Bangkwang: Więzienie, które pożera ludzi

Więzienie Bangkwang - słowami czasem trudno opisać, co dzieje się za tymi murami /East News
Reklama

​Więzienie o zaostrzonym rygorze Bangkwang uchodzi za jeden z najbrutalniejszych zakładów karnych świata. Tajlandczycy nazywają je "Wielkim Tygrysem", ponieważ pożera ludzi. Dla wszystkich innych jest to "Hilton Bangkok" - przedsionek piekła, w którym rządzą korupcja, przemoc i śmierć...

Nosi niepozorną nazwę D-list, co jest skrótem od Death-list. To lista z nazwiskami 25 osób, które są następne w kolejce do egzekucji. Zarobki człowieka, który ją zestawia, szacuje się na 80 tysięcy złotych miesięcznie - tak wysoki haracz płacą więźniowie, aby ich nazwisko nie znalazło się na tej kartce.

W osławionym "Hiltonie Bangkok" to dobra inwestycja, ponieważ skazani na śmierć nigdy nie są zawczasu ostrzegani o terminie wykonania wyroku. Nie stosuje się tu oficjalnych zapowiedzi, nie wysyła pisma, które informowałoby więźnia o dacie egzekucji. Strażnicy po prostu przychodzą po kandydata punktualnie o godzinie 16:15 i informują go, że zostały mu jeszcze dwie godziny życia, z dziesięciominutową rozmową pożegnalną przez telefon włącznie. Komu nie uda się dodzwonić do najbliższych, ma pecha.

Bangkwang to położone pod Bangkokiem więzienie o zaostrzonym rygorze. Tajlandczycy zwą je "Wielkim Tygrysem", ponieważ pożera ludzi żywcem. Cudzoziemcy używają raczej ironicznej nazwy "Hilton Bangkok". To aluzja do "luksusowych" warunków, w jakich przychodzi odbywać karę osadzonym. Pierwotnie Bangkwang przewidziano na 3500 więźniów, jednak obecnie przebywa w nim do 8000 osób. Jaskrawe światło migoczących jarzeniówek pali się przez całą dobę, a na terenie więzienia zainstalowane są kamery, które śledzą każdy ruch osadzonych.

Podobno rząd Tajlandii  planuje w przyszłości transmisje na żywo, pokazywane w telewizji mają być zwłaszcza ostatnie chwile życia oczekujących na egzekucję. To specyficzne reality show ma działać jako straszak. Bangkwang to nawet 30 mężczyzn na 24 metrach kwadratowych celi. Nie ma krzeseł ani stołów, nie ma nawet łóżek! Za toaletę służy po prostu otwór w podłodze. Powierzchnia do spania jest tak mała, że więźniowie mogą leżeć tylko na boku - jeżeli w nocy jeden z nich się obróci, pozostali też muszą to zrobić.

Reklama


W skrzydle śmierci jest jeszcze ciaśniej: spać można tutaj jedynie w kucki. Woda do mycia pochodzi z niedalekiej rzeki, która służy również za kanał ściekowy pobliskiemu osiedlu. Osadzeni raz dziennie dostają posiłek: rozwodniony ryż i zupę z rybich łbów - czasem z domieszką ości, czasem zwykłego brudu.

Wyżywienie jest tak kiepskie, że ambasady wielu europejskich krajów dostarczają osadzonym tu swoim obywatelom witaminy i dodatkowe jedzenie, aby mogli w ogóle przeżyć. Na opiekę medyczną nie mogą bowiem liczyć. Więźniowie cierpiący na tyfus lub malarię dostają w Bangkwang z reguły to samo, co chorzy na cholerę, raka czy AIDS - słabe środki przeciwbólowe. Jeśli kogoś boli ząb, udaje się do "wyrwizęba" - więźnia, który za kilka bahtów usuwa ząb, pomagając sobie kijem lub kamieniem, a za drobną dopłatą jest gotowy umyć wcześniej ręce.

W "Hiltonie Bangkok" nawet diabeł ma twarz i nazwisko. W ciągu 18 lat służby Chavoret Jaruboon zastrzelił podczas egzekucji 55 więźniów  - więcej niż jakikolwiek inny kat na świecie. Po wprowadzeniu śmiertelnego zastrzyku w 2003 roku złożył dymisję. - Wypełniłem swój obowiązek - powiedział. Mimo to "Hilton Bangkok" nie chciał się z nim rozstać i kat pracuje tam do dziś. Więźniowie nadali mu pseudonim "Diabeł".

Publiczne gwałty i samobójstwa

Średni okres pobytu w Bangkwang wynosi 25 lat. Większość mężczyzn odsiaduje wyroki za handel narkotykami, a żelazna zasada brzmi: za gram towaru dostaje się dziesięć lat więzienia. - W wypadku ciężkich przestępstw narkotykowych większość oskarżonych przyznaje się od razu do winy - mówi Gary Graeme Jones. - Dzięki temu dostają wprawdzie dożywocie, ale unikają kary śmierci.

Jest ona bowiem nakładana automatycznie, jeżeli oskarżony wniesie o uniewinnienie, a sąd uzna go później winnym. Jones wie, o czym mówi: Brytyjczyk odsiedział tam dziewięć lat z dożywocia za przemyt heroiny, zanim w listopadzie 2009 roku został przewieziony do Wielkiej Brytanii. Jego informacje, podobnie jak pochodzące od ułaskawionego w tym samym roku Polaka Michała Paulego, należą do nielicznych niecenzurowanych relacji o życiu i  śmierci w tajlandzkim "Wielkim Tygrysie". - Najgorsze - twierdzi Jones - są upokorzenia seksualne.

Strażnicy regularnie urządzają publiczne gwałty, w których sami odgrywają główną rolę. Wyszukują konkretnego więźnia jako ofiarę i ogłaszają jego nazwisko. Każdy wie, co wydarzy się w następnych dniach. Większość Azjatów godzi się ze swoim losem, znoszą gwałt, po czym odbierają sobie życie. Europejczycy z reguły popełniają samobójstwo zaraz po ogłoszeniu ich nazwiska.        

Oficjalne dane są przerażające: niedawno władze Tajlandii przyznały, że 63 procent więźniów ma poważne problemy psychiczne, a co dziesiąty wykazuje skłonności samobójcze. Są to jedne z najwyższych wskaźników na świecie. Podobno rząd pracuje nad problemem - i rzeczywiście, Nathee Chitsawang, szef tajlandzkich służb więziennych, uchodzi za reformatora. - Naszym celem są humanitarne warunki w więzieniach - wyjaśnia i zapewnia, że dowodem na to jest wykonywanie kary śmierci za pomocą zastrzyku z trucizną.

- Wcześniej, gdy do przeprowadzania egzekucji wykorzystywana była broń palna - mówi Chitsawang - więźniowie płakali i krzyczeli, a czasami nie od razu umierali. Wtedy trzeba było strzelać do nich po raz drugi.

Rzemiosło śmierci

Odkąd wysłał swoich ludzi do Teksasu, aby tam nauczyli się sztuki zadawania śmierci, egzekucje przeprowadzane są "dużo sprawniej". Adepci dość szybko zorientowali się, że śmiertelny koktajl chemikaliów "musi być wstrzykiwany bardzo powoli, bo w przeciwnym razie pęka żyła".

Od kilkunastu lat w Tajlandii używa sie do egzekucji zastrzyku trucizny. Niekiedy środek odurzający nie działa - wtedy mężczyźni w pełni świadomi czują, jak chemiczny koktajl paraliżuje ich oddech. Przez ponad 70 lat wyroki na więźniach skazanych na śmierć były w Tajlandii wykonywane przez rozstrzelanie - kat oddawał strzał w zasłonę, za którą znajdował się skazaniec.

W Bangkwang w ogóle  wszystko przebiega "wzorowo": przed i po egzekucji pobierane są odciski palców więźnia, aby upewnić się, czy wartownicy nie przyprowadzili przez  pomyłkę  niewłaściwego mężczyzny. Po wykonaniu wyroku śmierci zdejmowane są nawet kajdany z nóg zabitego - w tym celu odcina mu się najpierw stopy. To uprzejmość ze strony kata. Inna sprawa, że ważące do 15 kilogramów kajdany przeszkadzałyby podczas kremacji ciała.   


O tym, jak układany jest plan egzekucji, Chitsawang milczy. Podobno decyzję, kiedy i czyja godzina wybija, kierownictwo więzienia podejmuje w ostatniej chwili. Oczywiście na podstawie listy śmierci. Znajduje się na niej 25 nazwisk. Należą one do 25 mężczyzn, którzy nie mogą się wykupić. Każdy dzień może być ostatnim w ich życiu, które zostanie im odebrane w "Hiltonie Bangkok" - więzieniu, które pożera ludzi.


Czytaj także:

Polak, który przeżył dwanaście kar śmierci

Świat Tajemnic
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy