Nanga Dream: dramatyczny opis ostatniej wyprawy Tomasza Mackiewicza

"SMS: Jesteśmy na 7300 straszna walka jeśli pogoda dopisze jutro szczyt". To kluczowa informacja. "Jeśli tam byłeś, to wystarczy ci kilka słów. W zimie w Himalajach "straszna walka" nie oznacza, że jest źle. Oznacza, że jest bardzo źle."

- Mówili o nim: punk, hipis, outsider. Chodził własnymi ścieżkami. Dom miał tam, gdzie żył. W realizacji himalajskich celów nie wspierali go wielcy sponsorzy ani środowisko wysokogórskie. 

Życie Tomasza Mackiewicza nie było usłane różami. On sam również nie należał do świętych, popełniał błędy jak wszyscy, przepadłby bez pomocy bliskich. Poświęcił się dla marzenia, za które zapłacił najwyższą cenę. 

Jaki był na co dzień? Kiedy zrodziła się u niego miłość do gór? Dlaczego podjął takie ryzyko i jak wyglądały jego ostatnie chwile? Historię Mackiewicza opisuje w swojej najnowszej książce reporter Mariusz Sepioło.

Przeczytajcie fragment książki Mariusza Sepioło "Nanga Dream. Opowieść o Tomku Mackiewiczu":

Przed wylotem Tomek mówi córce Zoi, że jeśli zobaczy na niebie migającą gwiazdkę, niech pomyśli, że tą gwiazdką jest tata. - Mnie to wtedy przeraziło - powie w wywiadzie dla TVN Anna, żona Tomka

Reklama

- Szkoła rosyjska jest taka: zaliczamy ci szczyt, jeśli zejdziesz do bazy. I mnie się to podejście podoba - mówi himalaista Jacek Teler. - Dla mnie postawa, że idziemy w jedną stronę, byle do szczytu, a potem jakoś to będzie, jest nie do przyjęcia. - W górach ginie się w dwóch sytuacjach - twierdzi Teler. 

- Pierwsza: dopiero zaczynasz się wspinać, nie masz doświadczenia, wiedzy, siły, techniki, ale jesteś na górę napalony. I druga: przeżyłeś już tyle, że przestajesz czuć respekt do góry, wychodzisz z namiotu na siku i nie wiążesz butów, mimo że jesteś w ścianie.

W życiu alpinisty ważne jest zachowywanie tego respektu. Zdolność do realistycznego oceniania sytuacji i własnych możliwości. - Mam wrażenie, że Czapa (Tomasz Mackiewicz - red.) poczuł się już ekspertem - kontynuuje Teler. - Czuł się pewnie, bo był na tej ścianie już trzy razy.

"No, tata, to ja jadę"

- Spotkaliśmy się. Mówił, że gdyby Eli go nie przycisnęła, toby w tym roku odpuścił - mówi Małgosia Sulikowska. W mieszkaniu pierwszej żony, Joanny Tomek zostawia mały plecaczek, "na później". W plecaku sweter, bieliznę, kilka drobiazgów. Joanna nie otworzyła go do dziś.

Przed odlotem Tomek dzwoni do Częstochowy. - No, tata, to ja jadę - mówi. Obiecują sobie, że po powrocie się spotkają.

Atmosfera tegorocznej wyprawy wydaje się inna, gorsza niż zwykle, pozbawiona tej radosnej, słonecznej energii, którą zawsze - nawet mimo kłopotów - roztaczał wokół siebie Tomek. Kiedy ktoś pozwala sobie na głos krytyki, Tomek potrafi się wkurzyć i publicznie, w komentarzu na Facebooku, zakląć. Równocześnie jednak wymienia też z ludźmi dobrą energię. 

Towarzyszy mu Élisabeth Revol. W wywiadzie udzielonym agencji AFP tak opisze start wyprawy:

"Wyjechałam około 15 grudnia do Islamabadu, żeby się zaaklimatyzować, mieliśmy dobrą pogodę. Aklimatyzacja wygląda tak, że wchodzimy trochę wyżej, spędzamy noc, schodzimy, wchodzimy, spędzamy noc, schodzimy - i powtarza się to kilka razy, aż do wysokości 7000 m. Tym razem jednak weszliśmy tylko raz. Więc nie nocowaliśmy ani na 6000 m, ani na 6300, ani 6500. Więc właściwie do 2 stycznia nie zdążyliśmy się zaaklimatyzować. Potem mieliśmy okres bardzo złej pogody, bardzo silny wiatr, co wynika z położenia Himalajów. Góry leżą pomiędzy dwiema pustyniami: z jednej strony mieliśmy front ciepły, z drugiej zimny i ścierały się pośrodku. Więc mocno wiało cały czas. Dwa, prawie trzy tygodnie. Nie mogliśmy wychodzić wyżej z bazy, co najwyżej krótsze trekkingi do lodowca".

18 stycznia do Polski dociera zaskakująca wiadomość: "Jesteśmy zaaklimatyzowani. Próbujemy szczytu". 


Minął silny wiatr, pogoda się poprawia, nie ma na co czekać. Dwa dni później portal Wspinanie.pl donosi w patetycznym tonie: - Nieco w cieniu doniesień narodowej wyprawy na K2 i wyprawy trwa wspinaczka, którą można zakwalifikować do czystego alpinizmu z całym jego dobrodziejstwem, ale także z nieuchronnie idącym za nim ryzykiem. Francuzka Élisabeth Revol i Tomek Mackiewicz znajdują się ponad granicą 7 tys. metrów na Nanga Parbat i podjęli próbę zdobycia tego ośmiotysięcznika".

"Straszna walka"

Próba się jednak nie udaje. Tomek i Eli wracają do obozu II. Atak planują podjąć 25 stycznia. Tak też zrobią. Dwa dni później następny SMS od Tomka: "Jesteśmy na 7300 straszna walka jeśli pogoda dopisze jutro szczyt". To kluczowa informacja.

- Jeśli tam byłeś, jeśli wiesz, o co chodzi, to wystarczy ci kilka słów. Krótki komunikat - mówi podróżnik Marek Klonowski. - "Straszna walka" - powtarzam ostatni SMS Tomka. - W zimie w Himalajach "straszna walka" nie oznacza, że jest źle. Oznacza, że jest bardzo źle.

- Gdyby ciebie, mnie i Kukuczkę wsadzić w helikopter i wysadzić na ośmiu tysiącach, ty umarłbyś po pięciu minutach, ja po dziesięciu zacząłbym się dusić, a Kukuczka wytrzymałby może godzinę, ale i tak dla wszystkich zakończyłoby się to śmiercią - tłumaczy obrazowo Jacek Teler. - Dlatego wyprawy są tak długie: bo aklimatyzacja, treningi, wynoszenie sprzętu - to wszystko trwa. Siedem tysięcy metrów to pułap, ponad którym organizm już się nie regeneruje, nie odpoczywa.

W czwartek 25 stycznia 2018 roku o godzinie 13.20 wielkie chmury zasłaniają widok z bazy. Nie widać Tomka i Eli. Wspinacze czekają, aż wiatr ucichnie, żeby móc powalczyć o szczyt.  

Élisabeth Revol kieruje obiektyw na siebie, mikrofon nagrywa jej słowa w doskonałej jakości. Barwy są nasycone, a kadr szeroki. Przerażający. Na drugim planie ciemna kropka, której kształt niewyraźnie się zmienia: raz przybiera ludzką postać, raz wygląda jak kamień.

Kropką jest Tomasz Mackiewicz.

Z bazy widać teraz dwoje wspinaczy. Są w kopule szczytowej. Do szczytu pozostaje prawie sto metrów w pionie. Jest piąta po południu, niebo wpada w czerwień. Godzina walki ze sobą, z wiatrem, z rakami, z ciężarem, ze strachem, zwątpieniem, z górą. O 18.00 czasu lokalnego Élisabeth Revol i Tomasz Mackiewicz stają na szczycie Nanga Parbat.

"Powiedziałam mu, że chcę iść na szczyt. On się zgodził"

Z perspektywy Élisabeth te ostatnie chwile wyglądały tak: "Obudziliśmy się w nocy, wyszliśmy koło 7-8. Czuliśmy się dobrze, byliśmy zadowoleni, chociaż nie było łatwo znaleźć drogę na szczyt. Było tam mało śniegu, korytarz nie był dobrze widoczny. Z daleka wydawało się to łatwe, ale gdy już tam byliśmy, okazało się, że droga jest dość skomplikowana, straciliśmy kilka godzin i stąd mieliśmy opóźnienie. O 17.15 włączyłam telefon, by wysłać swoją pozycję mężowi. Cały czas właściwie byłam w kontakcie z Francją. Pomyślałam, że jest już późno, ale byliśmy 90 metrów pod szczytem. Nachodziły chmury, było pięknie. Było późno. Powiedziałam o tym Tomkowi. Spytałam, co robimy: jest 17.15, idziemy nocą? Powiedziałam mu, że chcę iść na szczyt. On się zgodził".

26 stycznia o 7.00 rano trwa jeszcze cisza. Godzinę później Janusz Majer - wybitny himalaista, szef programu Polski Himalaizm Zimowy 2016-2020 im. Artura Hajzera (piastował tę funkcję do maja 2018 roku) - informuje, że Eli i Tomek utknęli na wysokości 7400 metrów po zejściu ze szczytu.


W tym miejscu spędzili noc, zejdą jeszcze dwieście metrów niżej. Tej nocy Eli wysyła SMS-y do bliskich we Francji. Informuje, że z Tomkiem jest źle. Daje mu leki, pokazuje drogę, prowadzi. Tomek wspiera się na jej ramieniu. Ma odmrożony nos, ręce i nogi. Po brodzie spływa mu krew.

O 23.00 czasu miejscowego Eli wysyła wiadomość do trzech osób: swojego męża, przyjaciela Ludovica Giambasiego i Anny. O 19.00 we Francji i 18.00 w Irlandii adresaci odczytują tekst: "Tomek potrzebuje pomocy. Ma odmrożenia i nic nie widzi. Proszę, wymyślcie coś, skontaktujcie się z Alim. Najszybciej jak się da - helikoptery".

"Nie wiem, kiedy przekroczyłeś ostatnią linię"

- Jakich słów użył Majer? - pytam. - Żeby się nie łudzić - mówi Małgosia. - Powiedział, że zna realia. I jeśli Tomek ma obrzęk płuc - a tak wynikało z przekazywanych informacji - z ust leci mu piana z krwią, ma śnieżną ślepotę i odmrożenia, to można przyjąć, że w tym momencie już nie żyje.

- Panował wtedy chaos, rozmów było wiele, może więc moje słowa zostały źle zrozumiane, ale na pewno nie stwierdziłem, że Tomek nie żyje - mówi mi Janusz Majer. - Dopiero później, kiedy poznaliśmy raport lekarza, który leczył Élisabeth Revol, i dowiedzieliśmy się, jak stan Tomka opisuje sama Francuzka, można było stwierdzić, że doszło do poważnego obrzęku płuc.

W "liście pożegnalnym" do Tomka Eli napisze: "Nie wiem, kiedy przekroczyłeś ostatnią linię; gdybym mogła dostrzec znak. Nie wiem, kiedy zaczęłam cię tracić, kiedy przekroczyłeś punkt, spoza którego się nie wraca, czy sam to poczułeś? 90 metrów pod szczytem byłeś jeszcze w formie. Potem mało rozmawialiśmy, ale nie mniej ani nie więcej niż wcześniej. Tak przecież wspinaliśmy się, skupieni. Nie wiem nadal, co tam się wydarzyło, że dzisiaj się żegnamy. Jedyne, co czuję, to Twoją nieobecność i całą falę uczuć. Robiliśmy to trudne zimowe wejście, bo oparliśmy naszą historię na prawdziwych uczuciach, na żywym, elementarnym doświadczeniu życia..." 

"Byłeś człowiekiem o wielkim sercu i walczyłeś do końca, żeby zejść jak najniżej, żeby mi uratować życie. Zawdzięczam życie Tobie pierwszemu, Tomku, bo gdybyś nie miał siły i odwagi, żeby tej lodowatej i nieludzkiej nocy z 25 na 26 stycznia zejść na 7280 metrów, nie byłoby mnie tutaj, byłabym z Tobą...".

Książka "Nanga Dream. Opowieść o Tomku Mackiewiczu" Mariusza Sepioło ukaże się w księgarniach 3 października nakładem wydawnictwa Znak.



INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy