Ślizgiem po białym puchu

Kilkanaście dni temu, niemal niezauważona, przeszła przez serwisy informacyjne depesza o nietypowym proteście. Rzecz działa się w rumuńskiej stolicy, a ściślej - pod gmachem instytutu, zajmującego się prognozowaniem pogody. Budynek, i okoliczne ulice, zablokowali snowboardziści, narzekający na... brak śniegu.

Sytuację usiłował załagodzić prezenter pogody, jednak jego interwencja zdała się na nic. Dopiero zapowiedź, że za kilka dni rumuńskie góry pokryją się białym puchem, spowodowała odblokowanie budynku...

Deską ze szczytu

Tę historię przytaczamy nie bez powodu - dowodzi ona, że snowboardziści to ludzie z fantazją. I nie chodzi wcale o kokietowanie środowiska; po prostu, stwierdzamy pewien fakt. Bo czy nie mieli fantazji dwaj Słoweńcy, 35-letni wówczas Iztok Tomazin i 25-letni Marko Čar, którzy 12 lat temu zjechali na deskach z Gasherbruma I, szczytu leżącego w Karakorum, mierzącego, bagatela... 8068 m? Owszem mieli - tak, jak cała reszta przyczepionych do desek zapaleńców, śmigających po mniej lub bardziej stromych zjazdach. Ryzykujących sprowadzenie lawiny, zderzenie z drzewem czy skałą. I całą masę urazów - od uszkodzeń nadgarstka (bo czymś się trzeba podeprzeć, by się nie wywalić...), przez skręcenia i zwichnięcia kostek, po złamania ramion i obojczyków.

Reklama

Brzmi groźnie? Cóż, nie na darmo snowboard zaliczono do kategorii sportów ekstremalnych. Ale też z drugiej strony, nikomu nie wadzi, jeśli będziemy zjeżdżać na desce z łagodnego stoku. W takim sensie snowboard to oferta niemal dla każdego.

Dwie narty w jedną

Ale zacznijmy od początku. Snowboard to bardzo młoda dyscyplina. Za jej prekursora uważa się Amerykanina Shermanna Poppena, który pewnej wyjątkowo nudnej zimy na początku lat 60., połączył dwie narty w jedną. Tak powstała deska przypadła do gustu rodzinie, znajomym i przyjaciołom domorosłego wynalazcy. Poppen - Amerykanin z krwi i kości - wyczuł interes i opatentował swój wynalazek. W 1968 r. Jake Burton, wówczas nastolatek, ulepszył pomysł Poppena, montując do desek tasiemki na buty.

Burton musiał jednak dorosnąć, więc produkcją desek zajął się na poważnie dopiero kilka lat później. W międzyczasie wyrosła mu konkurencja w osobie Toma Simsa, znanego skateboardzisty. Ten, złorzecząc na zimowy bezruch, pozbawił swój skateboard kółek... Pod koniec lat 70. Sims był już współwłaścicielem zakładów, produkujących śnieżne deski. Ale biznesowa żyłka nie przeszkodziła mu w sportowych pasjach - to właśnie Sims, w 1981 r., zwyciężył w pierwszym konkursie snowboardzistów, rozegranym w USA.

Czynność pozornie banalna

Dziś snowboard to dyscyplina olimpijska, zyskująca na całym świecie coraz więcej zwolenników. Również na naszych rodzimych stokach, zdominowanych niegdyś przez narciarzy, przybywa miłośników śnieżnej deski. Co zrobić, aby stać się jednym z nich? Wystarczy kupić deskę, co tylko pozornie wydaje się czynnością banalną. "Unikajmy hipermarketów!" - radzą zaprawieni w bojach snowboardziści. W ich ofercie znajdziemy co prawda bogaty wybór desek za przystępną (500-800 zł) cenę, najczęściej jednak jest to sprzęt niemarkowy, kiepskiej jakości. Który - bardzo możliwe - zakończy swój żywot po jednym sezonie. Lepiej więc wydać 1,5 - 2 tys. (na wyprzedażach o 20 proc. mniej) i mieć święty spokój. Sama deska jest jednak bezużyteczna bez wiązań i butów (ceny obu akcesoriów, markowych, wahają się od 400 do 1 tys. zł). Wybierając się na stok nie możemy zapomnieć o goglach (50 - 400 zł) i kasku (300 - 400 zł). Do pełnego ekwipunku potrzeba nam jeszcze kurtki (400 - 700 zł), spodni (300 - 600 zł) i rękawic (100 - 200 zł).

Deska krótsza od właściciela

Proste? Nadal tylko pozornie. Deska bowiem desce nierówna, o czym w hipermarkecie niekoniecznie będą wiedzieli. Snowboard nie jest dyscypliną jednorodną - dzieli się na kilka stylów (freeride, freestyle, alpin). Początkującym zaleca się najspokojniejszy freeride, a co za tym idzie - odpowiednie deski (plus, oczywiście, buty i wiązania). Jednak ich rodzaj to nie wszystko, ważna jest także długość. W profesjonalnych sklepach można znaleźć specjalne tabele, uwzględniające wzrost i wagę przyszłego snowboardzisty. Generalnie radzi się, by deska była o 15 do 20 cm krótsza od jej właściciela.

Dopiero z takim sprzętem możemy przystąpić do nauki jazdy. Lepiej jednak zacząć "na sucho" - testy od razu na śniegu niechybnie skończą się przemoczeniem i zebraniem pokaźnej liczby siniaków. Ale to już inna historia...

Marcin Ogdowski

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: deska | snowboard
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama