Nieznana historia Polonii w Ameryce Łacińskiej

Tomasz Pindel, fot: Z. Jakubowska /Wydawnictwo Znak
Reklama

Galicyjscy chłopi w Brazylii, legioniści na Haiti, Mrożek w Meksyku, żołnierze Andersa w Argentynie czy młodzi ludzie, którzy przypadkiem trafili do Chile i już tam zostali. Te i wiele innych barwnych latynoamerykańskich przygód Polaków przedstawia w książce "Za horyzont" pisarz i tłumacz literatury latynoskiej Tomasz Pindel. Wspomina też nieznane w Polsce stereotypy i żarty na nasz temat, będące popularnym źródłem szydery wśród Brazylijczyków.

Autor rusza na nieznany ląd: przeczesuje archiwa i literaturę, dociera do różnych pokoleń emigrantów i słucha ich niezwykłych historii. Dlaczego uprawa yerba mate stała się w Argentynie polską specjalnością? Na czym polegała polsko-niemiecka rywalizacja w Brazylii? Jak układały się relacje emigrantów z Indianami? Dlaczego mianem polacas określa się prostytutki? Jak pisarz Bobkowski rozwinął biznes modelarski w Gwatemali?

Losy swoich bohaterów przeplata z burzliwą historią kontynentu i obrazami współczesnych dynamicznych zmian. Pokazuje skrajnie odmienne oblicza polskiej emigracji na przestrzeni ostatnich trzystu lat. I choć pisze o ludziach z daleka - zza horyzontu - niepostrzeżenie przystawia czytelnikom migracyjne zwierciadło. Ukazujące się w nim oblicze jest nie mniej zaskakujące.

Reklama

Przeczytaj fragment książki "Za horyzont":

Rozmawiają dwaj Polacy. Jeden opowiada: "Siedziałem sobie w barze i popijałem wódeczkę, a tu nagle wchodzi Murzyn. Ja do niego:

 - Te, Murzyn!

 - Co, Polak?

 - Ty brudny czarnuchu!

 - Polak bez flagi!

 - No może, ale ciebie to na okręcie przywieźli i zapłacili za ciebie.

 - A ty gorzej, bo za ciebie nikt nawet grosza nie dał".

 - "I co dalej?" - pyta kolega, któremu Polak opowiada tę historię.

 - "Dalej nic - odpowiada ów. - Wyszedłem stamtąd i do dziś nie udało mi się wymyślić żadnej odpowiedzi dla tego Murzyna".

W brazylijskiej tradycji ludowej zwyczaj opowiadania tego rodzaju dowcipów był rozpowszechniony i łatwo można je skojarzyć z polską serią o Polaku, Rusku i Niemcu. Bohaterem - czy też raczej antybohaterem - bywał zwykle przedstawiciel nacji czy rasy postrzeganej jako gorsza i głupsza, najczęściej był to Murzyn, Mulat albo Metys. Ale w stanie Paraná rolę tę przypisano właśnie Polakom, co wynikało - i zarazem przyczyniało się do rozpowszechnienia - z bardzo negatywnego stereotypu związanego z polskimi osadnikami.

Bo może i horyzont oczekiwań polskiego emigranta był niski i tak naprawdę pełny brzuch w zupełności mu wystarczał, ale z punktu widzenia społeczeństwa brazylijskiego i innych grup etnicznych Polacy posiadali szereg cech budzących wobec nich niechęć i wręcz pogardę. Postrzegani byli jako ograniczeni umysłowo, zacofani, wcale albo fatalnie mówiący po portugalsku (słynne polskie sotaque, czyli akcent, sprawiający, że melodyjna zwykle portugalszczyzna robi się sztywna i drewniana), nadużywający alkoholu, skłonni do awantur, niezacho­wujący higieny (powtarzano w Kurytybie opowieści o Polakach załatwiających swoje potrzeby na głównych ulicach miasta), a do tego jeszcze prostytutki nazywano powszechnie Polkami, jako że spora ich część to rzeczywiście były polskie Żydówki podstępem sprowadzane za ocean.

Co gorsza, od wpływu stereotypów nie byli wolni i naukowcy zajmujący się emigrantami. W pionierskiej pracy z tego zakresu, Um Brasil diferente z 1955 roku, później wznawianej, jej autor Wilson Martins przytacza zestaw takich uproszczonych opinii, podkreślając znikomy awans społeczny emigrantów polskich, brak dynamizmu i większego wpływu na otoczenie oraz "klimat mniejszej sympatii" w stosunku do tej grupy etnicznej - de facto uzasadniając naukowo obiegowe stereotypy.

Nie brały się oczywiście te stereotypy z niczego. Trzeba pamiętać, że rzeczywiście miażdżąca większość osadników pochodziła z nieoświeconych warstw ludu - do Brazylii w czasach "gorączki" zjeżdżali przecież ci najbiedniejsi, ci, którzy nie mieli nic do stracenia i nie było ich stać nawet na opłacenie podróży, dlatego korzystali z oferty brazylijskiego rządu. Siłą rzeczy należeli do najniższej klasy społecznej i o awans nie było łatwo. Ponadto państwo polskie nie istniało, w związku z czym ludność ta pozbawiona była jakiejkolwiek opieki z zewnątrz - w odróżnieniu od Niemców czy Włochów chociażby.

Do tego właśnie odnosi się określenie polaco sem bandeira - "Polak bez flagi", do owej bezpaństwowości. Nie bez znaczenia były stosunki między nacjami przeszczepiane z Europy: w relacjach z epoki wciąż powtarza się antypolskie nastawienie osadników niemieckich i nie jest to jednak chyba kwestia polskiego przewrażliwienia, tylko właśnie przeniesienie relacji panujących na przykład w zaborze pruskim. Owa rzekoma głupota polskich rolników objawiała się na przykład tym, jak łatwo padali oni ofiarą spekulantów i "wendziarzy", czego przecież trudno było uniknąć w nowym, nieznanym kraju.

"Sami Brazylijczycy nie bardzo nas tolerują. To się czuje. Nie lubią nas. My się do nich dobrze odnosimy. Zawsze byli przeciwko Polakom. Polak to, Polak tamto" - opowiadał potomek polskich osadników.

 - Pamiętam, pamiętam takie sytuacje i wyzwiska - opowiadał mi Rizio Wachowicz, prezes Braspolu. - Wołali na nas polaco burro [polskie osły], polaco sem bandeira. Kiedyś byłem na oficjalnym spotkaniu i jeden z uczestników, wykształcony i na wyższym stanowisku, coś takiego powiedział, myśląc, że nie słyszę. To bolało. Ale już tego nie ma, przeszło.

Niechęć otoczenia w naturalny sposób nakręcała tę spiralę i polscy osadnicy mieli skłonność do daleko idącego izolacjonizmu, a to z kolei jeszcze mocniej uzasadniało stereotypy. Osadnicy mieli poczucie, że państwo brazylijskie przypomina sobie o nich, tylko kiedy trzeba płacić podatki i odrabiać służbę wojskową. Trzymali się więc razem, unikali kontaktu z państwową administracją: w niektórych osadach chłopi powoływali miejscowe trybunały, żeby swoje sprawy załatwiać we włas­nym kręgu, z czego czasem czyniono im zarzut - choć takie same praktyki stosowali na przykład osadnicy niemieccy. Dochodziło też do konfliktów z hierarchami Kościoła katolickiego, bo w polskich osadach akceptowano tylko polskich księży.

Rzucającym się w oczy dowodem na powszechność tych negatywnych skojarzeń jest dziwaczna w sumie sytuacja językowa związana ze słowami polaco i polonês. W języku portugalskim występują obie formy, obie znaczą to samo. Ale że słowo polaco obrosło nieprzyjemnymi skojarzeniami, w latach trzydziestych przeprowadzono swoistą kampanię na rzecz wyparcia tej formy i wprowadzenia do brazylijskiej portugalszczyzny tej drugiej.

 - Termin polonês został przeforsowany przez intelektualistów, którzy nie chcieli, żeby ich kojarzono z postponowanymi chłopami - stwierdził Henryk Siewierski podczas naszej przechadzki po włoskiej dzielnicy Kurytyby. - Mieli się za lepszych. Moim zdaniem to zupełnie niepotrzebne.

Marcelo Paiva de Souza ma w tej kwestii nieco odmienne zdanie:

 - Polonês to forma udokumentowana w języku portugalskim od połowy XVII wieku - mówił mi. - W istocie można powiedzieć, że odbyła się w Brazylii swego rodzaju "kampania" na rzecz terminu polonês, ale cała ta sprawa jest bardzo, bardzo złożona...

Polonês, w odróżnieniu od polaco, nie było nacechowane negatywnie, pomysł tego językoznawczego manewru polegał na tym, by wypierając słowo, wyprzeć zarazem stereotyp. Świadom tego, podczas wizyty w Brazylii pilnowałem się, żeby używać neutralnej, nowej formy, ale z konsternacją stwierdzałem, że moi rozmówcy zdecydowanie częściej mówią o sobie jednak polaco.

 - To jak to w końcu jest, polaco brzmi pejoratywnie czy nie? - pytam lekko skołowany Eduarda Nadalina; w końcu sprawa bezpośrednio go dotyczy.

 - Polonês jest słowem ogólnie używanym, ale w Kurytybie i okolicach mówi się też polaco. W naszym regionie to słowo może też oznaczać kogoś o jasnych włosach. Ale uwaga: polaca czy polaquinha mogą funkcjonować jako synonim prostytutki - zaznacza Eduardo i po namyśle dodaje:

- Ale to się zmienia. Moi bracia, dużo starsi ode mnie, nie lubili w dzieciństwie, jak się na nich mówiło polacos. Ja już tego nie miałem. Dzieje się też tak, że bardzo często grupy, które są ofiarą uprzedzeń, używają słów o zabarwieniu pejoratywnym między sobą, ale nie lubią, kiedy ktoś nienależący do grupy odnosi się do jej członków takim słowem. Tak jest w przypadku polacos oraz bugres. To zależy od sytuacji i od tego, kto mówi. Poza tym od pewnego czasu istnieje w Kurytybie ruch przeciwko pejoratywnej konotacji słowa polaco. Wiele osób polskiego pochodzenia przedstawia się jako polacos i twierdzi, że nie ma się czego wstydzić, wręcz przeciwnie.

Wszechobecność tej starszej i niegdyś pejoratywnej formy i deklaracje moich rozmówców wydają się zgodnie potwierdzać, że negatywny stereotyp to już pieśń przeszłości. Taką już widziałem krzepiącą konkluzję, dopóki Marcin Raiman, polski językoznawca pracujący od kilku lat na kurytybskiej polonistyce, nie rzucił w rozmowie:

 - A widziałeś filmiki z Terezinhą z Contendy?

Wpisuję do wyszukiwarki YouTube’a hasło "Terezinha, Polaca de Contenda" (Contenda to mała miejscowość pod Kurytybą). Wyskakuje mi szereg filmików, puszczam pierwszy: "Terezinha jedzie na plażę". Z offu mówi kobiecy głos, z bardzo wyraźnym polskim akcentem, a w rytm jej opowieści pokazują się w szybkim montażu zdjęcia i obrazki.

"Dzień dobry! - zaczyna po polsku, brzmi to bardziej jak dżeń dobri; potem jeszcze będą się pojawiały polskie słowa: pirogi, kapuszta, babka, dzienkuje - Nazywam się Terezinha, mówię z Contendy [na wizji portret świętej Teresy, potem brama wjazdowa do wzmiankowanego miasteczka]. W tym roku pierwszy raz pojechałam na plażę [kalendarz z 2012 roku z Janem Pawłem II, nadmorski widoczek]. Mareszka [chyba chodzi o Maryśkę] zaprosiła Stefanię [zdjęcia starszych kobiet, niezadbanych, z chustkami na głowach i ubytkami w uzębieniu].

Mówi, że jest tam bardzo ładnie i bogate Polaki wszyscy tam jeżdżą o tej porze roku [traktory jadące asfaltem]. Byłam bardzo zmęczona, pełno pierogów musiałam zrobić na targ [taca z pierogami, uliczne stragany]". Dalej relacjonuje przebieg wyprawy - pogubiły się po drodze - opowiada o noclegu u krewnego, który zamiast kur ma na podwórku dziwny betonowy zbiornik z wodą (na zdjęciu mężczyzna trzyma za sznurek krowę zanurzoną w basenie), oraz o plażowaniu i potańcówce, na której rozglądała się za kandydatami na mężów, ale było tam mało Polaków (portrety szczerbatych mężczyzn z niemądrymi minami).

To pierwszy z filmików o Terezinhi, jest tu ich całkiem sporo. Polka z Contendy ma swój kanał na YouTubie, porządną stronę internetową oraz profil facebookowy. Pierwsze filmy mają właśnie charakter "slide­show" z komentarzem z offu, ale na nowszych Terezinha występuje już we własnej osobie i przemawia do kamery: ma czerwoną chustę na blond włosach, kwiecistą spódnicę, wystylizowana jest na babcię, ale widać, że to młoda kobieta o niezbyt polskich, bardzo ciemnych oczach. Prócz jej oryginalnych materiałów zobaczyć można fragmenty jej telewizyjnych wystąpień w programach stanowych stacji TV - widać, że jest to postać rozpoznawalna na skalę regionalną (w brazylijskim słowa tego znaczeniu).

Za postacią Terezinhi kryje się Pâmela Haiduk, prowadząca sklep w Araukarii, której internetowa kariera rozpoczęła się przypadkiem. Po wypadzie z koleżankami na plażę nagrała ów komiczny filmik, w którym opowiedziała o wycieczce, parodiując starsze pokolenie Polonusów, ich akcent, chłopskie nawyki i obsesję na punkcie wydawania dziewczyn za mąż. 

Liczba wyświetleń na YouTubie rosła w tempie lawinowym. Jednorazowy żarcik okazał się takim sukcesem, że przerodziło się to w regularną działalność humorystyczną i przyniosło Pâmeli rozgłos.

Oglądam jej filmiki z mieszanymi uczuciami. Są zabawne i inteligentne, ale nie przekonuje mnie kpiarskie podejście do starszych ludzi, no i trudno nie dostrzec ech dawnych stereotypów, które przecież miały być zażegnane i traktowane jako minione.

Jednak kiedy czytam komentarze - wiem, rzecz jasna, że mogą być moderowane - z pewnym zaskoczeniem odkrywam, że nie ma tu żadnego hejtu i oburzenia, natomiast mnóstwo wpisów od osób z ewidentnie polskimi nazwiskami, które nie tylko wyrażają uznanie dla poczucia humoru autorki - mogłoby to przecież oznaczać chęć odcięcia się od swoich korzeni, od negatywnego wizerunku przodków - ale także ciepłe skojarzenia ze światem rodzinnego domu.

U widzów zamiast irytacji czy pretensji, których się spodziewałem, budzi się nostalgia i sympatia. Haiduk pisze na swojej stronie - i uznałbym to za zaklinanie rzeczywistości, gdyby reakcje komentatorów nie potwierdzały tych deklaracji - że "choć silnie naznaczona swoją kulturą, Terezinha jest zdeterminowana, niezależna i ma otwartą głowę. Marzy o wyjściu za mąż za jakiegoś Polaka, ale zawsze gotowa jest poznać nowe miejsca, ludzi i kultury. (...) 

Opowiadając o swoich perypetiach, przypomina niektóre polskie obyczaje, docenia folklor i piękno osobowości, która rozwinęła się poza wielkim miastem, może i czasem grzesząc naiwnością, ale kiedy indziej zachwyca radością i swobodą, z jakimi podchodzi do życia. (...) Piszą do mnie ludzie w różnym wieku, że Terezinha przypomina im bardzo ich krewnych, przede wszystkim ciocie i babcie polskiego pochodzenia, z szacunkiem, czułością i nostalgią".

Na stronie Haiduk znaleźć można też filmiki poświęcone Polsce, w których autorka opowiada o swojej podroży po naszym kraju, w tonie lekkim, ale już bez żadnych satyrycznych wstawek. Pokazuje zabytki, współczesne życie miast, zwraca uwagę na obyczaje, udziela - także w ko­mentarzach, w odpowiedzi na zapytania internautów - praktycznych informacji o tym, jak wyjechać i radzić sobie w Polsce (zwraca na przykład uwagę na to, że bankomaty często znajdują się po prostu przy ulicy i nikt nie boi się napadu - rzecz w Brazylii niespotykana).

Piszę do Pâmeli Haiduk, pytając, czy spotyka się z negatywnymi reakcjami. Odpisała po paru miesiącach, krótko: "Jak dotąd wszystkie reakcje były pozytywne".

Tomasz Pindel "Za horyzont. Polaków latynoamerykańskie przygody". Wydawnictwo Znak, data premiery: 18.07.2018.

Fragment książki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy