Fakap, czyli przygoda z korpoświatem

50-letni dziennikarz nieoczekiwanie traci pracę. By przetrwać, godzi się na etat w nowej firmie /materiały prasowe
Reklama

Dan Lyons to pięćdziesięcioletni dziennikarz "Newsweeka", poczytny bloger i poważny ojciec rodziny. Nagle, z dnia na dzień, traci pracę i przypadkowo zatrudnia się w dynamicznie rozwijającej się firmie startupowej.

Szybko okazuje się, że jego wieloletnie doświadczenie zawodowe nie pomoże mu realizować kolejnych czelendżów. Największym okazuje się odgadnięcie, co ci wszyscy zapracowani ludzie właściwie tu robią.

Autor z przewrotnym poczuciem humoru pokazuje od wewnątrz świat firm Doliny Krzemowej, w których absurd stał się codziennością. Zamiast na fotelach siedzi się tu na wielkich, gumowych piłkach, a pracownicy znikający z firmy w niejasnych okolicznościach określani są przez szefostwo mianem "absolwentów".

Książkę Dana Lyonsa próbowano zablokować jeszcze przed wydaniem. Wywołała tak duże kontrowersje, że firma HubSpot postanowiła wydać własną odpowiedź na Fakap.

Reklama

Przeczytaj fragment książki "Fakap, czyli moja przygoda z korpoświatem"

Jest dziewięć miesięcy wcześniej, trwa lato 2012 roku i życie ma smak. Skończyłem pięćdziesiąt jeden lat, jestem ustatkowany i prowadzę szczęśliwy małżeński żywot na przedmieściach Bostonu, dorobiłem się dwojga dzieci i uwielbiam swoją pracę. "Newsweek" płaci mi za to, żebym poznawał wspaniałych ludzi i pisał o tym, co mnie fascynuje, czyli o energii jądrowej, reformie edukacji, superkomputerach, sztucznej inteligencji, robotyce, rosnącej konkurencyjności Chin, globalnym zagrożeniu hakerstwem finansowanym z państwowych funduszy. W moich oczach "Newsweek" to coś więcej niż firma - to instytucja. A profesja dziennikarza prasowego wydaje się najlepszym zajęciem pod słońcem.

Nagle pewnego dnia, bez żadnego ostrzeżenia, to wszystko się kończy. Jest piątkowy czerwcowy poranek. Dzieci są w szkole. Siedzimy z żoną Sashą przy kuchennym stole, popijamy kawę i przeglądamy plany wyprawy na nadchodzące wakacje, ponieważ wybieramy się na trzytygodniową wycieczkę do Austrii. To dla nas mała finansowa rozpusta, ale jeśli wykorzystamy mile wylatane w programie lojalnościowym linii lotniczych i zatrzymamy się w skromnych hotelach, będziemy mogli sobie na to pozwolić. Nasze dzieciaki - bliźniaki, chłopiec i dziewczynka - za parę tygodni skończą siedem lat i w końcu będą wystarczająco duże, żeby przetrwać tę przygodę. Sasha właśnie rzuciła pracę nauczycielki w szkole, ponieważ cierpiała na chroniczne migreny i spędzała za dużo czasu w izbie przyjęć. Potrzebuje trochę wolnego, żeby zatroszczyć się o siebie. Parę tygodni w Alpach na początek wydaje się świetnym pomysłem. Będzie nam brakować jej pensji i pierwszej klasy ubezpieczenia, ale mogę zapewnić rodzinie przyzwoitą ochronę z ramienia "Newsweeka", a prócz stałej wypłaty dorabiam trochę grosza na boku, głosząc wykłady.

Stoimy mocno na nogach. Sasha może odejść z pracy i mimo to wciąż stać nas na wakacje. Wszystko będzie dobrze. Powtarzamy to sobie, przeglądając stronę internetową pewnego miejsca, gdzie mamy się zatrzymać - to zlepek chatek na zboczu w odległej wiosce otoczonej górami. Miejscowy przewodnik zabiera turystów na piesze wycieczki i zapewnia dzieciom kurs wspinaczki. Z pobliskiej stadniny można się wybrać na konne przejażdżki na krzepkim małym haflingerze z kudłatą blond grzywą. Wyruszamy za trzy tygodnie.

Nagle rozlega się powiadomienie mojego telefonu. To e-mail od redaktorki "Newsweeka" Abby. Chce wiedzieć, czy mogę rozmawiać. Idę na górę do swojego gabinetu i telefonuję do biura w Nowym Jorku. Domyślam się, że Abby chce przekazać mi aktualne wieści na temat blogu technologicznego, którego odpalamy. Jednak niestety nie o to chodzi.

- Mam złe wieści - mówi. - Nastąpiły pewne cięcia. Zlikwidowano twoje stanowisko.

Nie jestem pewien, co mam powiedzieć. Z jednej strony to dla mnie żadna niespodzianka. "Newsweek" od dawna biednieje. Dwa lata temu tytuł sprzedano nowemu właścicielowi, który obiecał temu zapobiec. Ale czasopismo traci dziś więcej funduszy niż dwa lata temu. Prenumeratorzy i reklamodawcy odpływają. Chyba w pewnym stopniu spodziewałem się tego telefonu. Jednak nie spodziewałem się, że odbiorę go dzisiaj.

Abby mówi, że to nie ona podjęła decyzję, żeby mnie wylać. Pytam, kto za tym stoi. Odpowiada, że nie wie. Ale ktoś gdzieś musiał o tym zadecydować. Abby jest po prostu posłańcem. Nie może nic na to poradzić, a ja nie mogę się do nikogo odwołać. To oczywiście gówno prawda. Abby wie, kto tak postanowił. Założę się, że była to Abby we własnej osobie.

Abby jest człowiekiem "Newsweeka" z dawnych czasów. Odeszła z tygodnika, zanim do niego dołączyłem, ale trzy miesiące temu zrekrutowano ją, by wróciła na stanowisko redaktorki naczelnej. Nie posiadałem się z radości, kiedy dowiedziałem się, że będę jej podlegać. Byliśmy starymi przyjaciółmi. Znaliśmy się od dwudziestu lat. Gdy tylko zaczęła pracę, zaczęliśmy rozmawiać o odpaleniu blogu technologicznego, którego miałbym prowadzić. Zakładałem, że dostanę rok, może nieco więcej, żeby wystartować z nowym przedsięwzięciem. Dlatego właśnie sądziłem, że moja posada jest pewna. Dlatego siedzę teraz, wyglądam przez okno i czuję się tak, jakby ktoś zdzielił mnie pałą przez łeb.

- Myślę, że po prostu chcą zatrudnić młodszych - mówi Abby. - Twoją pensją mogą obdzielić pięcioro dzieciaków prosto z college’u.

- Jasne. - Nie jestem zły. Jestem oszołomiony. - Rozumiem.

Z zewnątrz dobiega ryk kosiarki. Spoglądam za okno i widzę, że goście, którzy koszą nasz trawnik, zaparkowali ciężarówkę. Odnotowuję w myślach, że to drobny luksus, bez którego teraz będziemy musieli się obyć, ponieważ bezrobotny mężczyzna nie może płacić komuś, by kosił mu trawę. Jeszcze nie zdążyłem odebrać wypowiedzenia, a już główkuję, jakby tu zaoszczędzić trochę grosza. Czy powinniśmy odciąć kablówkę? Przestaniemy jeść w mieście? Czy mimo to możemy wybrać się do Austrii?

Abby mówi, że naprawdę mnie lubi i ta rozmowa jest dla niej doprawdy trudna. Robi to z ogromną niechęcią, ponieważ znamy się od tak dawna, no a przecież nikt nie ma ochoty dzwonić do przyjaciela i przekazywać mu takiej wiadomości. W pewien sposób zaczynam jej nawet współczuć, mimo że to mnie wyrzucano na zbity pysk.

Zapewniam, że rozumiem. W końcu jestem dziennikarzem biznesowym. O tym właśnie piszę: firmy z tradycją rozłożone na łopatki przez nowe technologie powoli idą na dno, pociągając za sobą pracowników. Gdybym prowadził magazyn, który traci środki, też chciałbym ciąć koszty. Pozbyłbym się podstarzałych gości i zatrudnił bandę wygłodniałych dzieciaków. To się rozumie.

Podjąłem tę pracę ze świadomością, że pewnie nie potrwa wiecznie. W 2008 roku, kiedy dołączyłem do zespołu, weteranom "Newsweeka" właśnie proponowano finansową rekompensatę i pakiet wcześniejszej emerytury. Tak działo się nie tylko w "Newsweeku". Dzienniki i czasopisma wymierały wszędzie, wykańczane przez Internet. Pomimo tego redakcja "Newsweeka" nadal była wspaniałym miejscem pracy i nawet jeśli gazecie zostało tylko parę lat, chciałem w niej pracować.

A teraz, w ten słoneczny piątkowy poranek, nastąpił koniec.

Mój ostatni dzień pracy przypada na za dwa tygodnie, mówi Abby. Nie dostanę żadnej odprawy, zaledwie dwutygodniową wypłatę i zaległy urlop. Pod koniec tych dwóch tygodni stracę także ubezpieczenie zdrowotne, ale ludzie z HR-ów pomogą mi wymyśleć, jak zabezpieczyć moje świadczenia na przyszłość.

Część kolegów, którzy odeszli, kiedy tytuł sprzedano w 2010 roku, odebrało odprawy w wysokości rocznej pensji. Kiedy dostałem wypowiedzenie, spodziewałem się, że wraz z nim otrzymam wystarczające środki, by zapewnić sobie miękkie lądowanie. Okres dwóch tygodni zdawał się brutalnie krótki. Próbowałem się targować. Spytałem Abby, czy zatrzyma mnie na sześć miesięcy, podczas kiedy ja rozejrzę się za nową pracą. To pozwoli mi zachować twarz i ułatwi poszukiwania nowej posady. Przykro mi, mówi, ale nie. Proponuję, że zgodzę się na obniżenie wynagrodzenia. To też nie zadziała, odpowiada. A może zajmę się czymś innym? - oferuję. Nie musi to być nic wielkiego, wystarczy, że będę zatrudniony i zachowam świadczenia na czas szukania innego zajęcia.

Abby nie godzi się na nic.

- Abby, ale ja mam dzieci. - Głos mi drży. Biorę oddech. Nie chcę dać po sobie znać, że wpadam w panikę. - Bliźniaki. Skończyły sześć lat.

Mówi, że jej przykro, rozumie moją trudną sytuację, ale po prostu nic nie może na to poradzić.

Opowiadam jej, że moja żona właśnie odeszła z pracy w szkole. Ja dopiero co wysłałem papiery, żeby zrezygnować z ubezpieczenia Sashy i włączyć nas do pakietu ubezpieczeniowego oferowanego w "Newsweeku". Dział HR naszej gazety musiał mieć tego świadomość. To przecież było "zdarzenie życiowe", które wyjątkowo umożliwiało nam skorzystanie z oferty ubezpieczenia zdrowotnego w "Newsweeku" poza wyznaczonym terminem składania wniosków.

- Słuchaj - mówię - jeśli możesz odwlec w czasie moje zwolnienie i zapewnić mi etat na parę miesięcy, zdołam przynajmniej zachować ubezpieczenie zdrowotne. Obiecuję, że znajdę inną pracę i ulotnię się.

Jednak Abby, moja stara przyjaciółka, kobieta, którą znam od momentu, kiedy oboje mieliśmy po dwadzieścia lat i stawialiśmy pierwsze kroki w dziennikarskim świecie, mówi, że nie, nie może tego zrobić. Za dwa tygodnie jestem skończony, koniec, kropka.

Odkładam słuchawkę, schodzę i opowiadam Sashy, co się właśnie stało. Jest oszołomiona. Przecież dopiero co powiedziałem jej, że może bezpiecznie odejść z pracy, ponieważ moja posada w "Newsweeku" jest pewna.

- Myślałam, że Abby to twoja przyjaciółka - mówi Sasha.

- Też tak myślałem.

Na stole przed Sashą nadal leży wakacyjna teczka z broszurami, biletami lotniczymi i potwierdzeniami rezerwacji w hotelu i wypożyczalni samochodów.

- Może powinniśmy zrezygnować z wycieczki - mówi.

Nie ma sensu, odpowiadam jej. Część pieniędzy już wydaliśmy na zaliczki, których nie możemy odzyskać.

- Powinniśmy jechać - zapewniam. - Wyjedziemy i wykorzystamy czas wakacji, żeby przemyśleć nasz następny ruch. Możemy zrobić wszystko, prawda? Możemy się przeprowadzić. Możemy zacząć od nowa. Z czystą kartą.

Myślę o Vermoncie. Zawsze powtarzaliśmy, jak super byłoby tam mieszkać. Nasi przyjaciele to zrobili - pewnego dnia sprzedali wszystko i przeprowadzili się do Vermontu. Bardzo im się tam podoba! Jest jeszcze Boulder. Lub Bozeman. Moglibyśmy zamieszkać w Górach Skalistych! Powinniśmy sporządzić listę najlepszych miejsc do życia, wynająć przyczepę kempingową, odwiedzić każde z nich i potem podjąć decyzję. Moglibyśmy przez całe lato podróżować po kraju! Możemy zobaczyć Wielki Kanion, Parki Narodowe w Zion, Yellowstone i Yosemite. Ta sytuacja to dar. Mamy teraz mnóstwo wolnego czasu! Kto wie, czy kiedykolwiek jeszcze trafi się nam taka szansa.

Sasha wie, że gadam od rzeczy, wie także, iż panikuję, ponieważ właśnie kiedy wpadam w panikę, to gadam jak najęty. Lecz nawet jeśli w myślach przebiegam listę zmyślonych górskich miasteczek, gdzie mógłbym nosić koszule w kratę, jeździć pick-upem i zapuścić brodę, Sasha patrzy prawdzie prosto w oczy i czuje, że musi wyjaśnić mi nasze prawdziwe położenie, tak jakby wypowiadając słowa na głos, miała większą kontrolę nad sytuacją.

- Porozmawiajmy lepiej o tym, gdzie jesteśmy teraz - mówi. Mocno się stara, żeby zachować spokój. - Rzeczywistość jest taka, że właśnie rzuciłam pracę i nie dostanę jej z powrotem. Już zatrudnili kogoś na moje miejsce. A teraz wyrzucili ciebie.

- Zwolnili - mówię, bo to brzmi lepiej.

- Chodzi mi o to, że oboje jesteśmy bez pracy, mamy sześcioletnie bliźniaki, żadnego ubezpieczenia zdrowotnego, zero dochodów. I właśnie wybieramy się na naprawdę drogie wakacje.

- No cóż - odpowiadam - skoro tak na to patrzysz.

- A jak inaczej można na to patrzeć?

Zaczynam od nowa moją gadkę o przeprowadzce w góry, ale Sasha ucina mi w pół słowa. Nic takiego się nie wydarzy i oboje o tym wiemy. Nie będziemy latem krążyć przyczepą po Stanach niczym Griswoldowie na głupawej wycieczce.

- Posłuchaj - mówię - znajdę inną pracę. Jeszcze dzisiaj zacznę obdzwaniać znajomych. Już, zaraz. Roześlę e-maile do wszystkich, których znam. Mam parę zaproszeń na wykłady, przeżyjemy za to jesień. No i mogę podłapać jakieś zlecenia.

Staram się stwarzać wrażenie przekonanego. Ale prawda jest taka, że skończyłem pięćdziesiąt jeden lat i nigdy wcześniej nie szukałem pracy. Zawsze miałem posadę i zmieniałem ją jedynie na lepszą. W życiu nie musiałem telefonować do przyjaciół i prosić, żeby o mnie pamiętali, jeśli coś obije im się o uszy. Zawsze to ja byłem gościem po drugiej stronie słuchawki i niezmiennie współczułem znajomym, którzy do mnie dzwonili. Jasne, zapewniałem, rozpuszczę wici. Będę miał oczy szeroko otwarte. Na pewno coś znajdziesz.

Ale wszyscy wiemy, jaka jest rzeczywistość. Co roku w branży dziennikarskiej jest coraz mniej etatów. To gra w gorące krzesła, gdzie paru bezrobotnych starszawych pismaków goni w piętkę i walczy o parę wolnych stołków...

INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama