Morderstwo w Himalajach. Bezwzględne oblicze Chin

Przejmujący reportaż o mrocznej stronie współczesnego himalaizmu i bezwzględnym obliczu Chin. W cieniu najwyższych gór świata rozgrywa się dramat – wycieńczona grupa Tybetańczyków stara się przedostać do Indii, aby uniknąć prześladowań ze strony władz Chińskiej Republiki Ludowej. Na drodze ku wolności stają im nie tylko siły natury, ale także oddziały wojska, które nie zawahają się otworzyć ognia do uciekinierów. Świadkami tego wydarzenia są himalaiści, którzy przygotowują się do ataku szczytowego na Czo Oju. Nie wiedzą, że już wkrótce zostaną postawieni wobec tragicznego wyboru.

Preczytaj fragment książki "Morderstwo w Himalajach"

Pielgrzymi zaczęli się poruszać. Jamyang gwałtownie się przebudził i rozprostował zmarznięte kończyny. Wokół niego leżeli śpiący ludzie. Piętnastolatek wstał. Zrobił kilka kroków w stronę krawędzi spadzistej półki skalnej i znieruchomiał. Tuż pod nim rozciągała się baza LPZ w Gyaplung. Słyszał szczekanie psów. Szybko wycofał się z miejsca, gdzie mógł być widoczny. Grupa składająca się z około 20 osób rozmawiała o tym, co powinni zrobić i rozdzieliła się na dwie części.

Reklama

Jedni chcieli czekać na przewodników, inni uciekać bez nich. W oddali zaterkotał karabin. Poniżej przejechały dwa zielone pojazdy należące do LPZ. Po kilku godzinach część uchodźców pod przywództwem pewnego siebie dziewiętnastolatka postanowiła pójść własną drogą. - Nie zamierzam tu umierać - powiedział. Przez dwadzieścia cztery godziny pozostała grupka czekała w ukryciu nad bazą LPZ. Byli odwodnieni. Pod nimi lśniła powierzchnia jeziora. Ale nie ośmielili się zejść na brzeg w obawie, że zostaną dostrzeżeni przez żołnierzy.

Dzień później dobiły do nich dwie osoby, trzydziestoletni mężczyzna i czterdziestoletnia kobieta, którzy wcześniej oderwali się od reszty wraz z Penpą. Penpa, powiedzieli, zniknął, gdy udał się na poszukiwanie wody i już po nich nie wrócił. Grupa musiała podjąć jakąś decyzję, nie mieli jedzenia ani wody, więc nie pozostało im dużo czasu. Mnich Sangya odprawił rytuał polegający na rzuceniu relikwi na ziemię. Postanowiono, że ruszą prosto przez leżący w dole skalisty szlak.

W powietrzu świstały kule

O zmroku, gdy leżeli ukryci na skrawku ziemi w cieniu góry skąpanej w pomarańczowym blasku zachodzącego słońca i upstrzonej namiotami, usłyszeli jak ktoś krzyczy: - Wei! Wei! ("Dzień dobry" po mandaryńsku). Shang la ya! (Chodźcie wyżej!) Zastanawiali się, czy był to jeden z przewodników. Ucieszeni perspektywą wyjścia z trudnej sytuacji, z ulgą ruszyli w stronę tej postaci. Kiedy się zbliżyli, mężczyzna oddał dwa strzały ostrzegawcze w powietrze. Przez megafon jakiś żołnierz kazał im się zatrzymać. Mnisi krzyknęli: - Uciekajcie! Jeden z nich zerwał się na nogi i zaczął uciekać, ale potknął się i upadł, wyjąc z bólu.

Jamyang, sprawniejszy fizycznie od pozostałych, podbiegł do rzeki, pomagając po drodze dwójce dzieci. W powietrzu świstały już kule. Jamyang, odwróciwszy się, zobaczył przez ramię, że strzelało dwóch żołnierzy. Zatrzymał się. - Ręce do góry! - krzyknął żołnierz. Funkcjonarousze LPZ podeszli bliżej. - Rzuć plecak na ziemię! - warknęli. - Uklęknij. Mnich, który odprawiał rytuał, szeptem powiedział: - Jest ich tylko dwóch. Możemy uciec! Jamyang przykucnął w gotowości do biegu. Dostrzegł jednak powoli zbliżającą się obławę, nieprzenikniony zielony mur składający się z około 80 żołnierzy. Byli otoczeni.

Jamyang dostał po plecach kolbą karabinu. Żołnierze LPZ zabrali im plecaki i wytrząsnęli ich zawartość na śnieg, następnie zerwali okulary przeciwsłoneczne z oczu uchodźców i założyli je na własne nosy. Skupili swoją uwagę na Sangya, który był oczywistym celem przez swoją brązową tunikę. - Może byśmy ich od razu zabili? - splunął jeden z żołnierzy. - Mnich jest przywódcą tej bandy. Zaczęli go bić i kopać. Mnich uniósł w górę ręce zakute w kajdany i błagał, żeby przestali.

Pigułki na "słaby wzrok"

Żołnierze poderwali uchodźców na nogi i zaprowadzili ich do ciężarówki stojącej na pobliskiej drodze. Tam Jamyang ponownie spotkał Norbu Paldena. Opierał się plecami o burtę ciężarówki i był przykryty zielonym, wojskowym kocem. Rana postrzałowa na jego lewej kostce wyglądała na zaognioną. Blady na twarzy Norbu wyjaśnił, jak został postrzelony. Co gorsza, opowiedział Jamyangowi, że zabito jedną mniszkę. W bazie Gyaplung uchodźców oślepiły silne światła i powitały szyderstwa ze strony żołnierzy. Niektórzy trzymali przy sobie owczarki niemieckie.

- Cały dzień się za wami uganiałem, sk***syny - warknął jeden z nich. Grupę zmuszono do pozowanych fotografii i nagrano, gdy nerwowo czekała na kolejny ruch wroga. Jeden z mundurowych zaryzykował stwierdzenie, że być może jest ich więcej gdzieś w ukryciu, po czym spojrzał poza obszar bazy, gdzie panowało mrożące krew w żyłach zimno. Zostali zaprowadzeni do cel w bielonym budynku w kształcie litery H i zamknięci w pomieszczeniu przypominającym refektarz. Przybyło dwóch lekarzy, żeby ich zbadać, zmierzyć wzrost, szerokość ramion i wagę. Zanim wyszli podali uchodźcom pigułki, które, według ich słów, miały leczyć "słaby wzrok".

Następnie pojawili się śledczy i zaczęli zasypywać pojmanych lawiną pytań. Zapytali Jamyanga o imię. - Karma - skłamał. Urzędnik zapisał je. Padły następne pytania: Kto doradził ci ucieczkę do Tybetu? Gdzie zatrzymałeś się w Lhasie? Czy spałeś tam w jakimś domu czy w hotelu? Jakiej marki i koloru były pojazdy, którymi jechałeś z Lhasy? Jak ma na imię przewodnik i ile mu zapłaciłeś? Jak poznałeś przewodników? Jak się nazywają i gdzie się urodzili? Czy znasz Dalajlamę? Czy masz krewnych w Indiach? Zaprowadzili Jamyanga do celi. Po kilku minutach gdzieś obok zaczęła grać chińska muzyka disco i ściany pomieszczenia wibrowały w rytm piosenek. Pod drzwiami dostrzegł błyskające światła i usłyszał podniesione głosy. Żołnierze świętowali udaną obławę.

Jonathan Green, dziennikarz śledczy specjalizujący się w reportażu wojennym, udał się w niedostępne rejony Tybetu, aby zbadać sprawę morderstwa nastoletniej mniszki. Wyróżniony przez Amnesty International reportaż Morderstwo w Himalajach to wynik jego trzyletniego śledztwa. Ta niezwykła książka jest szokującym świadectwem zbrodni, która wstrząsnęła zachodnią opinią publiczną i zainicjowała dyskusję o represjach, którym poddawani są mieszkańcy Dachu Świata przez chińskie supermocarstwo.

"W podtytule tej szokującej książki Jonathana Greena brakuje słowa ‘tchórzostwo’. Wybija się ono na pierwszy plan w jego opowieści o zabiciu siedemnastoletniej tybetańskiej mniszki. Kelasang Namtso. Najważniejsze w książce jest morderstwo na Kelsang oraz wszystko to, co z tego wyniknęło. Green, doświadczony dziennikarz, snuje barwną opowieść przykładając wagę do szczegółów. Książka potwierdza, że autor jest reporterem najwyższej klasy." - The Spectator

"Jedna z najbardziej niepokojących książek ostatnich lat." - Macleans Magazine

INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy