Street Art - wojna na spreje

Street art to świat zakazanej sztuki. Szybkich akcji i ucieczek przed policją, stróżami i innymi mistrzami spreju. Dlaczego ta sztuka jest tak agresywna i wyniszczająca?

Byli dwójką nocnych wilków, ukradkowymi łowcami murów i powierzchni, którzy bezlitośnie masakro­wali miejską przestrzeń, poruszając się ostrożnie na cichych podeszwach sportowych butów. Bardzo młodzi i zwinni. Wysoki i niski. Ubrani w dżinsy i czarne bluzy, żeby lepiej ukryć się w ciemności. Przy każdym kroku w ich poplamionych farbą plecakach stukały puszki farby wyposażone w specjalne końcówki do szybkich prac, nie wymagających precyzji. Starszy z nich miał szesnaście lat.

Dwa tygodnie wcześniej poznali się w metrze po plecakach i wyglądzie, najpierw zerkali na siebie ukradkiem, aż jeden z nich zrobił palcem taki gest, jakby malował coś na szybie. Jakby pisał na ścianie, na samochodzie, na metalowej rolecie sklepowej. Szybko się zakolegowali. Razem szukali wolnych miejsc i obcych rysunków na zamalowanych ścianach, wynajdywali opuszczone fabryki na przedmieściach i zajezdnie kolejowe, kręcili się ze swoimi kenami, dopóki nie przepę­dzili ich strażnicy albo policja. Byli plebejuszami, zwykłą piechotą w tym fachu.

Reklama

Niższy szczebel pośród miejskich plemion. Pariasi społeczeństwa indywidualistów i odszczepieńców, w którym można się wspiąć tylko dzięki osobistym zasługom, sukcesom odniesionym samodzielnie albo w małych grupkach, z trudem i wytrwale narzucając światu własne imiona wojenne, powtarzając je w nieskończoność we wszystkich zakamarkach miasta.

Obaj chłopcy niedawno pojawili się na scenie, niewiele jeszcze mieli farby za paznokciami. To toye, w branżowym żargonie - młodzi grafficiarze, którzy smarują swoje tagi byle gdzie, niezbyt dbają o styl, nie szanują nikogo ani niczego. Gotowi zaistnieć, krosując wszystko i byle co, wypisując swoje graffy na produkcjach innych writerów, byle tylko zyskać reputację. Szukali przede wszystkim wrzutów uznanych bomberów, królów ulicy: graffiti najwyższej jakości, na których pisali swoje logo, tag, podpis tysiąc razy wypróbowywany, najpierw na papierze, w domu, a teraz na wszelkich nadających się do pisania pustych powierzchniach, jakie napotykali na swojej drodze. 

Świat kodów i tajemnic

W ich świecie pełnym kodów, niepisanych reguł i znaków dla wtajemniczonych, z którego weterani zazwyczaj wycofują się w okolicy dwudziestych urodzin, namalowanie czegoś swojego na cudzym dziele zawsze oznaczało wypowiedzenie wojny, pogwałcenie tożsamości, własności terenu, sławy innych. Pojedynki zdarzały się często, ale tego właśnie sami szu­kali.

Marzyli, żeby zbombić i wypalić swój podpis na wszystkich ścianach w mieście i tablicach przy autostradach. Marzyli, żeby pokryć malowidłami powierzchnie ruchome, takie jak autobus czy podmiejski pociąg. Śnili, żeby dokonać tego, co najtrudniejsze, najbardziej upragnione przez wszystkich - pomalować wagon metra.

A na razie, zanim się to uda, żeby zamalować własnymi podpisami tagi któregoś z wielkich: Tity7, Snowa, Rafity czy Tajfuna, a może, przy odrobinie szczęścia, Blecka albo Gluba. Albo nawet przejechać tag Muellego, ojca ich wszystkich.

Wojna na farbę

 - Tam - powiedział wyższy.

Zatrzymał się na rogu i wskazał na sąsiednią ulicę, gdzie latarnia, rzucając krąg ostrego światła, ­oświetlała chodnik, asfalt i kawałek ceglanego muru garażu z opuszczonymi metalowymi drzwiami. Przy murze, dokładnie na granicy światła i mroku, ktoś stał i malował.

Z rogu widać było tylko jego plecy: był szczupły, wydawał się młody, ubrany w grubą bawełnianą bluzę z kapturem nasuniętym na głowę, miał otwarty plecak na ziemi i w lewej ręce puszkę farby, którą właśnie wypełniał na czerwono ogromne r, szósty znak tagu wypisanego metrowymi literami o specyficznym wyglądzie: bubble cieniowane, proste i frapujące, wykończone grubym, niebieskim autlajnem, z którego jakby wybuchała - przypominając uderzenie pędzlem albo wystrzał - czerwień zawarta w każdej z liter.

 - O, cholera - mruknął wyższy chłopak.

Stał nieruchomo obok kumpla i patrzył ­zafascynowany. Człowiek pracujący przy ścianie skończył wypełnianie ­liter kolorem i teraz, po chwili grzebania w plecaku, przy słabym świetle małej latarki, trzymał w ręce puszkę z białą farbą, którą zamalował kropkę nad i, trzecią literą.

­Szybko, krótkimi i precyzyjnymi ruchami, grafficiarz wypełnił kółko, a następnie przekreślił je dwiema czarnymi kreskami, pionową i poziomą, a rysunek zaczął przypominać celtyc­ki krzyż. Potem, nie patrząc nawet na ostateczny rezultat, pochylił się, schował puszkę farby do plecaka, który szybko zamknął i zarzucił na ramię. Kropka nad i nabrała teraz wyglądu siatki w okularze celownika teleskopowego używanego w karabinach.

Grafficiarz zniknął w ciemności ulicy, z twarzą ukrytą pod kapturem, zwinny i cichy jak cień. Wtedy obaj chłopcy ruszyli z rogu i podeszli do ściany. Przez chwilę ­stali w świetle latarni, patrząc na właśnie namalowany tag. Pachniał świeżą farbą, porządnym pismem. Dla nich to był najlepszy zapach na świecie. Zapach miejskiej chwały, nielegalnej wolności, anonimowej sławy. Strumieni adrenaliny. Byli pewni, że nic nie pachnie równie dobrze. Nawet dziewczyna. Nawet hamburgery.

 - No to chodźmy - odezwał się niższy chłopak.

Był młodszy od tego drugiego. Wyciągnął ze swojego plecaka puszkę z zamiarem skrosowania świeżego malowidła. Gotowy, żeby zamalować to, co zastał na ścianie, tyle razy, ile tylko się uda. Zrobić prawdziwy bombing. Każdy z nich miał własny tag: Blimp podpisywał on, Goofy - jego kolega, jednak gdy pracowali razem, używali nazwy wspólnego crew: ZKCW - Zgadnij, Kto Cię Wali.

Uliczna sztuka

Wyższy chłopiec popatrzył na swojego kumpla, który właśnie potrząsał puszką, żeby wymieszać farbę: czarną dwustugramową novelty ze skinny capem, ukradzioną w sklepie chemicznym. Do malowania takiego jak ich - prosty podpis powtarzany raz za razem - nie było konieczne zbytnie wyrafinowanie.

Chodziło nie o to, żeby logo było piękne, ale żeby je było widać w każdym miejscu. Czasami, kiedy mieli spokój i czas, myśląc o bliższej czy dalszej przyszłości, wysilali się na bardziej skomplikowane, wielobarwne produkcje, robione na zniszczonych ogrodzeniach albo na ścianach opuszczonych fabryk. Ale nie tym razem. To był rutynowy wrzut, zbiorowa kara. Prosta sprawa.

Ten z kenem w ręce podszedł do ściany, z palcem już gotowym na przycisku szukał miejsca, gdzie najpierw prysnąć farbą. Już się zdecydował na białe kółko umieszczone nad środkową literą, kiedy jego kolega chwycił go za ramię.

 - Czekaj.

Wyższy chłopak przyglądał się namalowanej pracy, w której lśniąca czerwień zdawała się wybuchać w świetle latarni, jakby kontury liter ociekały kroplami krwi. Na jego twarzy widać było zaskoczenie zmieszane z respektem. Miał przed sobą coś znacznie lepszego niż zwykłą pracę normalnych grafficiarzy. To była naprawdę poważna produkcja.

Ten młodszy, zniecierpliwiony, znów podniósł puszkę, celując w białe kółko. Miał wielką ochotę zabrać się wreszcie do dzieła. Noc jest krótka, a na nich jeszcze czekają niezliczone podboje. Poza tym zbyt długo sterczą w jednym miejscu, co kłóci się z podstawową zasadą bezpieczeństwa: pisz szybko i znikaj. W każdej chwili może się pojawić strażnik i wtedy dostaną za swoje. I dodatkowo za cudze.

 - Czekaj, mówię.

Nadal przyglądał się wrzutowi na murze, z plecakiem na ramieniu i rękami w kieszeniach. Stał, kołysząc się powoli. Zamyślony.

 - To jest dobre - stwierdził w końcu. - Zajebiste.

Drugi chłopak potwierdził chrząknięciem. Potem wspiął się na palce, nacisnął wylot spreju i napisał ZKCW na białym kółku z krzyżykiem. Na wizjerze celownika teleskopowego, w słowie Sniper.

"Cierpliwy snajper"

Arturo Pérez-Reverte
Wydawnictwo Znak

INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy