"Niespotykana mistyfikacja". Jak Polak stracił tytuł mistrza świata

Stanisław Marusarz na Wielkiej Krokwi /domena publiczna
Reklama

Zwycięstwo Stanisława Marusarza widzieli koledzy ze skoczni, główni konkurenci, reporterzy i większość arbitrów. Nie dostrzegł go tylko norweski sędzia, o sile przebicia tak wielkiej, że w pojedynkę odebrał Polakowi zasłużone złoto. O "niespotykanej do tej pory w sporcie mistyfikacji", czyli okolicznościach wyłonienia mistrza świata w skokach narciarskich w 1938 roku pisze Dariusz Jaroń w wydanej dopiero co książce "Skoczkowie. Przerwany lot".

Tak jak polski himalaizm nie zaczął się od Wandy Rutkiewicz i Jerzego Kukuczki, tak polskie sporty zimowe nie nastały wraz z Wojciechem Fortuną, Adamem Małyszem czy Justyną Kowalczyk. Jeszcze przed II wojną światową mieliśmy zawodników zaliczanych do światowej elity.

"Skoczkowie. Przerwany lot" to poruszająca historia trojga wybitnych przedstawicieli polskiego narciarstwa. Bronek Czech był pierwszym polskim zawodnikiem światowej klasy. Staszek Marusarz - niedoszłym mistrzem świata w skokach, a jego siostra Helena miała tak wielki talent, że wróżono jej sukcesy na arenie międzynarodowej. Losy bohaterów pokrzyżowała wojna...

Reklama

Przeczytaj fragment książki Dariusza Jaronia:

Na mistrzostwa świata do Lahti, niewielkiego miasteczka godzącego przemysł ze sportem, Polacy przyjechali w pięcioosobowym składzie. Skromną delegację tworzyli biegacze Edward Nowacki i Stanisław Karpiel, a także kombinatorzy i skoczkowie - Stanisław Marusarz, Mieczysław Wnuk i Stanisław Wawrytko. 

W Finlandii zabrakło Bronisława Czecha, chociaż wcześniej startował w zawodach w Garmisch-Partenkirchen, a niedługo potem wziął udział w mistrzostwach świata w konkurencjach alpejskich, które odbyły się w Engelbergu. Prawdopodobnie postawił na przygotowania do tej drugiej imprezy (zajmie miejsca w drugiej i trzeciej dziesiątce) i coraz bardziej czasochłonne obowiązki szkoleniowe. 

Wobec braku Bronka największe oczekiwania wiązano z występem Staszka. W kombinacji nie wypadł najlepiej. Słaby wynik w biegu na osiemnaście kilometrów sprawił, że na skoczni musiał zaryzykować. Skok był daleki, ale zakończony upadkiem. Ostatnią szansą na dobry rezultat, a tym samym powrót do Zakopanego z tarczą, był rozgrywany zaledwie pół godziny później otwarty konkurs skoków. 

Chęć rehabilitacji była ogromna, ale na liście startowej zameldowała się światowa elita: Norweg Asbjørn Ruud (najmłodszy ze słynnych braci przejmował właśnie pałeczkę od Sigmunda i Birgera), jego rodak Reidar Andersen, Austriak Josef Bradl, Szwed Sven Eriksson oraz ulubieniec miejscowych kibiców Lauri Valonen. Było się z kim bić o medale. Zainteresowanie zawodami było ogromne - by zobaczyć na własne oczy pojedynek najlepszych skoczków świata, do Lahti ściągnęły dziesiątki tysięcy widzów. Marusarz wytrzymał presję. Już w pierwszej próbie (66 m) poprawił rekord skoczni.

"Ludzie na trybunach szaleli. Z radości rzucano w górę kapelusze. Rozentuzjazmowani widzowie wynieśli mnie na rękach z wybiegu, podrzucając i oddając sobie z rąk do rąk. Doprawdy nie podejrzewałem Finów o taki temperament. Potem musiałem rozdać kilkadziesiąt autografów i pozować do licznych zdjęć. Nigdy przedtem nie widziałem tylu fotoreporterów. Pozowałem zarówno fotografom zawodowym, jak i amatorom. Później znowu powędrowałem w ramiona publiczności. Unoszono mnie coraz dalej, tymczasem lada chwila miała się rozpocząć druga seria skoków. Zanosiło się na to, że nie zdążę na rozbieg" - wspominał w "Na skoczniach Polski i świata". 

***Zobacz także***

Po pierwszej serii kroku dorównywała mu garstka konkurentów. Najgroźniejszy z nich, Norweg Hilmar Myhra, wyrównał wynik Polaka. Główny faworyt - kontynuator narciarskich tradycji Ruudów - skoczył o dwa i pół metra krócej! Tymczasem Marusarz przedzierał się przez tłum, by zdążyć z drugim skokiem. Udało mu się w ostatnim momencie. Ciężko dysząc, patrzył, jak chorągiewka opada w dół. 

Sędzia startowy zlitował się nad narciarzem i po konsultacji telefonicznej z wieżą dał mu kilka chwil wytchnienia. Zniecierpliwiona fińska publiczność zaczęła głośno skandować "Marusar, Marusar!", domagając się skoku Polaka. Nie ma zmiłuj, trzeba ruszać! Staszek już miał pognać w dół rozbiegu, gdy zobaczył, że na progu zaroiło się od zawodników i fotoreporterów, pragnących uwiecznić jego skok. Po interwencji sędziów niechętnie cofnęli się o kilka kroków. Tłum szalał, a Staszek wreszcie pognał w stronę zeskoku.

"Z większym jeszcze niż poprzednio impetem ruszyłem w dół, podniecony dopingiem publiczności i dużymi szansami na odniesienie zwycięstwa. Przysiadłem, jak tylko można było najniżej, aby nabrać szybkości. Na progu odbiłem się lekko, pracując rękami do punktu kulminacyjnego. Potem w nieruchomym locie przygotowywałem się do lądowania, uprzytamniając sobie, że w miejscu, w którym będę lądował - a zorientowałem się, że mam długi skok - na skutek przekroczenia punktu krytycznego skoczni, zeskok jest już niemal zupełnie płaski i trzeba mieć naprawdę stalowe nogi, aby ustać. Przy dużych odległościach na tego typu skoczni napór na nogi jest tak ogromny, jakby skoczek dźwigał na plecach stukilogramowy ciężar. Udało mi się pewnie wylądować, niemniej impet uderzenia okazał się tak wielki, że na skutek ogromnego napięcia mięśni poczułem w nogach coś w rodzaju dreszczy i nieprzyjemnego kłucia, ot jak gdyby mnie ktoś od stóp do bioder chłostał drucianą szczotką. Zakończyłem skok ostrą krystianią".

Żywiołowa fińska widownia zamarła. Trwało gorączkowe mierzenie odległości. Na zeskoku awantura. Sędziowie kłócą się o długość skoku Marusarza. Fin twierdzi, że było to 67,5 metra, Norweg upiera się, żeby od tego wyniku odjąć metr. Po krótkiej wymianie zdań panowie spotkali się w połowie drogi - skandynawskim targiem Staszkowi zaliczono 67 metrów i drugi tego dnia rekord skoczni! 

Publiczność wpadła w ekstazę, wiwatując głośno na cześć najlepszego skoczka globu. Niemieccy zawodnicy doceniający klasę Polaka, podrzucali go wysoko, pokrzykując "Du bist Sieger!" (Jesteś zwycięzcą). Żaden z oponentów nie zbliżył się do długości skoku Staszka. Hilmar Myhra tym razem osiągnął 64,5 metra, a Asbjørn Ruud - 64 metry. 

Staszek ze spokojem oczekiwał wyników zawodów, które miały zostać ogłoszone o osiemnastej. Sala pękała w szwach, wypełniona do ostatniego miejsca międzynarodowym tłumem dziennikarzy, zawodników i działaczy. Uroczystość opóźniała się. Minął kwadrans, potem kolejny. Kiedy Marusarz niecierpliwił się coraz dłuższym oczekiwaniem, w komisji sędziowskiej kłócono się o nazwisko zwycięzcy konkursu.

***Zobacz także***

W pewnym momencie Staszka poprosił na stronę zaprzyjaźniony działacz narciarski z Finlandii i zdenerwowany szepnął mu do ucha. "Według mnie ty wygrałeś zawody, ale Norwegowie są innego zdania". Polak zbladł, raz jeszcze zsumował odległości swoje i rywali. Wiedział, że skoczył w dobrym stylu. Wiedział, że ma nad najlepszymi z Norwegów kilka metrów przewagi, ale po słowach kolegi zaczął tracić wiarę w uczciwe sportowe rozstrzygnięcie. 

Wreszcie koniec stresującego oczekiwania. Rozsunięto kurtynę, a na scenie pojawili się przedstawiciele prezydium mistrzostw, by podać oficjalne wyniki zawodów i rozdać nagrody. Czarna wizja nakreślona przez Fina okazała się prorocza. Jako pierwszego wywołano Asbjørna Ruuda, potwierdzając, że losy złotego medalu i miana najlepszego skoczka narciarskiego na świecie rozstrzygnięte zostały nie na skoczni, lecz przy zielonym stoliku. Sala, wyraźnie poruszona krzywdzącą decyzją sędziów, przyjęła zwycięstwo Norwega grobową ciszą. 

Nowy mistrz podniósł się z krzesła i stał przez chwilę w zażenowaniu, jakby się wahał, czy powinien podejść do stolika, by odebrać nagrodę. Nic w tym dziwnego. Rodzina Ruudów była honorowa, zasady fair play miały dla braci większe znaczenie niż trofea.

"Czerwony i blady na przemian, zerkał z niewyraźną miną w moją stronę" - zapamiętał Marusarz. - "Trzeba przyznać, że sytuacja, w jakiej się znalazł, nie należała do przyjemnych. Po ponownym wywołaniu nazwiska najmłodszy z Ruudów podszedł w końcu do stołu prezydialnego. Niepewnymi rękami odebrał puchar. Na sali rozległo się kilka suchych, zdawkowych braw. Natychmiast zagłuszyły je głośne gwizdy. Obejrzałem się i ze zdumieniem stwierdziłem, że to Norwegowie - kibice i zawodnicy, a nawet sędziowie - protestowali przeciw niezasłużonemu zwycięstwu swego ziomka".

Chwilę później wywołano nazwisko Polaka. Oklaskom nie było końca. W góralskim sercu kotłowało się od emocji. Z jednej strony żal, smutek i wściekłość związana z odarciem z marzeń o upragnionym złocie, z drugiej zaskoczenie i wdzięczność dla stojącego po jego stronie tłumu zawodników i przedstawicieli prasy. Poruszony do głębi Staszek z trudem powstrzymywał łzy. 

Prezydium mistrzostw, przecząc ogłoszonym wynikom, przyznało Marusarzowi nie jeden, a dwa puchary. Poza trofeum dla wicemistrza świata przypadło mu jeszcze wyróżnienie za najdłuższy skok dnia. Od zwycięzcy był lepszy w obu próbach, w sumie przeskakując go o 5,5 metra. Również Hilmar Myhra skakał dalej od swojego rodaka, ale musiał zadowolić się trzecim miejscem.

***Zobacz także***

O pierwszeństwie Asbjørna Ruuda zadecydowały trzy dziesiąte punktu. W skokach narciarskich to tyle co nic. A na pewno mniej niż pół metra odjęte z drugiego ze Staszkowych skoków po sprzeczce skandynawskich sędziów. Warto dodać, że w owym czasie zawodników oceniało jedynie trzech arbitrów. Obecnie jest ich pięciu, a dwie skrajne noty są automatycznie odrzucane, żeby uniknąć... faworyzowania swych ulubieńców lub wyeliminować ewidentne wpadki sędziowskie. 

Kto wie, czy sędziowie nie skrzywdzili młodego Norwega równie mocno jak Polaka. Bracia Ruudowie przyjaźnili się z polskimi skoczkami, szczególnie z Bronkiem i Staszkiem. W swoim sklepie w Kongsbergu mieli nawet zdjęcia polskich zawodników, pisali do siebie listy. 

W pierwszym odruchu - powie później rodzinie wicemistrz świata - Asbjørn Ruud chciał mu nawet oddać puchar, ale Marusarz nie mógł go przyjąć. Honorową postawę rywala będzie jednak wspominał z pełnym uznaniem, tak jak przeprosiny Urho Kekkonena. Wiele lat po tych zawodach prezydent Finlandii na własne życzenie spotka się w trakcie oficjalnej wizyty w Polsce ze Staszkiem i wyrazi skruchę za skandal sędziowski w Lahti.

Postawę arbitrów skrytykowała polska i zagraniczna prasa. O moralnym zwycięstwie Marusarza pisały skandynawskie, niemieckie i francuskie dzienniki. Dwa dni po konkursie pewien dziennikarz znad Sekwany wręczy Staszkowi egzemplarz "Paris-Soir" z zakreślonym na czerwono tytułem sprawozdania ("Polak Marusarz najlepszym skoczkiem świata") opisującym jego dominację w Lahti. O "wyraźnie krzywdzącej" drugiej lokacie Staszka donosił też "Przegląd Sportowy", a po latach autor "Tatrzańskich diabłów" Józef Kapeniak napisze o "niespotykanej do tej pory w sporcie mistyfikacji". 

Bez względu na krzywdzącą ocenę skoków Marusarza mistrzostwa świata w Lahti były wyjątkowe. Polacy po raz pierwszy znaleźli się wśród medalistów najwyższej międzynarodowej rangi. "Staszek Marusarz osiągając formalnie wicemistrzostwo - moralnie mistrzostwo świata, stanął u zenitu swej kariery i wysunął narciarstwo polskie na nieosiągalne dotychczas wyżyny" - przyznał sprawozdawca "Przeglądu Sportowego". 

W ramach nagrody od organizatorów mistrzostw drugi zawodnik świata dostał srebrny puchar, pamiątkową misę, okolicznościową plakietkę i dywanik - tak zapamiętała jego córka.

Nasi zawodnicy drogę do Finlandii i z powrotem pokonali samolotem. Na lotnisku w Warszawie wicemistrza powitano skromnie. Prawdziwie huczne świętowanie rozpoczęło się dopiero na dworcu w Zakopanem. 

Tego dnia Staszek dostał pierwsze w sportowym życiu kwiaty.

***Zobacz także***

Fragment książki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy