Przymusowy biwak przy -25 stopniach, czyli Tatry zimą

Niech ta relacja będzie przestrogą dla tych, którzy uważają iż na szlakach turystycznych możemy czuć się beztrosko i całkowicie bezpiecznie. Góry i warunki tam panujące potrafią przeobrażać się jak w kalejdoskopie, zamieniając prostą wycieczkę w niebezpieczną przygodę. Dlatego wyruszając góry, zwłaszcza zimą, powinniśmy być odpowiednio przygotowani, aby podołać wszystkim niespodziankom.

Do naszej redakcji trafił list od jednego z  czytelników. Bartosz "Kwaq" Kwaczyński postanowił podzielić się w nim swoimi wrażeniami z zimowej, samotnej wyprawy w Tatry. Miało być lekko, łatwo i przyjemnie, ale nie było. Na szczęście skończyło się tylko na strachu. Poniżej w całości publikujemy opowiadanie, które nadesłał Bartosz. Miłej lektury!

"Po dniu spędzonym w schronisku w Roztoce miałem w planach udać się na Rysy. Postanowiłem że zabiorę się "na ciężko" z całą graciarnią w plecaku, bez zostawiania depozytu w schronie. Przyznam się szczerze ze wyszedłem trochę późno jak na zimową porę ( o 7 49 opuściłem schronisko w Roztoce).

Po dotarciu do Moka, uzupełniłem płyny i oszamałem chałwę. Następnie o 9:45 wyruszyłem w stronę Czarnego Stawu . Już wtedy  wiedziałem, że nie starczy mi czasu aby wrócić przed zmrokiem.

Droga do "Czarnego" nie była bardzo zaśnieżona, lecz miejscami kamienie były oblodzone, dlatego na nogach miałem już raki.

Gdy dotarłem nad staw, ujrzałem dość gęste mleko, które stanowczo ograniczało widoczność, ale nie było jeszcze tak najgorzej, wiec skierowałem się w stronę bulli pod Rysami. Niestety im bliżej celu tym mleko stawało się coraz bardziej gęste.

Reklama

Spotkałem tamtego dnia kilka osób , które ze względu na słabą widoczność i sypiący śnieg wycofały się. Niektórzy próbowali atakować przez łańcuchy, ostrzegając mnie jednocześnie przez możliwie złą sytuacją w żlebie.

Po dojściu w okolice bulli nie widziałem nawet wejścia w kuluar. Na szczęście co jakiś czas, cyklicznie,  mleko się przerzedzało, dzięki czemu mogłem wizualizować sobie drogę w wyobraźni.

Przyznam się, że miałem lekkie wątpliwości, czy powinienem iść dalej czy powinienem się może wycofać. Po pierwsze była marna widoczność, po drugie sypał śnieg i wiał wiatr, a po trzecie cisnąłem sam i w razie jakiegoś zonka byłbym zdany na tylko na siebie. Ale góra ciągnęła mnie dalej...

Przed wejściem w żleb założyłem uprząż i oszpeiłem się na lekko, aby po wyjściu na grań wpiąć się asekuracyjnie w łańcuchy. Była 13:45, czyli znajdowałem się w ciemnej du**e...

Początkowo sytuacja w kuluarze pomimo słabej widoczności, przedstawiała się nie najgorzej. W śniegu łatwo wybijało się stopnie i mogłem cisnąć do przodu. Niestety im dalej posuwałem się w głąb, tym śnieg stawał się gorzej związany. Moje tempo drastycznie spadło.

W pewnym momencie do moich uszu doszedł jakiś hałas. Gdy spojrzałem w górę, zobaczyłem że leci na mnie lawina pyłowa. "No zajebiście" - pomyślałem. Schowałem głowę miedzy ręce i przytuliłem się do żlebu wstrzymując oddech. Na czas schodzenia pyłówki nie mogłem wciągać powietrza, gdyż drobniutki pył ze śniegu rozwaliłby mi drogi oddechowe. Mógłbym się normalnie udusić. Na moje szczęście cała akcja trwałą chwilę i była na tyle delikatna, że tylko otrząśniecie się ze śniegu wystarczyło aby iść dalej.

Śnieg stawał coraz gorzej związany. Zapadałem się po pas, brodząc jak dziecko. Starałem się trzymać lewej bądź prawej strony, aby nie zsunąć się środkiem wraz ze śniegiem. Było srogo.

W pewnym momencie światło przebijające się przez mleko zrobiło się pomarańczowe. Oznaczało to że niebawem zapadnie zmrok, a ja tak naprawdę nie wiedziałem ile jeszcze muszę pokonać drogi aby dostać się na grań. Szło mi coraz gorzej, morale spadało.

Ostatecznie wyszedłem z kuluaru przed 17. Było już ciemno, a ja nie miałem chęci na dalsze łojenie. Miałem przemarznięte łapy i stopy. Byłem zmęczony prawie trzygodzinnym "taplaniem" się w żlebie. Masa nawianego i źle związanego śniegu sprawiła, że pokonanie kuluaru zajęło mi trzy razy więcej czasu, niż w dobrych warunkach.

Zarzuciłem na siebie puch i wlałem do gardła gorącą herbatę coby się trochę rozgrzać. Podjąłem decyzje że przekimam się na grani. Schodzenie po ciemku , przy złej widoczności i marnie związanym śniegu mogło by się niewesoło skończyć. Dlatego pomimo bardzo niskiej temperatury , wolałem zostać na grani. Wykopałem więc w śniegu posłanie nad przepaścią oraz zbadałem czy nie ma w pobliżu nawisów i innych niespodziewajek. Nie chciałem przecież stoczyć się w dół po przekręceniu na prawy bok.

Rozłożyłem płachtę, śpiwór i stopiłem śnieg na kolację. Oj strasznie wtedy pizgało. Podczas czynności, przy których nie mogłem za bardzo używać grubych rękawic, odpadały mi paluchy z zimna. Po przygotowaniu herby i szamy jak najszybciej załadowałem się do śpiwora. Modliłem się żeby nie zachciało mi się siku, bo nie miałem sik butelki. Ubrany na cebule było mi w miarę ciepło, z wyjątkiem stóp, których nie  mogłem rozgrzać.

Wiedziałem że szybko nie zasnę. Minus 25°C , przepaść z prawej i zjazd do żlebu z lewej oraz wiejący wiatr sprawiały że do komfortowego spania było naprawdę daleko.

Praktycznie do 4 nad ranem nie mogłem zmusić się do snu. Czytałem metkę w środku śpiwora, rozmyślałem o bzdurach i nawet  liczyłem owce (hehehe). Na szczęście po wystawieniu telefonu ze śpiwora udało mi się złapać zasięg. Dzwoniłem wiec po ludziach, co podnosiło moje morale.

Po 4 nad ranem zaczynał łapać mnie sen, lecz niestety robiło mi się coraz bardzie zimno w stopy. Pomimo, że miałem kilka warstw skarpet i botki ze skorup, to zamiast palców miałem kostki lodu. Robiłem więc rowerek w śpiworze i trochę się poprawiało. Spałem w kilku krótkich interwałach.



Na szczęście powoli zaczęło wychodzić wyszło słońce i niedługo mogłem się zebrać i ruszyć dalej. Ciepła herbata i żarcie podniosły by moje morale, ale niestety zapomniałem wpakować kartusza z gazem do śpiwora. Kuchenka nie odpaliła. "Damn it ! No to nici z picia i szamania".

Zrobiło się jasno. Spakowałem wszystkie graty i postanowiłem: "Wychodzę na szczyt!".

Niestety po po kilkunastu minutach z zachodu napłynęło gęste mleko. Zszedłem więc po plecak i władowałem się w żleb. Zmęczony i trochę rozkojarzony popełniłem błąd i zaliczyłem obsuwę. Przez pierwszą chwilę miałem w głowie "O Kur*a !" Po chwili jednak obróciłem się na brzuch i wyhamowałem czekanem. To było dobre otrzeźwienie dla mojej bani. Od tamtej chwili już czujnie, twarzą do żlebu schodziłem w dół.

Niestety mocno wiało i pogarszała się widoczność. W dół pchało mnie widmo ciepłego posiłku i gorącej herbaty. Dalej już bez przeszkód dotarłem do schronu przy Morskiem Oku. Po ponad 12 godzinach bez jedzenia i picia, dopadłem się do izotonika sącząc go jak zły. Jeszcze tylko 1,5 godziny marszu i byłem w schronisku w Roztoce.

Przyznam się szczerze ze nie spodziewałem się takiej przygody , choć trochę z premedytacja utrudniłem sobie te dwa dni poprzez opóźnione wyjście i ciężki plecak. Bo jak to mówią "No pain, no gain".  Zmroziło mi trochę dupsko, ale ogólnie było bardzo fajnie. Na pewno wyciągnąłem kilka praktycznych patentów z tej mini przygody.

P.S.

Pchając się w takich warunkach na Rysy zdawałem sobie sprawę z zagrożeń i możliwych konsekwencji, które wziąłbym osobiście na klatę. Wiem że mały nawet błąd mógłby kosztować mnie życiem, ale takie jest ryzyku tego typu "zabaw".

Dlatego też w żaden sposób nie namawiam do tego typu akcji, bo mogą się one źle skończyć i każdy decydujący się na taką zabawę niech robi to na własną odpowiedzialność.

Ponadto tego typu działania wymagają odpowiedniego przygotowania i sprzętu bez których na pewno przygoda ta zakończyłaby się niewesoło".

* list do redakcji.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy