Jerzy Kalibabka. Historia największego oszusta-amanta PRL

Jerzy Kalibabka - casanova z Dziwnowa /Wikimedia Commons /domena publiczna
Reklama

Ponad 200 poszkodowanych kobiet, przeszło 100 przestępstw na terenie całej Polski i status pierwszego oszusta-amanta PRL. Oto historia Jerzego Kalibabki, niepozornego casanovy z Dziwnowa, który przed kilkoma dekadami rozpalał serca i umysły nie tylko swoich wyjątkowo licznych wybranek.

Losy Jerzego Kalibabki przypomina w książce "PeeRel zza krat. Głośne sprawy sądowe z lat 1945-1989" Helena Kowalik.

Przeczytaj fragment książki "PeeReL zza krat":

Milicja polowała na Kalibabkę ponad 2 lata.

Z różnych stron Polski mnożyły się doniesienia o okradaniu podobną metodą kobiet ze złotej biżuterii i pieniędzy, ale sprawcy zawsze udawało się w ostatniej chwili uciec przed kajdankami. Coraz więcej dowodów wskazywało na to, że przestępcą jest Jerzy Kalibabka z Dziwnowa, występujący pod różnymi nazwiskami.

Była szansa na złapanie go, kiedy umarła jego matka. Milicjanci po cywilnemu obstawili  Dziwnów.  Ale poszukiwany listem gończym Kalibabka nie pojawił się, na cmentarz wysłał przez kuriera duży wieniec ze stosownym napisem na szarfie. Równocześnie na adres miejscowego posterunku MO nadeszła odkryta widokówka z Zakopanego. "Bardzo żałuję, że nie jestem z Wami" - napisał nadawca, Jerzy Julian Kalibabka.

Reklama

Udało się kilka tygodni później - wskazany milicjantowi na ulicy przez przechodnia, który widział zdjęcie poszukiwanego w TV, został zatrzymany i osadzony w areszcie w Kamieniu Pomorskim. Nie zagrzał tam miejsca. Ponieważ skarżył się na silny ból w klatce piersiowej, milicjanci przewieźli go na prześwietlenie do publicznej przychodni. Z uwagi na aparat rentgenowski musiał mieć zdjęte kajdanki. Ledwo go oswobodzono, wyskoczył z pierwszego piętra  a następnie popłynął Kanałem Kamienieckim. Dwa lata później, doprowadzony na posterunek milicji w Sarbinowie, zbiegł w czasie przesłuchania.

Wpadł wiosną 1982 roku w szczawnickiej restauracji, gdzie bawił się z 17-letnią lekkoatletką, Małgorzatą Z. Został rozpoznany przez innego konsumenta, milicjanta po służbie, który skojarzył jego wygląd ze zdjęciem w listach gończych. Para została aresztowana. Przy Kalibabce  znaleziono  samochodowy  atlas  Polski  z zaznaczonymi miejscowościami, w których kogoś oszukał, okradł i nie powinien się tam więcej pojawiać.

-  Dla śledczych - wspomina oficer policji Andrzej Zbróg - to był bardzo pomocny materiał w poszukiwaniach poszkodowanych. Kalibabka nie przyznawał się, ale mieliśmy miejscowości, w których popełnił  przestępstwo i częściowo adresy ofiar ze ściągniętych z całej Polski akt umorzonych śledztw. Resztę dopowiedziała skora do współpracy z prokuraturą Małgosia  Z.  Jeździliśmy tymi tropami specjalnie przydzieloną na użytek śledztwa przez Komendę Główną MO czarną wołgą. Tysiące kilometrów od Bałtyku po Tatry, kilkaset przesłuchanych osób. Dla mnie, młodego śledczego, prawnika, który dopiero co opuścił mury UJ, to była lekcja życia.

200 kocmołuchów

Jako syn rybaka, 21-letni Jerzy Kalibabka miał zarabiać na życie łowieniem. Nie chciał - kiedy po śmierci ojca ich dziurawy kuter zatonął, opuścił rodzinny dom. Sierpniowego popołudnia 1977 roku tak jak stał - w gumowych rybackich kaloszach - wsiadł do pekaesu, który zawiózł go do Międzyzdrojów. Spotkana na ulicy znajoma kelnerka zaoferowała wspólne łóżko w wynajmowanym sublokatorskim pokoju. Spędzili ze sobą dwie doby. Kiedy kobie-  ta była w pracy, uciekł, kradnąc jej dżinsy i parę innych rzeczy. Zostawił  swoje gumowce.

W Świnoujściu zaopiekowały się nim szukające wrażeń dwie Niemki. Razem chodzili do restauracji, na dyskoteki - one za wszystko płaciły. Kiedy wyjechały, Kalibabka zatrzymał się na parę tygodni u trzydziestokilkuletniej kobiety. Utrzymywała go, ale dążyła do ślubu, więc uciekł do Szczecina, wzbogacony o kilka złotych pierścionków ukradzionych niedoszłej narzeczonej.

Wkrótce w nagłym opuszczaniu utrzymujących go kobiet do- szedł do takiej wprawy, że aby je okraść, potrzebował jednej doby. Nocując w coraz to innym mieszkaniu, jednemu miejscu po- zostawał wierny - słynnej szczecińskiej restauracji "Kaskada". Rezydujące tam prostytutki okrzyknęły go królem parkietu - za ich pieniądze zmienił wygląd. Zaczął nosić białe kozaki brazylijskie (z wąskimi czubami uniesionymi do góry), obcisłe skórzane kurtki, sygnety, a na szyi ciężki złoty Krzyż Południa podarowany przez mężatkę, której mąż pracował na kontrakcie w Libii.

W pewnym momencie Kalibabka uznał, że w przemieszczaniu się z jednego miasta do drugiego potrzebuje stałej kobiecej obsługi.

Do obowiązków kilku wybranych nastolatek należało dbanie o jego garderobę, gotowanie i pomoc w okradaniu bogatych "kocmołuchów", jak nazywał kobiety, które miały jakieś kosztowności. Od służących mu dziewczyn wymagał bezwzględnego posłuszeństwa. Każde przewinienie karał biciem.

Akt oskarżenia zarzucał Jerzemu Kalibabce popełnienie ok. 103 przestępstw na terenie całej Polski. Były to przede wszystkim kradzieże - głównie biżuterii i kożuchów. Szkody zostały wycenione na ponad 15 mln zł (przeciętne wynagrodzenie wynosiło wówczas 12 tys. zł). Ponadto wyłudzenia, rozboje, a także zgwałcenia nieletnich.

Lista jego ofiar obejmowała ponad 200 nazwisk.

W miłosnej euforii

- Osadzony w areszcie Kalibabka rwał się do udzielania wywiadów. Zgodę prokuratora na widzenie z oskarżonym otrzymali tylko dwaj reporterzy: Leszek Konarski z "Przeglądu Tygodniowego" i nieżyjący już Stanisław Auguścik z TVP - twierdzi Andrzej Zbróg.

- Facet szpanował nawet za więziennymi kratami - mówi mi red. Konarski. - Na widzenie z nim przemyciłem kilka paczek papierosów sportów, wtedy na kartki. Myślałem, że się ucieszy, a on wyjął z kieszeni chesterfieldy. Bardzo dużo mówił, jak nakręcony. Trudno było się przebić z  pytaniami,  notowałem  to  tokowanie jak leci:

"Całe moje życie, od czasu opuszczenia domu rodzinnego aż do aresztowania było jedną, wielką euforią miłosną. Chciałem mieć wszystkie kobiety świata. Urodziłem się, aby kochać".

- Kiedy zapytałem, czy wywożenie dziewczyn do lasu, rozbieranie ich siłą i fotografowanie nagich to był podryw, czy szantaż, odpowiedział: - Musiałem znaleźć sposób, aby się od jednych uwolnić, bo na to miejsce czekały inne. Kalibabka, jak każdy oszust, był inteligentny - ocenia dziś red. Konarski.

Konsekwentnie trzymał się swojej linii obrony, że nie jest przestępcą, gdyż wszystko robił, wychodząc naprzeciw marzeniom dziewczyn, a nie można nikogo skazać za to, że wstawia bajer. Kiedy go zapytałem o kradzieże, odpowiadał, że zabierał jednym, aby dawać drugim. A ponieważ swoje kobiety ubierał w Peweksie, jeździli taksówkami z jednego końca Polski na drugi, chodzili na dansingi i do drogich restauracji, to wszystko wymagało olbrzymich funduszy. Tak naprawdę miał do kobiet stosunek pogardliwy, traktował je przedmiotowo, bił, w jego życiu liczyły się tylko pieniądze i zabawa. Wiele mówią o tym akta śledcze, do których miałem dostęp.

Również oficer policji Andrzej Zbróg twierdzi, że z zeznań, jakie składały przesłuchiwane przez niego ofiary oskarżonego, wyłania się obraz bezwzględnego gracza na emocjach nastolatek. I wcale nie takiego znów sprawnego, czułego kochanka.

Przykładem może być historia pewnej Jarki z miasteczka na Dolnym Śląsku. Dobra uczennica, córka poważanego w okolicy dyrektora i nauczycielki, poszła z koleżanką do kawiarni. I tam wypatrzył ją - ładną, dobrze ubraną - Jerzy Kalibabka. Zabrał jej numerek z szatni, gdzie zostawiła cenny wówczas zakopiański kożuszek. Nie chciał oddać - droczył się, postawił warunek: pójdą jeszcze do hotelowej restauracji. Zgodziła się.

Podczas kolacji opowiadał o swoich bogatych rodzicach, zagranicznych podróżach. I że z zawodu jest jubilerem. 16-letnia Jarka pierwszy raz w życiu nie wróciła do domu na noc. Rano zabrał jej pierścionek z szafirem. Trzy dni później wyprowadziła się z domu, pojechała z Kalibabką w Polskę. Myślała, że on handluje biżuterią, bo często obdarowywał ją złotymi pierścionkami, łańcuszkami, które potem, po sprowokowanej awanturze, odbierał.

Kiedy wychodził na miasto, zamykał ją na klucz. Coraz częściej była przez niego bita, rzekomo za nieposłuszeństwo. Po pół roku włóczęgi zaszła w ciążę. Była w siódmym miesiącu, kiedy pozostawił ją na Dworcu Centralnym w Warszawie. Zatelefonował do jej rodziców, aby odebrali córkę.

Dziecko miało dwa miesiące, gdy niespodziewanie odezwał się z prośbą, aby pokazać mu syna. Chciałby sobie zrobić z nim zdjęcie (jest takie w aktach - on, upozowany, stoi sztywno przy wózku). Wyszła z domu z niemowlęciem. Podjechał taksówką, zaproponował rozmowę w pobliskim lesie, bo ściga go milicja. Kiedy Jarka się zgodziła, uprowadził ją z dzieckiem.

Przez kilka tygodni włóczyli się po Polsce; wreszcie się zorientowała, że gdy on wychodzi "skubać kocmołuchy", jak się wyrażał, to znaczy - okrada z biżuterii i pieniędzy młode, naiwne panienki. Złamała zakaz i zadzwoniła do rodziców.

- Nawet jeszcze w tej chwili moje serce płacze po utracie Jarki - żalił się Kalibaka w areszcie Konarskiemu. Pokazał kopię listu, jaki wysłał do matki swego dziecka:

"Nigdy sobie nie wybaczę, że nie potrafiłem zatrzymać takiej dzielnej istoty, jaką byłaś. Uwierz, nie ma dnia i nocy, abym o was nie myślał i nie tęsknił za wami. Dopiero tutaj uświadomiłem siebie, co straciłem, i czego nigdy nie odzyskam".

Adresatka tego listu nigdy nie odezwała się do nadawcy. Aby zatrzeć za sobą ślady, wraz z rodzicami przeprowadziła się do innej miejscowości.

Produkt siermiężnych czasów

W czasie, gdy Jerzy Kalibabka czekał w areszcie na proces, na jego temat wypowiadali się różni naukowcy.

Według seksuologa, prof. Zbigniewa Lwa-Starowicza, oskarżony do granic perfekcji opanował sztukę kamuflażu. Kryminolog, prof. Brunon Hołyst, zwracał uwagę na pewny ewenement: Jerzego Kalibabkę spośród innych słynnych w historii oszustów uwodzicieli wyróżniało to, że nie działał sam. On stał na czele kobiecego gangu, a przyboczną była 17-letnia Małgosia Z., trzymająca w ryzach tzw. służące, zwane również grzałkami z powodu świadczenia szefowi w nocy usług  seksualnych.

Andrzej Zbróg nie zgadza się z taką opinią: - Małgorzata Z., którą wielokrotnie przesłuchiwał, nie była żadną gangsterką, lecz zakochaną w Kalibabce nastolatką. Wprawdzie oboje wywozili oporne dziewczyny do lasu, tam je rozbierali do naga i fotografowali, aby zaszantażować przed pójściem na milicję, ale Z. wykonywała polecenia swego kochanka ze strachu. Kalibabka również nad nią się znęcał; kiedyś oblał ją wrzątkiem, groził, że potnie jej twarz żyletką.

W lipcu 1983 roku przed Sądem Rejonowym w Nowym Targu rozpoczął się proces Jerzego Kalibabki. Zeznania złożyło 230 świadków, w tym 200 nastolatek. Z uwagi na drastyczność wypowiedzi pokrzywdzonych, rozprawy odbywały się za zamkniętymi drzwiami.

Oskarżony przyznawał się do większości zarzucanych mu czynów. Stanowczo jednak zaprzeczał posądzeniom o gwałty.

Przy każdej okazji zaznaczał, że kobiety oddawały mu się dobrowolnie  i  bez  przymusu.  Kiedy  usłyszał  wyrok:  15  lat więzienia i grzywna wynosząca ponad 1 mln zł, rozpłakał   się.

W 1987 roku na podstawie historii skazanego Kalibabaki powstał serial telewizyjny Tulipan z Janem Monczką w roli tytułowego amanta. Pierwszy scenariusz napisał red. Konarski, ale reżyserowi nie odpowiadała koncepcja dziennikarza "Przeglądu Tygodniowego". - Chciałem pokazać - powiedział mi reporter - że tytułowy Tulipan jest produktem siermiężnych czasów PRL, tęsknoty małomiasteczkowych dziewczyn za życiem kolorowym i pachnącym tak, jak ówczesne sklepy "Peweksu".

Dla nich świadectwem bogactwa, wysokiej pozycji społecznej był złoty krzyż na piersi uwodziciela, który zresztą przedstawiał się czasem jako jubiler. A złotnik w PRL to był ktoś! Nie chciałem pokazywać Kalibabki tylko jako erotomana, miałem zresztą w tym względzie wątpliwości. On zdaje się nie lubił kobiet. Ale TV wolała epatować widza miłosnymi podbojami czarusia z Dziwnowa.

Dzięki amnestii Kalibabka wyszedł z więzienia po 9 latach, pod koniec 1993 roku. Wrócił do Dziwnowa, kilka razy popadł w konflikt z prawem, trochę siedział, wcześniej musiał się ukrywać, bo wysłano za nim listy gończe.

W Gorzowie Wielkopolskim poznał młodszą o prawie 30 lat Karinę W., z którą się ożenił. Mieszkają na Pomorzu Zachodnim, prowadzą stragan z warzywami. Założyli ze swymi dziećmi, których mają pięcioro, zespół muzyczny "Kalibabki", śpiewają przeboje z lat siedemdziesiątych. Ale nie dorobili się na tym majątku. Ich sąsiedzi opowiadają dziennikarzom popołudniówek, że częstym gościem w obejściu za płotem jest komornik.

Helena Kowalik "PeeReL zza krat. Głośne sprawy sądowe z lat 1945-1989". Wydawnictwo Naukowe PWN, data premiery: 24.04.2018.


Fragment książki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy