​Ryzyko w imię lajków. "Skrajna głupota" na rajskiej plaży

Anawhata zachwyca widokiem, ale to także bardzo niebezpieczne miejsce /Joana Kruse/agefotostock /East News
Reklama

Właściciele malowniczej plaży Anawhata w Nowej Zelandii mają dość ludzi, którzy nielegalnie wchodzą na ich posesję po to, by zrobić zdjęcie na zboczu z widokiem na Ocean Spokojny. Jeden nieuważny krok wystarczy, by lekkomyślna eskapada skończyła się tragedią. Szczególnie, że “goście” często łączą amatorskie sesje fotograficzne z piciem alkoholu.

Sława kosztuje - kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana. A najlepiej, kiedy można zrobić obie te rzeczy jednocześnie: ryzykować własnym życiem i pić przy tym szampana. Na taki pomysł wpada niepokojąco wiele osób, które włamują się na prywatną plażę w Nowej Zelandii, położoną niedaleko stolicy kraju, Auckland.

Anawhata to przepiękne miejsce, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Dlatego też mnóstwo osób, ignorując tabliczkę “zakaz wstępu" i dodając sobie odwagi napojami wyskokowymi, przybywa tu, aby zrobić sobie zdjęcie na 50-metrowym klifie, dzięki któremu zabłysną na Facebooku albo Instagramie.

Reklama

- Mamy po prostu dość - mówi w wywiadzie dla brytyjskiego “The Guardian" Buzz Kronfeld. Anawhata jest własnością jego rodziny od 1926 roku. 

- Codziennie znajdujemy mnóstwo butelek i puszek porozrzucanych na klifie. Ale nie to jest najgorsze. Wzniesienie ma prawie 50 metrów, jeśli ktoś się potknie podczas robienia zdjęcia i spadnie, nie ma szans, żeby to przetrwał. Cud, że nikt do tej pory nie zrobił sobie krzywdy - dodaje Kronfeld. 

Według właściciela plaży jeszcze pięć lat temu miejsce to było spokojne. Ludzie zaczęli się zjeżdżać latem 2015 - informacja o “najpilniej strzeżonym sekrecie Auckland" rozeszła się wtedy pocztą pantoflową. Swoje dołożył wzrost popularności mediów społecznościowych i chęć wzbogacenia profili efektownym zdjęciem z klifu.

- Nie wiedzieliśmy, dlaczego nagle na plaży zaczęły pojawiać się tłumy - opowiada Kronfeld. - Aż ktoś wreszcie powiedział nam, że Anawhata jest hitem internetu. Skrajna głupota. Jednego dnia wygoniłem stąd 23 osoby, reszty nie zdążyłem złapać. 

Teraz, kiedy robi się ciepło, na plażę włamuje się 30 do 40 osób dziennie. Część traktuje to miejsce nie tylko jako scenerię do selfie, załatwiając w okolicy klifu swoje potrzeby fizjologiczne i rozrzucając śmieci.

Co gorsza, niektórzy z nich uważają, że wejście na prywatny teren i imprezowanie na czyjejś posesji jest ich świętym prawem - niekiedy prośby o opuszczenie zbocza kończą się kłótniami, a kilka razy prawie doszło do rękoczynów. 

Władze Auckland wezwały mieszkańców do powstrzymania się od nielegalnych wycieczek na Anawhata i rozstawiły tablice informujące o tym, iż jest to teren prywatny.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy