Paparuchy kontra ryje - tak w Polsce zaczynali paparazzi

Dwie dekady tygodnik o gwiazdach "Halo" opublikował zdjęcia Bogusława Lindy w domowych pantoflach na podwórku jego posiadłości. To pierwsza sesja paparazzi w Polsce, który odbiła się dużym echem. O pracy polskich paparazi traktuje książka "Paparuchy kontra ryje".

Bogusław Linda w czerwonym podkoszulku stoi na podwórku swojej posiadłości w podwarszawskim Komorowie. Na nogach ma pantofle. W tle drewniana szopa. Jego żona bawi się z ich córką. Oto, co przedstawiają zdjęcia, które nieistniejący już tygodnik "Halo" umieścił w artykule "Linda w pantoflach". Numer z osobliwą sesją ukazał się w sierpniu 1995 roku.

Materiał był sensacją. Nikt wcześniej w Polsce nie fotografował w ten sposób gwiazd. Linda wytoczył proces o ochronę dóbr osobistych. Sprawa zakończyła się ugodą.

Reklama

Ci, których zaintrygowała ta historia, mogą sięgnąć do książki "Paparuchy kontra ryje", opisującej kulisy pracy polskich paparazzi. Jej autor Tomasz Potkaj dotarł do wielu fotoreporterów specjalizujących się w dokumentowaniu życia gwiazd.

Zlecenie na Lindę przyjął młody paparazzo, Marcin. Do Komorowa pojechał rozpadającym się białym maluchem. Gdy zobaczył, jak wygląda osiedle, na którym mieszka Linda, załamał się. Mieszkali tam sami bogaci ludzie, jego samochód z daleka rzucał się w oczy. Zaparkował więc daleko od posesji gwiazdora i na miejsce działań przyszedł piechotą. Musiał jeszcze poradzić sobie z wysokim drewnianym płotem, bez przerw między deskami. Korkociągiem wyrwał sęk z jednej z desek. Dzięki temu widział wejście do domu i ogródek.

"Położyłem się, przyłożyłem do dziury obiektyw i czekam. Aha, wcześniej nazbierałem liści i przykryłem się nimi. Wyglądałem jak kopczyk. No i mijały kolejne godziny" - relacjonuje paparazzi. Swojego stanowiska nie opuszczał nawet na chwilę. Gdy potrzeby naturalne dawały o sobie znać, posiłkował się butelką. W końcu udało mu się "ustrzelić" Lindę, jego żonę i córkę. Ci nie zorientowali się, że byli na celowniku paparazzo.

"Kiedy w poniedziałek przyniosłem wywołane zdjęcia do redakcji, opadły im szczęki. Teraz zaczęli się zastanawiać, czy ten materiał w ogóle można opublikować. No, ale to nie była już moja sprawa. Zapłacili bardzo duże pieniądze. Jakie? Powiem ci, że za te zdjęcia z malucha przesiadłem się do toyoty corolli" - wspomina fotoreporter.

PAP life
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy