​Co począć z nieproszonym gościem

Dyktatorzy, zbrodniarze wojenni, kochanki prezydentów, geje czy prostytutki - kto jest najbardziej niechcianym gościem na uroczystościach organizowanych na najważniejszych światowych salonach? Zobacz, którzy goście sprawili dyplomatom największe kłopoty.


Choć dyplomacja kojarzy się bardziej z organizowaniem spotkań i zapraszaniem gości, znane są w najnowszej historii przypadki, w których szczytem dyplomacji było nie zaproszenie danego oficjela. Które z nich odbiły się najszerszym echem?

Odpowiedzi szukamy we fragmencie książki Łukasza Walewskiego "Przywitaj się z królową. Gafy, wpadki, faux pas i inne historie":

Jedna z anegdot z życiorysu byłego prezydenta USA Andrew Jacksona mówi, że gdy był młodym człowiekiem, powierzono mu zadanie zorganizowania przyjęcia bożonarodzeniowego. Miało być elegancko i wytwornie. Ale przyszły gospodarz Białego Domu zdecydował się na zaproszenie lokalnych prostytutek, uważając to za świetny żart. Jednak wyszło zupełnie inaczej - goście poczuli się urażeni, a prostytutki poniżone. Jackson musiał przepraszać.

Reklama

Krew na rękach szejka

W maju 2012 roku na zamku w Windsorze królowa Elżbieta II zorganizowała uroczyste przyjęcie z okazji swojego diamentowego jubileuszu, wyznaczającego 60 lat panowania. Tak ważnej okazji nie mogli przegapić monarchowie i głowy państw z całego świata. Wśród zaproszonych byli między innymi cesarz Japonii - Akihito, emir Kataru, księżniczka Maroka, król Jordanii, król Tonga, król Malezji, a nawet ostatni król Bułgarii i ostatni następca tronu Królestwa Jugosławii.

Choć jak widać już sama lista tych kilkorga gości jest intrygująca, to największe kontrowersje wzbudziło co innego. Obrońcy praw człowieka protestowali wobec zaproszenia despotów: szejka Bahrajnu Hamada Al Chalify, króla Arabii Saudyjskiej Abdullaha, sułtana Brunei Hassanala Bolkiaha i króla Swazilandu, Mswatiego III. Były szef brytyjskiego MSZ Denis MacShane również skrytykował ten ruch, obarczając jednak winą za zaproszenie tych przywódców rząd i brytyjskie MSZ. Podkreślał bowiem, jak pisał brytyjski "The Telegraph", że "biorąc pod uwagę jaką ilość krwi ma na rękach szejk Bahrajnu, to wstyd, że zaplami białe obrusy zamku w Windsorze. I to odpowiedzialnością Biura Spraw Zagranicznych jest ustalanie, kto przyjeżdża. Jej Królewska Wysokość nie ma nic do tego".

Poruszenie wywołał też fakt, że na przyjęciu zabrakło członków hiszpańskiej rodziny królewskiej. Król Juan Carlos nie mógł przybyć z powodu złamanej na safari w Botswanie kości biodrowej, ale był to zbieg okoliczności, pozwalający na uniknięcie problemu. Bo trudniej było wyjaśnić, dlaczego w zastępstwie nie przyjechała królowa Hiszpanii Zofia. A na jej wyjazd nie zezwolił rząd w związku ze sporem o Gibraltar: na tym brytyjskim skrawku Półwyspu Iberyjskiego miał złożyć wizytę syn królowej Elżbiety II, książę Edward. Przez wiele miesięcy w 2012 roku dochodziło też do sporów o strefy połowowe. Wedle podsumowań przez cały ów rok brytyjska marynarka wojenna musiała reagować około 180 razy na wtargnięcia hiszpańskich jednostek na wody Gibraltaru.

Paryż strzelił sobie w kolano

Czasem jednak pewnych osób naprawdę lepiej nie zapraszać. W dniu uroczystości pogrzebowych papieża Jana Pawła II w 2005 roku, a także beatyfikacyjnych, w 2011 roku, kontrowersje wywołał przyjazd do Watykanu krwawego prezydenta Zimbabwe Roberta Mugabe, który ma zakaz wjazdu na teren Unii Europejskiej, a jego majątek został zamrożony. Watykan nie odmówił mu miejsca wśród zaproszonych, a umowy między Rzymem a Stolicą Apostolską pozwalają na przejazd przez terytorium Włoch gościom papieża.

O zaproszeniu kilka lat wcześniej tego afrykańskiego dyktatora do Paryża przez prezydenta Chiraca pisał też Bartosz Głębocki w tygodniku "Przegląd": "Chirac puścił - jak określono to w Europie - kolejnego politycznego bąka, zapraszając na szczyt państw frankofońskich do Paryża prezydenta Zimbabwe, Roberta Mugabe, który ma zakaz wjazdu do Europy z powodu notorycznego łamania praw człowieka i prześladowań opozycji". Głębocki trafnie zauważył też, że Chirac "dwa miesiące przed wyborami w Niemczech odznaczył Legią Honorową Edmunda Stoibera, głównego rywala Schrodera, co nawet francuscy komentatorzy określili jako skandal dyplomatyczny". Paryż strzelił sobie w kolano tym bardziej, że przecież, jak wiemy, Stoiber kanclerzem nie został.

W tak dwuznacznych sytuacjach lepiej trzymać się jednego klucza i przyjąć, że tylko urzędująca głowa rządu czy państwa, a nie osoba pretendująca do tego stanowiska, oficjalnie reprezentuje swój naród i kraj, i to ona jest jedynym faktycznym i równym odpowiednikiem innych monarchów, prezydentów czy premierów. Oczywiście spotkania z opozycją kraju X, którą kraj Y chce wspierać, są jasną deklaracją sympatii i mogą być odebrane zarówno bardzo dobrze - gdy na przykład stajemy po stronie demokratów, walczących z despotą, jak i bardzo źle - gdy ingerujemy w wewnętrzne sprawy innego państwa.

Powściągliwy Donald Tusk

W 2012 roku polska opozycja zarzucała premierowi i prezydentowi brak spójnej linii, gdy z wizytą nad Wisłę przyjechał Francois Hollande - wówczas jeszcze kandydat na stanowisko prezydenta Francji, które piastował wtedy Nicolas Sarkozy. Premier Donald Tusk odmówił spotkania z pretendentem do najwyższego francuskiego urzędu, ale prezydent Bronisław Komorowski przyjął Hollande’a.

Kancelaria Prezydenta tłumaczyła wtedy: "Jest normalną praktyką, że głowa państwa przyjmuje jednego z głównych kandydatów w wyborach prezydenckich innego kraju. Zwłaszcza że pan Hollande jest liderem ugrupowania politycznego, które pełni istotną rolę na francuskiej scenie politycznej". Premier Tusk, tłumacząc się z odmowy spotkania, zasłaniał się tym, że w sprawach dotyczących wyborów w innych krajach ma zwyczaj zachowywać się powściągliwie.

W 2010 roku olbrzymie poruszenie wywołało w Polsce zaproszenie przez prezydenta Bronisława Komorowskiego na obrady Rady Bezpieczeństwa Narodowego generała Wojciecha Jaruzelskiego, autora stanu wojennego i byłego - pierwszego - prezydenta III Rzeczypospolitej. Specjalne posiedzenie Rady Bezpieczeństwa miało dotyczyć trudnych stosunków z Moskwą i przygotowań do wizyty prezydenta Rosji Dmitrija Miedwiediewa w Polsce.

Tłumaczono, że prezydent Komorowski chciał wysłuchać opinii z wszystkich stron, aby wyrobić sobie zdanie. Klucz, wedle którego Kancelaria Prezydenta zapraszała gości, był jasny - zaproszenia otrzymali wszyscy byli prezydenci i premierzy. A gdy oficjalnie się to ujawnia, trudno potem się z tego wycofywać. Kancelaria postąpiła konsekwentnie. Czy słusznie i czy dobrze, że takiego klucza się trzymała? To już pytanie polityczne. (...)

Rosja jak wirus ebola

Na przełomie 2014 i 2015 roku sporo problemów nastręczył polskiej dyplomacji dylemat, jak postąpić wobec prezydenta Rosji Władimira Putina w związku z obchodami 70. rocznicy wyzwolenia byłego niemieckiego nazistowskiego obozu zagłady Auschwitz-Birkenau. Chodziło o wymyślenie formuły, która spełniłaby trzy wymagania: pozwoliłaby nie popełnić jawnego afrontu na arenie międzynarodowego wobec Kremla poprzez niezaproszenie wyłącznie rosyjskiego prezydenta, pozwoliłaby uniknąć ryzyka odrzucenia zaproszenia oraz nie pozwoliłaby na ewentualny jego przyjazd, gdyby zaproszenie chciał przyjąć. Było to spowodowane dyplomatyczną batalią o izolowanie Rosji w związku z otwartym konfliktem zbrojnym we wschodniej części Ukrainy.

Zdecydowano się w końcu zastosować otwartą formułę, że przyjechać mógł, kto chciał i kto o to poprosił polską stronę, a zaproszeni oficjalnie i imiennie byli wyłącznie ci, którzy przez piekło obozu przeszli. Putina zabrakło, Rosjanie nie zgłosili chęci uczestniczenia w uroczystościach, a wobec wielu jawnych deklaracji polskich i europejskich polityków, że lepiej byłoby, gdyby Putin nie przyjeżdżał, można stwierdzić, że sygnał był wystarczająco czytelny.

Uniknięto w ten sposób nieprzyjemnych sytuacji, do których wcześniej kilkakrotnie z udziałem Putina dochodziło. Z tego samego powodu - czyli agresji na Ukrainę. Choćby w czasie szczytu G-20 w australijskim Brisbane w 2014 roku Putin ostentacyjnie opuścił obrady jeszcze przed wypracowaniem komunikatu końcowego, bo znalazł się pod presją międzynarodową. Premier Kanady Stephen Harper miał powiedzieć wtedy Putinowi, że "powinien się wynieść się z Ukrainy", a wcześniej prezydent USA Barack Obama, opisując rosyjską agresję na Ukrainę jako zagrożenie dla całego świata, porównał Rosję do wirusa eboli...

Także w 2014 roku, podczas obchodów upamiętniających lądowanie aliantów w Normandii, uroczystościom towarzyszyło zasadnicze pytanie: czy zachodni przywódcy podadzą rękę prezydentowi Putinowi, którego porównywano nawet do Hitlera. Obama nie chciał wtedy usiąść do jednego stołu z Putinem, a premier David Cameron nie chciał podać mu ręki.

Fidel, skandal i nagranie

Pięć lat wcześniej, również na obchodach w Normandii, doszło do poważnego faux pas. Zawiniła wówczas administracja prezydenta Sarkozy’ego. Nie zaproszono bowiem na oficjalną kolację z okazji 65. rocznicy D-Day Elżbiety II. Prasa pisała o "prztyczku w nos dla królowej", a gościem honorowym był prezydent Barack Obama. Królowa ponoć miała - jak pisały tabloidy - "aż dymić ze złości", choć brytyjski ambasador zaprzeczał, jakoby "była zła". Rzecznik rządu znad Sekwany wyjaśnił jednak, że jako głowa Wielkiej Brytanii królowa będzie "naturalnie" mile widziana.

Okazało się, że błąd leżał po stronie szefa brytyjskiego MSZ i całego rządu z premierem Gordonem Brownem na czele, bo to rząd otrzymał oficjalne zaproszenie i miał ustalić skład delegacji. Choć oczywiście gdyby organizatorzy dołożyli wszelkich starań i dopytali, czy mogą wysłać dodatkowe oficjalne zaproszenie do Pałacu Buckingham - co z resztą byłoby w dużo lepszym tonie - z pewnością kłopotu by nie było. W ostatniej chwili w Londynie zdecydowano, że królową reprezentować będzie pierwszy w linii do tronu książę Karol.

W 2002 roku przed Szczytem Narodów Zjednoczonych w Monterrey prezydent Meksyku Vicente Fox otrzymał list od Fidela Castro, w którym kubański dyktator dziękował za zaproszenie i zapewniał, że przyjedzie na spotkanie. Fox, chcąc nie dopuścić do problemów z Waszyngtonem, chwycił za telefon i zadzwonił do wodza kubańskiej rewolucji. Poprosił go wtedy w kilku żołnierskich słowach, aby skrócił do minimum swoją wizytę i nie naprzykrzał się prezydentowi Bushowi: "Zjesz i sobie pojedziesz". Fidel przybył na szczyt. Zgodnie z zaleceniem krótko przebywał przy stole z innymi głowami państw i rządów, po czym wrócił na Kubę. A następnie ujawnił nagranie, co spowodowało skandal dyplomatyczny i oziębiło relacje meksykańsko-kubańskie.

Czasem bywa tak, że nie wiemy, co zrobić, gdy na przyjęcie czy kolację zapraszani są oficjalni goście wraz z osobą towarzyszącą. Co na przykład, gdy w kraju konserwatywnym podczas oficjalnej wizyty należy przyjechać z małżonkiem czy małżonką, a zaproszony to homoseksualista albo osoba, której związek powoduje obyczajowe skandale i powszechne oburzenie?

Gdzie posadzić supermodelkę?

Tak było, gdy prezydent Francji Nicolas Sarkozy zaczął się publicznie pojawiać z Carlą Bruni. Gdy miał się wybrać do Indii, administracja w New Delhi zastanawiała się, co począć. Gdzie posadzić Bruni przy stole, co z wizytą w świątyniach i Taj Mahal? Na szczęście dla organizatorów modelka i piosenkarka poinformowała, że musi zostać w Paryżu, aby pracować nad nowym albumem. Problem spadł jednak na Brytyjczyków, ponieważ kolejnym punktem w kalendarzu prezydenta Francji była wizyta państwowa w Londynie - czyli wizyta najwyższej rangi. Prasa wręcz otwarcie pytała, czy królowa pozwoli im spać razem na zamku w Windsorze.

Świat dyplomacji znalazł rozwiązanie dla tego rodzaju kłopotliwych sytuacji, ale raczej dla przyjęć niższej rangi i dla gości, którzy są zapraszani poprzez bilety wizytowe. Jeśli na takim zaproszeniu nie jest oficjalnie napisane, że jesteśmy mile widziani "wraz z małżonkiem / małżonką / osobą towarzyszącą" oznacza to, że należy się stawić samemu.

W nietypowych sytuacjach należy też zachować wyczucie. Dobry przykład to Joachim Gauck - prezydent Niemiec. W 1959 roku zawarł małżeństwo z Gerhild Gauck, ma z nią czworo dzieci. Od 1991 był z nią w separacji i choć się nie rozwiódł, to nie ukrywał swego związku z dziennikarką Danielą Schadt, która stała się wedle jego woli - pierwszą damą Niemiec, która towarzyszy mu zgodnie z zasadami protokołu. Za jej sprawą przez RFN przetoczyła się wielka debata publiczna, bo Schadt była jedyną pierwszą damą Niemiec, niebędącą żoną prezydenta. Po jakimś czasie rumor ustał, a Gauck pojechał z nią na przykład w 2012 roku na wizytę do królowej Elżbiety II (swoją drogą pani Schadt zaliczyła wtedy wpadkę, wybierając podobny kolor garderoby co gospodyni Pałacu Buckingham).

Gdy jednak udał się do Watykanu na audiencję do papieża Benedykta XVI, nie zabrał już swej towarzyszki, aby uniknąć skandalu. Wciąż pozostając mężem jednej kobiety, nie mógł u Ojca Świętego pojawić się z inną u boku. Postawiłby wtedy w trudnej sytuacji także samego papieża. Niemieccy dyplomaci anonimowo wyjawiali mediom, że uznali wtedy, iż plotki wokół życia rodzinnego prezydenta odwróciłyby uwagę od celu wizyty. Oficjalnie natomiast prezydenccy urzędnicy sprawy nie komentowali - i słusznie.

Ambasador - gej jest nie do przyjęcia?

Wciąż natomiast ambasador publicznie przyznający się do homoseksualizmu gdzieniegdzie wywołuje poruszenie. Zwłaszcza w państwach konserwatywnych i muzułmańskich jest to raczej nie do pomyślenia. I choć to do kraju wysyłającego należy wybór osoby, która będzie pełnić funkcję ambasadora czy konsula, to zawsze państwo przyjmujące może odmówić przyjęcia listów uwierzytelniających czy wydania agrément z dowolnej przyczyny. Najczęściej sprawa ta jest wcześniej uzgadniana za zamkniętymi drzwiami i nie mówi się o przyczynach odmowy publicznie, aby nie dopuścić do skandalu, z którego musiałyby się tłumaczyć obie strony i na skutek którego zainteresowany straciłby twarz.

Są jednak ambasadorowie publicznie deklarujący, że są gejami, i uzyskujący poparcie zarówno szefa państwa, które reprezentują, jak i całkowite zrozumienie państwa przyjmującego - choćby francuski ambasador w Waszyngtonie Gerard Araud, którego media przedstawiły jako pierwszego otwarcie deklarującego homoseksualizm posła z Paryża. Pisał o nim nawet "Vogue", wskazując, że nie należy do typowych dyplomatów unikających rozgłosu, wręcz przeciwnie - zawojował Waszyngton swoją przebojowością, choć sam mawia, że zdaje sobie sprawę z ryzyka, jakie podejmuje swoim działaniem.

Innym przykładem jest ambasador Austrii na Litwie Johann Spitzer. Jego partner, Węgier, nigdy nie został uznany przez austriacki rząd za małżonka ambasadora, co dawałoby mu przywileje dyplomatyczne. Spitzer wraz z partnerem pozwali Wiedeń przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka w Strasburgu, który nakazał przyznanie partnerom odszkodowania w wysokości 25 tysięcy euro.

Z kolei w szeregach amerykańskiej dyplomacji takich ambasadorów było przynajmniej pięciu. Jeden z nich, Brian Walsh, amerykański ambasador przy OBWE, służąc na placówce w Wiedniu, pobrał się ze swoim partnerem. Część uroczystości weselnych odbywała się w rezydencji ambasadora.

Arcybiskup nie był dyplomatą

Mniej zrozumienia znalazł James "Wally" Brewster junior - ambasador USA na Dominikanie, który obejmując placówkę w Santo Domingo, jasno deklarował swoje poparcie dla sprawy homoseksualistów w tym kraju, gdzie nieuznawane są małżeństwa jednopłciowe. Pewnego razu doszło do skandalu, gdy dziekan korpusu dyplomatycznego - nuncjusz arcybiskup Jude Thaddeus Okolo (który zresztą zastąpił na placówce polskiego arcybiskupa Józefa Wesołowskiego, oskarżonego w aferze pedofilskiej) - zorganizował przyjęcie na cześć prezydenta republiki. Mężowi ambasadora Brewstera nie wysłano zaproszenia.

Organizator wykonał telefon do amerykańskiego przedstawiciela, prosił o zrozumienie i wyjaśnił mu powody swojej decyzji, które później ujęto w prywatnym liście do wszystkich dyplomatów w Santo Domingo. Z wyjaśnień wynikało, że mąż ambasadora nie jest akredytowany jako "małżonka ambasadora" na Dominikanie i z tego powodu nie mógł uczestniczyć w koktajlu. Zaznaczano, że nie jest to w żadnym wypadku próba obrażenia ambasadora czy wyraz uprzedzenia do niego, a jedynie dbałość o przestrzeganie miejscowego prawa przez placówkę Watykanu.

Choć dominikańskie MSZ oficjalnie wyjaśniało, że "nie ma nic przeciwko zaproszeniu partnera ambasadora", nuncjatura obstawała przy interpretacji, że odpowiedzialność za złamanie konstytucji dominikańskiej spadłaby na Watykan. Tak czy owak przyjęcie odwołano, bo wielu dyplomatów wyraziło poparcie dla ambasadora Brewstera i jego męża oraz wyraziło dezaprobatę wobec tego, jak został potraktowany przez nuncjusza. Jedno z pewnością można powiedzieć bez wdawania się w dyskusje światopoglądowe: arcybiskupowi Okolo nie udało się sprawy załatwić "dyplomatycznie"...

Swego czasu również spore zamieszanie wywołał minister spraw zagranicznych Niemiec Guido Westerwelle, pierwszy na świecie szef dyplomacji, który publicznie przyznał się do bycia gejem. Podczas pełnienia swojej funkcji zawarł związek małżeński z Michaelem Mronzem (pierwszy raz otwarcie pojawił się z nim na przyjęciu urodzinowym kanclerz Angeli Merkel kilka lat wcześniej, jeszcze zanim został ministrem). Mronz komentował to wówczas tak: "Myślę, że ludziom obojętne jest, czy minister spraw zagranicznych żyje z mężczyzną, czy kobietą. W przeciwnym razie FDP z Guido Westerwelle na czele nie osiągnęłaby w wyborach najlepszego wyniku w swojej historii".

I oficjalnie Westerwelle podróżował z nim jako swoim małżonkiem - na przykład w 2010 roku odwiedzili Japonię i Chiny. W żadnym z tych krajów, choć tak przecież przywiązanych do tradycji, nie było protokolarnych trudności (w Japonii Westerwelle z mężem wzięli nawet razem udział w uroczystościach noworocznych przed świątynią Meiji), co pokazuje tylko, że od Azjatów można się uczyć mądrości. Bo przecież na tym polega protokół dyplomatyczny, aby wszyscy czuli się komfortowo. Z drugiej strony należy docenić samoświadomość ministra - bo na przykład w oficjalne delegacje do Arabii Saudyjskiej, gdzie za homoseksualizm grozi kara śmierci, czy do konserwatywnej Turcji pojechał sam, szanując tym samym miejscowe zwyczaje.


INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy