"Chińczyk", czyli spowiedź króla polskiego narkobiznesu

Jarosław Maringe /Jakub Szymczuk /materiały prasowe
Reklama

Jarosław Maringe w gangsterskim półświatku znany był jako "Chińczyk". W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych - przy ścisłej współpracy z mafią pruszkowską - stał się jedną z najważniejszych postaci biznesu narkotykowego w Polsce.

"Żyłem w świecie, który większość ludzi zna tylko z filmów i seriali takich jak "Breaking Bad", "Narcos", "Chłopcy z ferajny" czy "Blow". Wszystko rozgrywało się jednak nad Wisłą, a nie za oceanem. W dobie kolorowych straganów, wielkich przemian, równie wielkich apetytów i jeszcze większych wałków. Witajcie w latach 90." - pisze Jarosław Maringe w autobiograficznej książce pt. "Chińczyk", która w pierwszej połowie października ukazała się na rynku.

Skruszony gangster, który tytułuje się mianem byłego polskiego króla narkotyków, postanowił opowiedzieć o kulisach swojej działalności przestępczej, ale też opisać swoich współpracowników, mafijnych bossów i pracę wymiaru sprawiedliwości. W ocenie wydawcy "Chińczyka" jeszcze żaden polski mafioso nie odważył się na tak szczerą spowiedź.

Reklama

A tytułowy "Chińczyk" ma się z czego spowiadać.

"W latach 1997-1998 Jarosław Maringe (...) wszedł w porozumienie z Jerzym W. pseudonim "Żaba", który był powiązany z tak zwanym "zarządem" związku przestępczego określanego powszechnie jako grupa pruszkowska. Celem tego porozumienia była przede wszystkim organizacja obrotu środkami odurzającymi i substancjami psychotropowymi na ogromną skalę" - czytamy w uzasadnieniu wyroku ws. autora wspomnień.

"Chińczyk" to opowieść z pierwszej ręki o tym, jak ta gangsterska działalność była możliwa...

Przeczytaj fragment książki o Jarosławie Maringe pt. "Chińczyk"

Mieliśmy szeroki asortyment. Głównie zajmowaliśmy się kokainą, na początku też marihuaną, ale akurat ta działka była dla nas za mało opłacalna. Trzeba było przerabiać ją tonami, żeby coś z tego wyciągnąć. Musiałeś kupić kilogram zioła za 15 złotych, żeby zarobić na nim 30 złotych. Co to za zarobek? W dodatku przy takim ryzyku... Marihuanę polubiłem jako klient, ale nie jako dystrybutor.

Nie zajmowałem się również LSD. Ten narkotyk za bardzo walił po berecie. Trudno było ocenić jego wartość, więc nie porywałem się na towar, co do którego nie byłem pewien. Poza tymi dwoma przypadkami - pełna paleta!

Dobrze szło nam z ecstasy. Do tego stopnia, że nie tylko sprzedawaliśmy tabletki, ale również je produkowaliśmy. Sam nadzorowałem proceder, przy okazji się ucząc. Byłem jak Jesse Pinkman z Breaking Bad, tyle że działaliśmy w mieszkaniach, a nie w zdezelowanym wozie. Wystarczyło mieć tabletkownicę, czyli maszynę do wyrabiania określonych wzorów i kształtów, barwnik i... pomysły. Nazwa była dziełem własnej inwencji.

Mieliśmy swoich testerów, dzięki którym jakość towaru cały czas była pod kontrolą. Oni też byli zadowoleni - dostawali za darmo zajebiste narkotyki. Wiedzieli, że nie wypuszczamy szajsu, więc ryzyko było minimalne. Dobrą ecstasy można było poznać po tym, czy była twarda. Jeśli się kruszyła - towar był lipny. Każdy składnik musiał się zgadzać, żeby końcowy efekt był odpowiedni.

Sporo naprodukowaliśmy się też amfetaminy. Tony! Wystarczyło zaangażować niedoszłego absolwenta studiów chemicznych, który umiał wytworzyć płyny niezbędne do produkcji, zapewnić mu bezpieczne mieszkanko z odpowiednią "kuchnią" i można było gotować. Smród był niesamowity! Zapach pieniędzy jednak skutecznie go tłamsił. Z czasem zyskałem dilerów na prawie każdym warszawskim osiedlu, wieści szybko się rozchodziły, więc "kucharze" sami się zgłaszali. Najczęściej niedoszli chemicy - olały ich uniwerki, więc przygarnął ich Chińczyk.

Mieliśmy pod kontrolą rynek w całej Polsce. Zasłynęliśmy z dystrybucji świetnej heroiny. Oczywiście inne grupy również próbowały wchodzić na rynek, ale nie mieli tej jakości, co my. Wystarczyło małe uchybienie, żeby wyczuć lipę. Sposób był prosty: podgrzewało się heroinę na sreberku, topiła się i jeżeli papka zmieniała kolor na brązowy lub - co gorsze - czarny, to było wiadome, że towar nie jest czysty. Jeżeli natomiast topiła się i zachowywała kolor, była produktem z wyższej półki.

Oczywiście nam również zdarzały się wtopy, w końcu nie zawsze mieliśmy dostęp do odpowiedniego źródełka, ale przeważnie efekt był właściwy. To czyniło z nas monopolistów na rynku. Atutem była ciągłość dostaw. Nie byłem uzależniony tylko od Bola z Grodziska. Heroinę brałem również od Kuby Gwałciciela, który miał zaufanego dostawcę, a w późniejszym okresie zaopatrywałem się w kokainę u Korka z grupy mokotowskiej. Mieliśmy dobre, można nawet powiedzieć - przyjacielskie relacje.

Najlepsze pieniądze były na kokainie. Produkowaliśmy amfetaminę, ale z czasem odpuściliśmy "osobistą" dystrybucję z prostej przyczyny: koka była dla elity, feta - dla plebsu. Fakt, że miałem najlepszy koks w Polsce, utorował mi drogę do celebrytów, a może raczej im do mnie? Lubili ten sport. Z tego, co wiem, przy obecnych czasach to i tak pryszcz. Teraz wciągają na potęgę! Dziwi mnie, że nikt nie zrobił z tego jeszcze większej afery.

Dobrze czułem się w tym towarzystwie, bo sam polubiłem wyniosłe życie. Wszystko wydawałem na imprezy i luksusowe dziwki. Jak do klubu, to z rezerwacją na dwadzieścia osób (nie muszę dodawać, że to ja płaciłem rachunek), jak do burdelu, to tylko z egzotycznymi pięknościami, za granicą były to nawet aktorki i modelki.

Moją pasją była też motoryzacja. Uwielbiałem luksusowe bryki. W pewnym momencie potrafiłem mieć pięć samochodów premium jednocześnie. W moim życiu przewinęło się chyba ze sto luksusowych samochodów.

***

Rynku nie zdobywało się jedynie pieniędzmi. Czasami konieczne były rozwiązania siłowe. Doskonale pamiętam jeden z naszych większych wypadów do Olsztyna. Kilka luksusowych bryk wypełnionych dziarskimi chłopakami od Żaby, w tym kilkoma mistrzami w wyciskaniu i zawodowymi fajterami. Mocna ekipa! Taki zestaw nie był przypadkowy. Chcieliśmy dojechać karateków z klubu nad Jeziorem Krzywym. Pruszków miał rządzić w całej Polsce! Mieliśmy swoich dilerów i musieliśmy wyczyścić dla nich teren.

Zajechaliśmy pod klub z pełnym animuszem. Ryk silników niósł się na pół miasta! Z kilku aut wyskoczyli nasi żołnierze zaopatrzeni w pałki teleskopowe, kije bejsbolowe, kastety. Do ekwipunku naszych chłopców natychmiast dołączyły krzesła i stoły. To była istna rzeźnia! Nasi nie mieli żadnej litości. Sam nie spodziewałem się takiego rozmachu. Ba, powiem więcej - byłem przerażony. Tarantino to przy tym pryszcz! Krew lała się strumieniami.

Widziałem rozprute brzuchy, roztrzaskane głowy, wypływające oczy, zmasakrowane kończyny. I ten przeraźliwy wrzask... Krzyk bólu, rozpaczy, strachu. Przez moment poczułem się jak w piekle. Tyle że to mnie przypadła rola Lucyfera. Jedynie przez własne przerażenie nie byłem w stanie się w nią wczuć. Tak czy inaczej poszła za nami fama. Każdy musiał liczyć się z moją ekipą.

Olsztyn był nasz. Podobnie jak Warszawa czy Zakopane. Jak mawiał Żaba: "Rzundziliśmy". Czyściliśmy teren z osiedlowej mafii złożonej ze śmiesznych łysych gości w białych skarpetkach, wożących się golfami. Przejmowaliśmy nie tylko ich interesiki, ale również kobiety. W życiu nie przerobiłem wówczas tylu panien, co w stolicy Warmii.

Kraj to jednak za mało.

"Chińczyk. Król polskiego narkobiznesu", Jarosław Maringe i Aleksander Majewski, Wydawnictwo Zona Zero. Premiera: 11.10.2017.

INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy