Zabija na etacie. Tak zarabia na życie...

Ma 81 lat. Od 1959 roku zarabia na życie zabijając ludzi. Przez ponad pół wieku stracił około 1000 skazańców. Ci którzy go znają, mówią że to sympatyczny, starszy pan. Starszy pan, którego życie naznaczyła kara śmierci.

Osiemnaście - tyle egzekucji wykonał Darshan Singh podczas swojego "rekordowego" dnia pracy. Wieszał po trzech skazańców za jednym razem. Kiedy indziej, gdy zabijał swoją pięćsetną ofiarę, jego dawni koledzy z pracy odwiedzili go w domu z kilkoma butelkami Chivas Regal, by świętować tę okrągłą liczbę. Brzmi makabrycznie? Cóż, w branży katów, to właściwie normalka. Tak samo jak t-shirt i krótkie spodenki, w których chodzi do pracy.

Singh do Singapuru przybył z Malezji jako młody chłopak. Szukał pracy i zupełnym przypadkiem znalazł zatrudnienie w służbie więziennej. Szybko jednak trafił na niezwykle eksponowane stanowisko. W wieku 27 lat został oficjalnym katem tego państwa-miasta. Zgłosił się na następcę legendarnego Mr Seymoura, który odchodził na emeryturę. Jak mówi po latach, nie marzył o takiej pracy. Po prostu skusiły go wysokie dodatki do pensji. Gdy zaczynał służbę w 1959 roku dostawał 22 dolary za każdego powieszonego skazańca. Dziś egzekucja wyceniana jest na około 400 dolarów.

"Może więcej niż tysiąc, może mniej" - dziś sam już nie pamięta dokładnie, ilu więźniów stracił. Dawno przestał liczyć. Mimo, że jego praca polega na zabijaniu, stara się żyć jak każdy inny pracujący człowiek. Mieszka z drugą żoną i trojgiem adoptowanymi dziećmi. Poprzednie jego małżeństwo rozpadło się. Małżonka nie potrafiła pogodzić się z tym, że mieszka pod jednym dachem z katem.

"Once a jolly hangman", czyli "Był sobie kat" - to tytuł książki, której bohaterem jest właśnie Singh. Po zniesieniu obowiązującej go przez lata tajemnicy służbowej oprawca opowiedział angielskiemu dziennikarzowi Alanowi Shadrake'owi o szczegółach swojej pracy. Na przykład o tym, że dzień przed egzekucją więźnia należy zważyć. Wszystko po to, by dobrać odpowiednią długość sznura, na którym zostanie powieszony. Wtedy śmierć następuje szybciej.

Reklama


"Wysyłam cię w lepsze miejsce niż to. Niech cię Bóg błogosławi" - tę kwestię wypowiada Singh przed każdorazowym zwolnieniem zapadni pod skazańcem. Jak relacjonuje Shardrake, słowa te nie brzmią jak oklepana formułka. To słowa człowieka, który - choć brzmi to kuriozalnie - współczuje swoim więźniom. Rozmawia z nimi, czasem uspokaja. Zwłaszcza tych zapomnianych przez rodziny i przyjaciół, którzy w swoich ostatnich dniach skazani są na samotność. Paradoksalnie to właśnie kat dla skazańców jest tym, z którym mogą porozmawiać po raz ostatni.

Jednocześnie, pomimo współczucia i okazywanych ludzkich uczuć, Singh jest  wielkim zwolennikiem kary śmierci. Swoją pracę traktuje jako misję i wierzy, że robi dobrze, pociągając za dźwignię każdego dnia.

"Wierzę, że kara, którą wykonuję, prowadzi do pełnej rehabilitacji skazańca, który dzięki temu w następnym wcieleniu będzie lepszym człowiekiem" - powiedział w jednym z wywiadów dla prasy. Innym razem, spytany o wyznanie, zdradził że przeszedł z Islamu na Sikhizm. Stąd wiara w reinkarnację.


Mordercy, gwałciciele, a przede wszystkim handlarze i przemytnicy narkotyków - to im nowe, lepsze życie po życiu funduje najczęściej Singh. Z uwagi na rygorystyczne prawo w Singapurze, skazanych na karę śmierci nadal przybywa. Nic nie zapowiada także, żeby republika ugięła się pod naciskiem reszty świata i zawiesiła jej wykonywanie. Oznacza to zatem, że 81 latka czeka jeszcze sporo pracy. Emerytura? Nic z tych rzeczy. Singh od dawna nie może znaleźć następcy, gotowego przejąć po nim obowiązki. Może się zatem zdarzyć, że kat z Singapuru pełnić będzie swą służbę aż do chwili, gdy śmierć upomni się także i o niego...

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: kara śmierci | Singapur | Amnesty International
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy