Wszystko co musisz wiedzieć o couchsurfingu w Iranie

Iran nienawidzi Ameryki, ale tylko oficjalnie /materiały prasowe
Reklama

Iran, chociaż coraz częściej bywa odwiedzany przez turystów z Polski, pozostaje dla wielu z nas totalną egzotyką. A gdyby tak odrzucić uprzedzenia i wybrać się na couchsurfing po kraju Persów? Na taki pomysł wpadł podróżnik Stephan Orth i dowiedział się m.in. jak warzyć w domu piwo, żeby uniknąć… kary chłosty.

Zamknięci, nieprzystępni, niebezpieczni, groźnie nastawieni do Stanów Zjednoczonych i wszystkiego co zachodnie. Stereotypy na temat Persów można by mnożyć, zamiast tego lepiej się z nimi skonfrontować, ponieważ to nie mieszkańcy Iranu tworzą negatywny obraz swojego kraju, tylko jego autorytarne władze.

A nikt nie potrafi lepiej obchodzić rygorów narzuconych przez reżim niż... sami Persowie.

Stephan Orth przekonał się o tym błyskawicznie, ponieważ couchsurfing, czyli nocowanie na kanapach (nieraz) przygodnie spotkanych lokalsów, jest w Iranie zakazany. Mimo tego wydawałoby się absurdalnego zakazu, podróżnik nie miał problemów ze znalezieniem życzliwych osób, oferujących mu dach nad głową i miejsce do spania.

Reklama

Doświadczony couchsurfer, zwiedził w ten sposób ponad 30 krajów, swoje przygody opisał w książce pt. "Couchsurfing w Iranie. (Nie)codzienne życie Persów". A historie zdarzały mu się przedziwne, od bikini party w pobożnym Meszhedzie, 10-dniowe udawane małżeństwo, zakup wódki w aptece, czy uniknięcie chłosty za... warzenie piwa w domu.

Fragment książki "Couchsurfing w Iranie. (Nie)codzienne życie Persów".

Budzę się na twardym dywanie w salonie, pod sufitem leniwie mruga jarzeniówka, moje stopy niemal dotykają stojącego pod ścianą gazowego piecyka. Na wystrój pokoju składają się liczne czarno-białe zdjęcia, obrazy oraz przedmioty przypominające eksponaty z muzeum etnograficznego. Budzik dzwoni o siódmej, Hussein zaparza herbatę i wręcza mi swoje klucze.

- Przygotuj się do wyjścia, Nasrin przyjdzie po ciebie - informuje mnie.

Nasrin jest przyjaciółką Husseina i wybiera się na pustynię z dwojgiem goszczonych przez siebie couchsurferów. Wycieczka, którą wyobrażałem sobie jako wędrówkę po dzikich ostępach, zaczyna mi się jawić jako wyjazd all-inclusive z odbierającym mnie z domu szoferem i całodzienną opieką.

Rozlega się dzwonek domofonu, schodzę na zakurzony parking, który otaczają sześciopiętrowe bloki. Po raz pierwszy widzę ich ponure elewacje w świetle dziennym. Nasrin jest pełną temperamentu trzydziestokilkulatką, wysoką i dość pulchną; całe jej ciało okrywa czarny czador, spod którego wyglądają tylko białe rękawiczki i niebieskie adidasy.

Z tylnego siedzenia jej peugeota wita mnie para Australijczyków, Richard i Sally, których wiek oceniam odpowiednio na pięćdziesiąt i trzydzieści lat. Od czterech lat odbywają podróż po świecie - większość czasu spędzili dotąd w Azji Południowo-Wschodniej - i zwykle korzystają z dobrodziejstw couchsurfingu. Pomiędzy nich wcisnęła się Kiana, siedmioletnia córka Nasrin. Nasza przewodniczka prowadzi kursy komputerowe na uniwersytecie, ale na dziś wzięła zwolnienie chorobowe, żeby pokazać swoim gościom słynną pustynię otaczającą Kerman. Tak wyglądają priorytety w Iranie - kraju mistrzów świata w gościnności.

Nasrin pędzi drogą szybkiego ruchu między górami, których wierzchołki pokrywa śnieg, a z radia dobiegają zawodzenia Michaela Jacksona i Beyoncé. Widok zbliżającego się do nas pojazdu, którego kierowca nie zorientował się, że trzydzieści metrów w lewo znajduje się druga dwupasmowa jezdnia, przeznaczona do jazdy w przeciwnym kierunku, inspiruje ją do wygłoszenia minireferatu o mężczyznach za kółkiem:

- Oni wszyscy uważają, że są najlepszymi kierowcami na świecie. Kiedy widzą kobietę za kierownicą, pchają się jeszcze bardziej, żeby pokazać, kto tu rządzi - oznajmia.

Kiedy przejeżdżamy przez tunel pod górami, Nasrin zapoznaje nas z pewnym tutejszym zwyczajem:

- W Iranie, przejeżdżając przez tunel, krzyczymy. - I wrzeszczy na całe gardło, a wtóruje jej trójka cudzoziemców i dziewczynka. Zawody w głośnym krzyczeniu mała Kiana wygrywa z taką przewagą, że cieszę się z faktu, iż nie siedzę obok niej.

Zjeżdżamy z głównej drogi na wijącą się serpentynami szosę, która prowadzi przez górski krajobraz z pojawiającymi się od czasu do czasu wioskami. Wkrótce zamienia się ona w prostą jak strzała trasę pośród coraz bardziej surowego stepu, którego pejzaż urozmaicają jedynie pojedyncze palmy. Widzimy nebki - wydmy stabilizowane przez drzewa, bardzo odporne rośliny, które w piasku potrafią znaleźć dostatecznie dużo substancji odżywczych, aby przetrwać.

Nasrin zna okolicę jak własną, ukrytą pod czadorem kieszeń, bo długo pracowała jako przewodniczka. Pewnego dnia odebrano jej licencję, bo przyjmowała couchsurferów.

- To nielegalne, bo władze obawiają się, że w ten sposób dajemy schronienie szpiegom - mówi. Przed dwoma laty przemierzała dokładnie tę samą trasę co dziś z Chińczykiem, Francuzem i Polką. Po postoju nad słoną rzeką okazało się nagle, że silnik nie chce zapalić, a zaczęło się już robić ciemno. - Zadzwoniłam na policję, a oni powiedzieli mi, że nie mogą nikogo przysłać. Od czasu do czasu przejeżdżały ciężarówki, ale żaden z kierowców nie chciał nam pomóc - opowiada nasza przewodniczka. Znów wybrała więc numer na policję. - Zaczęłam na nich wrzeszczeć: "Gdybym wam powiedziała, że zebrała się tu grupa młodych ludzi, którzy piją alkohol, przyjechalibyście w kilka minut! Ale jak ktoś zgłasza awarię samochodu, to nie chcecie kiwnąć nawet palcem!". Osiągnęłam w ten sposób przynajmniej tyle, że podali mi numer pomocy drogowej, która nas stamtąd wydostała.

Mimo wszystko policja zainteresowała się jednak faktem, że Nasrin ma do czynienia z turystami. Kiedy wyszło na jaw, że udziela im gościny, odebrano jej licencję przewodnika.

- Jeden z moich znajomych wpakował się w jeszcze większe tarapaty. Był żołnierzem i pokazywał gościom zawsze obiekty wojskowe. Przyłapano go na tym i musiał na dwa miesiące iść do więzienia. - W chwili gdy kobieta kończy swoją opowieść, zatrzymuje się przed posterunkiem policji. Jesteśmy w miejscowości Szadad.

- Muszę im zgłosić, że będziemy na pustyni - oznajmia. - Gdyby was pytali, kim jesteście i skąd się znacie, mówcie, że spotkaliście się przypadkowo w Bam, a ja jestem waszą przewodniczką - nakazuje.

Policjanci nie są jednak tak dociekliwi, jak się obawialiśmy. Kiedy Nasrin pokazuje nasze paszporty, pięciu uzbrojonych w pistolety maszynowe mężczyzn w panterkach podśmiewa się, że "taki staruch podróżuje z taką dziewczyną, bo chce jeszcze raz poczuć się młodo". Richard nie ma już prawie włosów na głowie - widać, że jest dwadzieścia lat starszy od Sally. Rozbawieni swoimi docinkami pod adresem "starego piernika" funkcjonariusze nie zwracają uwagi na fakt, że termin ważności licencji Nasrin upłynął już dwa lata temu. Pytają jeszcze przewodniczkę, ile pieniędzy od nas bierze. Nie wierzą w jej zapewnienia, że oprowadza nas za darmo, ale pozwalają nam jechać dalej.

"Adventurous area" - głosi umieszczona przy drodze tablica, a na następnej, jakby na potwierdzenie tych słów, widnieje: "Nehbandan 275 km". To najbliższa miejscowość, ale składa się ona tak naprawdę - jak mówi Nasrin - zaledwie z "trzech domów i stacji benzynowej". Aż do tamtego miejsca jedynymi śladami cywilizacji są prościutka szosa, na której jadący z naprzeciwka samochód widać już z odległości kilku kilometrów, i przebiegająca obok linia elektryczna. Asfalt faluje w rozgrzanym powietrzu, ziemię jakby pokrywała woda, jednak gdy podjedzie się bliżej, można się przekonać, że to tylko złudzenie optyczne. Pustynna droga jest jak podróże - zaledwie dojedziesz do miejsca, które przed chwilą jaśniało kuszącym blaskiem, już widzisz w oddali kolejny migoczący punkt i odczuwasz pokusę, aby jechać wciąż dalej i dalej.

Formacje z piaskowca wokół nas robią się coraz bardziej bajeczne, zwały pyłu na poboczu układają się w coraz wyższe budowle lub okrągłe kopuły zwane kalut.

- To trochę przypomina australijski interior - stwierdza Richard.

Kolejna tablica zapowiada: "Welcome to Gandom Beryan, the hottest area of the world". Słowa "hottest area" i "world" są przekreślone, zapewne gorętsze okazało się inne miejsce.

- Ale naprawdę zmierzono tu ponad siedemdziesiąt stopni. Mówimy, że można tu na ziemi smażyć jajka - przekonuje Nasrin.

Po chwili dojeżdżamy do słonej rzeki Szur, z którą za sprawą awarii auta przed dwoma laty wiążą się dla naszej przewodniczki złe wspomnienia. Koryto ma mniej więcej pięć metrów szerokości, a jego głębokość nie przekracza w żadnym miejscu kilku centymetrów. Na brzegu pozostają grudy soli, przypominające błoto śnieżne. Nieco dalej na piasku powstały kruche białe tafle, w których turyści pozostawili ślady stóp i komunikaty po persku, a jakiś kierowca ciężarówki odcisnął swoją olbrzymią oponę. Termometr w samochodzie pokazuje trzydzieści siedem stopni, na szczęście dziś jest akurat wietrzny dzień.

W drodze powrotnej zatrzymujemy się przy kilku wyjątkowo spektakularnych piaskowych górach o pionowych ścianach, które wyglądają, jak gdyby wyrosły z ziemi, a nie kształtowały się przez wieki wskutek działania wiatru i erozji. Mamy okazję obejrzeć jedynie mikroskopijną cząstkę tego pasma naturalnych zamków z piasku - ciągnie się ono na długości stu czterdziestu pięciu kilometrów z północy na południe, a niektóre ze wzniesień osiągają wysokość dziesięciopiętrowych domów. Na horyzoncie tej cudownej pustynnej krainy dostrzegamy ośnieżony szczyt. Tutaj drugi czy trzeci pod względem gorąca region Ziemi, tam trzaskający mróz - cóż, nasza "adventurous area" jest pełna kontrastów.

Podczas spaceru po piasku Richard wyznaje, że wadą couchsurfingu jest brak czasu tylko dla siebie i ciągła konieczność dostosowywania się do rytmu życia innych. Z tego powodu od czasu do czasu sypia z towarzyszką w hotelach.

- No, ale zalet jest o wiele więcej - wtrąca się Sally. Dodaje, że gdybym wybierał się na południowy wschód Iranu, może polecić gospodarza w Czabaharze. Goście odwiedzają go rzadko i tym bardziej wzruszające jest jego nastawienie do nich. Moich Australijczyków zabrał nawet na tradycyjne wesele Beludżów.

- Kolorowe stroje, ścisły rozdział płci i wiwaty z kałasznikowa - opowiada z zachwytem Richard.

Po powrocie do Szadadu kupujemy lody i jabłkowe piwo słodowe Istak, do którego Nasrin podaje pyszne ciasteczka daktylowe kolompeh, upieczone przez jej teściową. Potem musimy powiadomić policję, że opuszczamy teren. Drugie spotkanie ze stróżami prawa też wygląda inaczej, niż się spodziewaliśmy. Na początek policjanci przetrząsają bagażnik peugeota.

- Szukają alkoholu i opium - wyjaśnia nasza nielicencjonowana przewodniczka.

Być może jednak sprawdzają tylko, czy mamy jeszcze miejsce. Jeden z funkcjonariuszy pyta, czy byłoby dla nas dużym problemem, gdybyśmy zawieźli parę rzeczy na następny posterunek w Sirche. Po chwili pięciu uzbrojonych po zęby młodych mężczyzn taszczy do naszego auta zgrzewki konserw warzywnych i duże kartony z mięsem z kurczaka. Dwadzieścia kilometrów dalej przekazujemy ładunek młodemu policjantowi, którego powolne ruchy zdradzają, że wyrwaliśmy go z poobiedniej drzemki. A może to typowy mieszkaniec regionu Kerman?

- Tutejsi ludzie uchodzą za wyjątkowo leniwych. Zwalamy to na niedotlenienie, miasto leży przecież na wysokości tysiąca siedmiuset metrów - tłumaczy Nasrin.

Jest jednak i inne wyjaśnienie: w Iranie żartuje się, że w Kermanie pali się tyle opium, że naćpani są nawet pasażerowie przelatujących nad miastem samolotów.

Nasza przewodniczka zaplanowała jeszcze dwie atrakcje - wzgórze z tablicą informującą o tym, że wspiął się na nie "Najwyższy Przywódca Całego Świata Islamu", ajatollah Chomejni, który usiadł tutaj na skale, niech Allah ją błogosławi; a także sklep, w którym sprzedaje się lody waniliowe z sokiem marchewkowym, co lepiej smakuje, niż brzmi. Potem Nasrin odwozi mnie pod dom mojego gospodarza, gdzie ucinam sobie popołudniową drzemkę. Sen o tej porze to coś bardzo irańskiego, normalnie nie mogę wtedy zmrużyć oka. Moje zmęczenie spowodowane jest najwyraźniej tutejszym ubogim w tlen powietrzem.

Od: Hussein Kerman

Hello Stephan,
I’ll come home late, a friend had an accident

Hussein wraca dopiero o wpół do jedenastej z zakupami w postaci grzybów i mięsa mielonego, z których zamierza przygotować nadzienie do sandwiczów.

- Przepraszam, że to trwało tak długo - usprawiedliwia się. - Jeden z moich przyjaciół wpadł na placu Azadi pod taksówkę i ma złamaną nogę. Musiano mu zrobić operację, ale teraz jest z nim już lepiej. Chcesz piwa?

Mój gospodarz wyjmuje butelkę po piwie słodowym Delster o pojemności 0,7 litra i odkręca zakrętkę. Słychać głośny syk, w środku było sporo gazu. Napój z domowego browaru jest słodkawy i pienisty, ale w smaku całkiem przyzwoity.

- Do piwa słodowego dodaję drożdże i sto gramów cukru na butelkę. Potem stawiam wszystko na trzy dni obok piecyka gazowego i przelewam do butelek. Po paru kolejnych dniach, w ciągu których raz po raz odgazowuję zawartość, mam w końcu piwo - zdradza człowiek, który na swoim zdjęciu profilowym przypomina Jezusa i który potrafi zamienić lemoniadę w piwo. - Ale muszę z tym uważać. Jeżeli mnie nakryją, dostanę osiemdziesiąt batów.

"Couchsurfing w Iranie. (Nie)codzienne życie Persów", Stephan Orth. Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego. Premiera: 03.10.2017.


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama