Nago po firmie za 10 tysięcy? Tak się pracuje w warszawskich korporacjach!

Takie sceny jak w filmie "Wilk z Wall Street" można zobaczyć na żywo w warszawskich biurach /East News
Reklama

Rozbieranie się za pieniądze od szefa, zakłady, zawrotne premie, imprezy stulecia i alkohol lejący się strumieniami i narkotyki. Oprócz tego żerowanie na naiwnych klientach, obiecywanie im złotych gór i zostawianie z niczym. Tak wygląda codzienność "Wilków z polskiego Wall Street".

"Wilki z Polskiego Wall Street" zwani też "Łowcami z Kotłowni" od lat oszukują setki tysięcy Polaków. Zawodowi naciągacze wiedzą, że wystarczą gotowe scenariusze. Raz na inwestycję w nieruchomości, raz na rynkach forex, innym razem w złoto niczym w Amber Gold. Pracują w "Kotłowniach", specyficznych call center, w których ma kipieć od emocji. 

Krzyk, szybkie tempo i obrażanie klientów. A nawet akcje takie jak ta. Wszystko byleby podkręcić atmosferę. Dziennikarz Mateusz Ratajczak zatrudnił się w jednej z takich firm. 

Przeczytaj fragmenty jego książki "Łowcy z Kotłowni - Dziki świat finansowych naciągaczy":

Reklama

"Taki "czelendż", rozumiesz?"

Okrzyk: Ja pier***ę człowieku, nie wierzę! Okrzyk numer dwa: Dajesz, dajesz! Do tego pisk, głośny. Ludzie aż się kotłują. I jakaś dziewczyna przeciska się środkiem wąskiego korytarza. Bez ubrania. 

Na nosie ma ciemne modne okulary, na nogach czarne botki. Idzie dziarskim krokiem. Wystawia środkowy palec w kierunku gapiów. W ciasnym przejściu jest tłum. Zbiegła się cała firma. Może pięćdziesiąt, sześćdziesiąt osób w krótkim korytarzu [...].

Nagrywają. Niektórzy filmują z ziemi, inni wskakują na krzesła i stoły, byle udało się zarejestrować najlepsze momenty. Kilkunastosekundowe filmy za chwilę stają się hitem w biurze [...].

- Taki "czelendż", rozumiesz? - tłumaczy mi jeden ze świadków. Nie rozumiem. Ponoć dostała za to 10 tysięcy złotych od jednego z menedżerów. Ponoć. Tę wersję usłyszałem od kilku osób, które o życiu w kotłowni wiele mi opowiadały. Po publikacji materiału dostałem kilka wiadomości, że pieniędzy za nagi spacer było znacznie mniej.

"Ta tępa c*** dostała za to niecałego tysiaka. Może później rozpowiadała, że było więcej, ale nie było" - pisze anonim. 

Dopytuję o szczegóły, ale na pytania ode mnie nigdy nie odpowiada. Czasami myślę, że wolę wierzyć w te 10 patyków. Wolę wierzyć, że cena była jednak wyższa.

"Potrzebowała pieniędzy na bilet lotniczy dla matki. Że niby jest chora"

Adam pracował w kotłowni przy ulicy Grzybowskiej przez kilkanaście miesięcy, nim odszedł. Spotykamy się w jednej z większych galerii handlowych, w kawiarni. Tłumaczy mi się, że trochę naciągał, ale niewiele osób miało przez niego problemy. Jeden z klientów zyskał, drugi stracił. Uważa, że się to trochę wyrównało. Większość czasu i tak się bawił, a nie pracował. Obserwował cały nagi spacer.

- Nagle wpada do sali menadżer w sombrero. Mówi, że zbiera kasę, a jak uzbiera odpowiednią sumę, to jakaś laska przejdzie nago przez biuro. Ludzie z miejsca rzucili się do portfeli, przecież to hit. Mówił coś, że potrzebowała pieniędzy na bilet lotniczy dla matki. Że niby jest chora i ona chce ją sprowadzić do Polski. Uzbierało się trochę forsy. Pięć sekund i wszyscy wiedzieli o sprawie, zleciały się wszystkie piętra [...]. 

- Jak można zrobić coś takiego? Wszyscy mieli to zaraz na Snapchacie. I nie tam w jakichś prywatnych wiadomościach, ale publicznie na profilach. Właściciel też wiedział, też się śmiał. Nawet kazał sobie wysłać nagranie.

Naciąganie za szybką kasę

- Chcesz wiedzieć, dlaczego tam siedziałem? Przyjechałem do Warszawy z małego miasteczka. Dla mnie, dla młodego chłopaka, wizja zarobienia dwóch i pół koła na rękę w ciągu miesiąca i możliwe ogromne premie to było coś niezwykłego. Przecież jeszcze przed chwilą chodziłem do szkoły średniej i grosza przy tyłku nie miałem. 

Przez pierwsze dwa miesiące myślałem, że to nie jest iluzja. Byłem bliski wciągnięcia rodziców w tę inwestycję. Byłem przekonany, że mam okazję zarobić gigantyczne pieniądze, że muszę o tym powiedzieć innym. Boże, jakie szczęście, że tego nie zrobiłem. 

- Teraz pracuję w galerii handlowej. Nic specjalnego, ale przynajmniej uczciwie. Choć, mówiłem ci to już, nie mam sobie nic do zarzucenia. Jak trafiałem na hazardzistę, to i tak wiedziałem, że on te pieniądze prędzej czy później gdzieś straci. Ale nie było to fair. Teraz mógłbym być gdzieś ciągany, po sądach, policjach. Odszedłem i dobrze mi z tym.

Książka Mateusza Ratajczaka "Łowcy z Kotłowni - Dziki świat finansowych naciągaczy" właśnie ukazała się na rynku nakładem wydawnictwa MANDO.

INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy