12 lat pieszej, samotnej wędrówki

75 tysięcy kilometrowy maraton ma promować... zgadnijcie co? Oczywiście, że "pokój i działanie bez przemocy".

Czytaj najświeższe ekstremalne wiadomości!

- Pewnego dnia pomyślałem: sobie "ile dni zajęłoby mi przejście pieszo do Nowego Jorku, albo do Meksyku?" I tak rozpoczęła się w mojej głowie tworzyć idea marszu na około świata - opowiada 52-letni dziś mieszkaniec Montrealu.

Beliveau, który na co dzień trudnił się produkcją neonów, gdy raż zaczął, nie mógł przestać myśleć o podróży. - Cały czas to do mnie wracało. Czasem myślałem, że to zupełne szaleństwo, ale częściej: "kurde, to jest wielka rzecz i ja mogę to zrobić" - opowiada.

Reklama

Wreszcie zdecydował się. - Miałem za sobą pół życia i bałem się, że już niedługo nie będę w stanie dokonać podobnego wyczynu - mówi.

W tajemnicy przed żoną

Opuścił dom w Montrealu w 2000 roku z przerobionym wózkiem dzięciecym, do którego spakował namiot, niezbędne ubrania i 3 tysiące dolarów w gotówce. Od tego czasu przeszedł 50 300 kilometrów przez Stany Zjednoczone, Centralną i Południową Amerykę, Afrykę i Azję. W zeszłym tygodniu dotarł do stolicy Nepalu, Katmandu.

Beliveau przechodzi dziennie około 30-40 kilometrów. - Jest to duży wysiłek, ale gdy przeszło się 50 tysięcy kilometrów, to jest się już przyzwyczajonym - zauważa. Cała podróż zajmie 12 lat. Do tej pory zużył 37 par butów.

W trasie polega na funduszach przesyłanych mu przez rodzinę oraz gościnności napotykanych ludzi. Jak mówi, do dzisiaj nocował u około 1400 rodzin.

Gdy rozpoczynał swoją przygodę, Beliveau znał tylko francuski. Teraz może się porozumieć po angielsku, hiszpańsku, portugalsku. - I z pomocą rąk po arabsku - dodaje.

Kanadyjczyk planował swoją podróż przez osiem miesięcy w zupełnej tajemnicy przed żoną, aż w końcu, na 3 i pół tygodnia przed wyznaczoną datą, zdecydował się jej powiedzieć.

Nic dziwnego, że gdy ujawnił swoje plany, żona oznajmiła koniec małżeństwa. - Powiedziałem jej: "To nie koniec, kocham cię, jakoś sobie poradzimy, a dla mnie to bardzo ważne". I w końcu zgodziła się ze mną - opowiada.

Największy problem "francuskiego Forresta Gumpa"

Widzi się z żoną przez mniej więcej miesiąc w roku, gdy ta przyjeżdża z Montrealu i do niego dołącza. Czasami w podróży towarzyszy mu syn. Raz przyjechała do niego córka i wnuczka, która urodziła się krótko po tym, jak wyszedł z domu.

Z Nepalu wybiera się do Chin. Przez Koreę, Japonię, Filipiny, Australię i Nową Zelandię zamierza wrócić do domu w Kanadzie.

Tak to wygląda w dużym skrócie. Bo gdy wyląduje w Vancouver, do przejścia zostanie mu jeszcze cały kontynent.

W trakcie podróży ochrzczono go "francuskim Forrestem Gumpem", za bohaterem filmu pod tym tytułem, który przebiegł kilka razy Stany Zjednoczone tam i z powrotem. - Takie porównanie nie przeszkadza mi, ale nie inspirowałem się postacią Forresta - wyjaśnia.

Tak długa podróż pieszo nie może obejść się bez niespodziewanych przygód. I tak Kanadyjczyk został porwany przez przemytników w Republice Południowej Afryki czy otoczony przez dzikie lwy w Tanzanii. Ale zapytany o największe niebezpieczeństwo czyhające na pieszego podróżnika odpowiada bez wahania: - Ruch uliczny. W Indiach na przykład kierowcy zupełnie nie liczą się z pieszymi. Pieszy nie ma żadnych szans.

Sam Taylor, tłum. ML

INTERIA.PL/AFP
Dowiedz się więcej na temat: piesi
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy