Napad w Wołowie. Jak zdobyć fortunę i natychmiast ją stracić

Kadr z filmu "Hazardziści" w reżyserii Mieczysława Waśkowskiego /East News
Reklama

Na początku lat sześćdziesiątych dolnośląski Wołów był senną miejscowością liczącą sobie osiem tysięcy mieszkańców. Szerzej znany był w kraju tylko z istnienia tu zakładu karnego o zaostrzonym rygorze. Ten odstraszający przykład nie zniechęcił jednak trójki pomysłowych mieszkańców tego miasteczka...

Choć później komunistyczna prasa przedstawiła ich jako opływających w  dostatki i pozbawionych skrupułów przedstawicieli prywatnej inicjatywy, to bohaterowie naszej opowieści bogaczami raczej nie byli. Może mieli tylko trochę więcej pieniędzy niż przeciętny Kowalski. Na brak gotówki nie narzekał na pewno Mieczysław F., który prowadził warsztat naprawiający radia i telewizory, czyli - jak w  tamtych czasach określano tego typu przybytek - tak zwany ZURiT. A że lampowe odbiorniki, tak polskie, jak i radzieckie, psuły się wtedy na potęgę, miał pełne ręce roboty.

Reklama

Rzemiosłem parał się także jego znajomy, Józef S., który był rymarzem. Tym, którzy już zapomnieli, na czym polega ta szlachetna profesja, wyjaśniamy, że zajmował się - nie tak jak jego dzisiejsi koledzy po fachu - naprawą damskich torebek, lecz szyciem i reperowaniem uprzęży końskich. Ponad pół wieku temu, gdy rolnicy indywidualni o traktorze mogli co najwyżej pomarzyć, obsługiwał licznych mieszkańców (a właściwie ich konie) z  przedmieść Wołowa i  pobliskich wsi. Trzeci z opisywanych panów, Wiktor K., utrzymywał siebie i rodzinę jako lokalny taksówkarz i dumny posiadacz nieco wysłużonej już warszawy. Co połączyło tych trzech mężczyzn? Zamiłowanie do gry w karty!

A gdyby tak obrobić bank?

Wołów nie oferował zbyt wiele rozrywek w  sobotnie wieczory. Nasi bohaterowie spędzali je najczęściej razem przy grze w tysiąca lub pokera. Czasami, po kilku głębszych, popuszczali wodze fantazji i snuli plany na przyszłość. Wszystkie jednak rozbijały się o jeden, podstawowy problem: brak pieniędzy. Do czasu... Pewnego razu, po udanym dla siebie rozdaniu, Mieczysław F. rzucił niby żartem: - A gdyby tak obrobić bank? Jego koledzy zaśmiali się krótko, ale już po chwili przycichli i rymarz westchnął: - No, ale jak to zrobić? Od słowa do słowa w kłębach papierosowego dymu zaczął rodzić się plan, który już wkrótce miał zawstydzić milicję i prokuraturę. Z wyborem obiektu napadu świeżo upieczona szajka włamywaczy nie miała większego problemu.

W Wołowie znajdował się tylko jeden bank, filia wrocławskiego oddziału Narodowego Banku Polskiego, zajmująca przedwojenny jeszcze gmach przy ulicy Jana III Sobieskiego. Wydawać by się mogło, że to skórka niewarta wyprawki, bo ileż gotówki można wynieść z  prowincjonalnej placówki? Pamiętajmy jednak, że gromadzono tam środki na wypłaty dla pracowników państwowych całego powiatu, a to sprawiało, że w skarbcu były grube miliony! Zarys całego przedsięwzięcia zaczerpnięty został z  amerykańskich filmów akcji (dało to później milicyjnym organom ścigania podstawę do opinii, że napadu dokonał "międzynarodowy gang przestępczy"), a mózgiem kunsztownej operacji został elektrotechnik Mieczysław F.

Dlaczego on? Bo jak nikt inny znał system zabezpieczeń budynku NBP - nie tak dawno został tam zaangażowany do instalacji alarmu. Przeprowadził potem szkolenie dla pracowników, jak go uruchomić i - w razie potrzeby - wyłączyć! Pozostawała tylko kwestia dostania się do wnętrza skarbca. Tu jednak z  pomocą przyszedł "czwarty do brydża", czyli klepiący przysłowiową socjalistyczną biedę pracownik banku Rudolf K.

Plan genialny w swej prostocie

Otóż opowiedział on, że kilka miesięcy temu, po zacięciu się drzwi od skarbca, wybito dziurę w stropie, aby dostać się do niego z piwnicy. Zalano ją potem świeżym betonem, a  miejsce zamalowano farbą, ale plomba wydawała się dość łatwa do wyważenia. I to był ostatni element układanki, którego brakowało Mieczysławowi F. Nadszedł czas działania! Dziewiętnastego sierpnia 1962 roku, podczas godzin otwarcia placówki NBP, we wnętrzu gmachu ukryło się dwóch mężczyzn: młodszy brat przywódcy całej grupy oraz szwagier rymarza.

Po zapadnięciu zmroku wyszli z piwnicy i bez większego trudu namówili strażnika, aby bez oporu dał się związać i zakneblować. Otworzyli drzwi i wpuścili resztę "ekipy", która wniosła narzędzia przywiezione taksówką przez Wiktora K. (były pomalowane szarą, matową farbą, żeby nie odbijać światła). Rozpoczęło się wyważanie betonu w  stropie przy użyciu ciężkiego lewara samochodowego. Po dwóch godzinach udało się! Przez wybity otwór mężczyźni wspięli się do skarbca, jednak tu czekało ich trudniejsze zadanie: drzwi do sejfu wcale nie miały zamiaru łatwo skapitulować przed łomami i wiertłami.

Zaczęły im puszczać nerwy. - Zostawmy to i  uciekajmy! Zaraz zrobi się jasno! - rzucił któryś z młodszych. Mieczysław F. przywołał ich jednak szybko do porządku i około wpół do czwartej nad ranem udało się rozwiercić zamek. Widok, który ukazał się oczom włamywaczy, wynagrodził im wszystkie trudy...

Na półkach sejfu leżało dwanaście i pół miliona złotych w nowych i  używanych banknotach (średnia pensja wynosiła wówczas 1680 zł miesięcznie). Szybko zapakowali pieniądze do worków, podłogę - dla zmylenia psów tropiących - polali starym olejem silnikowym i... spokojnie wyszli z banku. Tam czekał już na nich w swojej warszawie taksówkarz.

Kradzież prawie doskonała

Na drugi dzień bohaterowie naszej opowieści wrócili, jak gdyby nigdy nic, do swoich codziennych zajęć, a  Wołów od rana huczał już od plotek. Sprzątaczka bankowa uwolniła po przyjściu do pracy strażnika, który natychmiast pobiegł na milicję i rozpoczął tym samym jedno z najgłośniejszych śledztw epoki PRL-u. Nie posuwało się ono zbyt szybko naprzód. Funkcjonariusze nie mogli znaleźć żadnych punktów zaczepienia, mimo że w przydrożnym rowie za miastem znaleźli porzucony lewar, a  przed bankiem ślady opon oraz zarysowania od karoserii na krawężniku.

No cóż, najciemniej jest pod latarnią! Fachowość oraz sprawność w  przeprowadzeniu napadu skłaniała śledczych do poszukiwania sprawców raczej wśród zawodowych przestępców Warszawy i Łodzi, a nawet mafii rodem z południa Europy, niż między mieszkańcami dolnośląskiego miasteczka. Swoimi problemami dzielili się chętnie z taksówkarzem Wiktorem K., który służył im jako niezawodny przewoźnik, chętnie wysłuchujący ich coraz częstszych narzekań. Tymczasem członkowie szajki zdążyli już sprawiedliwie podzielić się pieniędzmi z napadu. Było tego w sumie 3,5 miliona w używanych banknotach i  9  milionów w nowych. Te ostatnie stanowiły dość "trefny" towar. Włamywacze obawiali się, że milicja otrzymała od banku ich numery seryjne, więc umówili się, że nie będą ich przez jakiś czas wydawać, dopóki sprawa nie przycichnie. Rymarz na wszelki wypadek spalił je w piecu, a popiół rozrzucił za domem. Nie wiedzieli, że ani Narodowy Bank Polski, ani prokuratura nie dysponowała numerami nowych banknotów - do czasu...

Nie tak miało być! Kamyk, który spowodował potem lawinę zdarzeń, poruszony został przez Rudolfa F. - jak pamiętamy, kasjera w  wołowskim banku. Chcąc zapewne wykazać się "gorliwością" w pomaganiu milicji, wskazał funkcjonariuszom poniewierające się w śmietniku banderole, którymi spięte były paczki zrabowanych banknotów. Były na nich wydrukowane serie i numery. Śledczy skrupulatnie je przepisali i rozesłali do sklepów, restauracji i innych placówek handlowych w  całej Polsce, licząc, że któryś ze sprawców nie wytrzyma i  puści łatwo zdobytą fortunę w obieg. I co? I nic! Dopóki jeden ze śledczych nie wpadł na genialny pomysł. Czy ktoś pamięta, jaki?

Gorące pięćsetki

Milicja użyła sprytnego fortelu, rozpowszechniając w prasie i telewizji informację o mającej niedługo nastąpić wymianie pieniędzy - w ten sposób "zachomikowane" przez włamywaczy nowe banknoty straciłyby kompletnie wartość. W tej sytuacji poniosły ich nerwy i zaczęli puszczać w obieg sztucznie postarzane (przez brudzenie i  zgniatanie) przez siebie banknoty. Sztuka ta udawała im się do czasu. W październiku 1962 roku żona Mieczysława F. pojechała w odwiedziny do rodziny w Kluczborku na Opolszczyźnie. Wzięła ze sobą kilka "gorących" pięćsetek i postanowiła je wydać w jednym z tamtejszych sklepów. Sprzedawczyni zakwestionowała podany jej banknot, a widząc nerwowe zachowanie klientki - wezwała milicję. Ta - jak po nitce do kłębka - dotarła do wszystkich sprawców napadu. Ostatni z nich wyszli na wolność dopiero siedemnaście lat później...         

Świat Tajemnic
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy