Fender Monterey: Klasyka w stylowym opakowaniu

Fender Monterey - głośnik Bluetooth o klasycznym rodowodzie /INTERIA.PL
Reklama

Jeśli Fender dotychczas kojarzył ci się z legendarnymi gitarami elektrycznymi, to nie byłeś w błędzie. Kalifornijska firma produkująca je od drugiej połowy lat 40., poszerzyła jednak swoją ofertę o gadżet, odpowiadający zapotrzebowaniom obecnego rynku - stylowy głośnik Bluetooth.

Jeden z nich, 120-watowy Monterey, trafił do naszej redakcji na testy. To topowy model z oferty, kryjący w sobie cztery głośniki: dwa nisko, dwa wysokotonowe, zamknięte w drewnianej, powleczonej winylem obudowie przypominającej wyglądem klasyczne wzmacniacze Fendera. Całość waży uczciwe siedem kilogramów. I bardzo dobrze, że waży.

Trochę z Rumble, trochę z Championa, odrobinę z Super Champa i szczypta z Frontmana. Trudno jednoznacznie orzec, na którym z "pieców" wzorowano głośnik. Faktem jednak jest, że idealnie udało się zachować klimat marki i starsi rockmani, mogliby nie uwierzyć, że mamy tu do czynienia z nowoczesnym, bezprzewodowym urządzeniem, którego de facto nie da się podłączyć do gitary.

Można za to podłączyć całą masę innych urządzeń, gdyż do tego właśnie stworzono Monterreya. W roku 2019 nie wypada wręcz pisać o tym, czym jest parowanie urządzeń Bluetooth, poprzestanę więc na krótkim stwierdzeniu, że zarówno smartfony wyposażone w Androida, jak te w iOs-a łączą się szybko i bezproblemowo, a procesowi towarzyszy sympatyczny jingle - gitarowy akord. Podobny zresztą wita nas, gdy solidnym przełącznikiem "ON/OFF" odpalimy sprzęcior.

Obcowanie z Montereyem jest bardzo przyjemne i nieskomplikowane. Wszystkie przełączniki i pokrętła rozmieszczone są intuicyjnie, a całość nie przytłacza nadmiarem bajerów. Na górnym panelu poza wspomnianym włącznikiem i świetnie wyglądającej niebieskiej lampki, znajdziemy gałki do regulacji głośności, basu i wysokich tonów. Po ich lewej stronie umieszczono małe guziczki pomagające w parowaniu i wyborze źródła muzyki. Jest też gniazdko "jack", gdybyśmy chcieli podpiąć coś za pomocą kabla.

Reklama


Na tylnej ścianie tak wiele się nie dzieje. Rzadko już dziś spotykane poczciwe "chinche", czyli gniazdo RCA, gniazdo kabla sieciowego, wyrównujący dźwięk przełącznik "shape" i garść spisanych na plakietce informacji od producenta. Monterrey najlepiej prezentuje się jednak od frontu, gdzie na retro-maskownicy dumnie prezentuje się przykręcone dwiema śrubkami, chromowane logo "Fender".

Monterey jest wykonany bardzo starannie, bez oszczędzania na czymkolwiek. Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, to może wymarzyłbym sobie metalowe, zamiast plastikowych pokręteł, choć te działają z lekkim oporem i też są bardzo precyzyjne.  Aha - pamiętajcie, że nie jest to głośnik przenośny. Musi być cały czas podłączony do gniazdka, gdyż prądu nie skonsumuje sobie "na zapas".

Z bycia typowym domatorem bohater naszego tekstu jednak potrafił uczynić swojego rodzaju atut. Kwestią, o której trzeba koniecznie wspomnieć jest bowiem fakt, że głośnik Fendera okazał się kapitalnym dodatkiem w wystroju wnętrza. Najlepiej pasuje do klasycznych, minimalistycznych przestrzeni, gdzie stanowi bardzo ciekawy akcent, ale że sam w sobie nosi ładunek ponadczasowego stylu, to dopasuje się dosłownie wszędzie. Jeśli zobaczysz go u kogoś na półce, czy komodzie, wiedz że trafiłeś do kogoś o dobrym guście. Nie tylko muzycznym.

Na koniec rzecz nawet ważniejsza - jak to w ogóle gra? Nie jesteśmy może najlepszymi fachowcami od nagłośnień, ale po dziesiątkach sprawdzonych urządzeń musimy przyznać, że Monterey brzmi zaskakująco... autentycznie, czysto i naturalnie. Nie imponuje może basem, wszak jego rodowód preferuje gitarowe brzmienia, ale nie zaprotestuje, gdy zaproponujesz mu playlistę, której motywem przewodnim będzie "wiksa".

Testując Montereya, momentami czułem się, jak wtedy, gdy w czasach licealnych katowałem wieżę stojącą w salonie u rodziców kasetami zakupionymi w Music Cornerze. Ulubiony kawałek -> PLAY -> VOLUME + -> odliczanie sekund do reakcji sąsiadów. Klimat podobny, z tą różnicą, że kasety zastąpiły mi Spotify i YouTube. I tak ani się nie obejrzałem, zaliczyłem wielogodzinną, totalnie eklektyczną mieszankę muzyczną złożoną z utworów, które na różnych etapach życia dodałem do ulubionych, bądź które po prostu dobrze mi się kojarzyły.

Ocena końcowa produktu Fendera nie może być inna, niż w pełni pozytywna. Bo wiecie, to nie jest tak, że ja po prostu poleca go wam. Monterey to rzecz, którą sam chętnie na dłużej zostawiłbym we własnym domu...


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama