Komandosi na szczycie świata

„Cygan” miał do szczytu siedmiotysięcznika Nun tylko 97 metrów. Zawrócił! Ważniejsze było dla niego sprowadzenie na dół kumpla, którego dopadła choroba wysokościowa.

Wyprawa do Kaszmiru i zdobycie szczytu Nun (7135 metrów nad poziomem morza) dla naszych specjalsów miały być ukoronowaniem trzyletniego cyklu szkolenia górskiego. Ten trening był jednak zgodny z programami natowskimi zakładającymi między innymi szkolenie w granicznych warunkach klimatu.

Zanim komandosi wyruszyli w Himalaje, przeszli pod okiem polskich alpinistów i speleologów, w tym ratowników Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego, kolejne etapy wtajemniczenia:  począwszy od wspinaczki na ściankach, po treningi na kilkusetmetrowych ścianach, głęboko w jaskiniach i na alpejskim lodowcu, a także ratownictwo wysokościowe w Tatrach.

Reklama

W rejonie Chamonix-Mont-Blanc, prowadzeni przez doświadczonego alpinistę i przewodnika Marcina Kacperka, przeszli wstępną aklimatyzację na wysokości czterech tysięcy metrów. Kilka tygodni później, w Himalajach, mieli się przekonać, jak ich organizmy zareagują na długotrwały wysiłek przy niskim ciśnieniu i niedoborze tlenu.

Polscy żołnierze nie wyruszyli do Kaszmiru sami. Towarzyszyło im 25 hinduskich wojskowych, wśród nich znakomicie przygotowani i doświadczeni himalaiści z wojskowej szkoły górskiej High Altitude Warfare School w Gulmarg (HAWS). W skład polskiej ekipy wchodzili instruktorzy górscy: "Dziadzia" z GROM-u, "Wujo" z Jednostki Wojskowej Komandosów z Lublińca, "Gadzin" z Formozy, "Paris" z Agatu i "Cygan" z Nila, będący zarazem ratownikiem medycznym.

Całą ekspedycję koordynowali ludzie z Dowództwa Wojsk Specjalnych - Mirek i "Gilu". Ten ostatni szkolił się wcześniej ze specjalsami w górach Sierra Nevada i Kaukazu. Towarzyszył im Narcyz Sadłoń, lekarz wyprawy, mający doświadczenie z siedmiotysięcznika Nanda Devi East.

Polsko-indyjsko ekspedycja była prowadzona - używając języka himalaistów - systemem oblężniczym. Ze względu na tak liczną grupę wspinających się na szczyt był to jedyny z możliwych sposobów wejścia. Gospodarze, którzy szkolili się w masywie Nun Kun, wzięli na siebie między innymi logistykę. Spod stóp góry, czyli z miejsca, do którego dojeżdżały ciężarówki, wyruszyła kilkudziesięcioosobowa karawana tragarzy i żołnierzy. Mozolny marsz był pierwszym etapem adaptacji organizmów do wysokości.

W górę

Już następnego dnia po zagospodarowaniu się w bazie komandosi rozpoczęli "szturm". Zdobywali górę powoli, metr po metrze, poręczując trudniejsze odcinki i zakładając obozy pośrednie. Zgodnie z planem mieli wędrować na tak zwaną zakładkę, czyli jeden zespół za drugim.

Na wysokości 3500 metrów zbudowali bazę logistyczną, a następny obóz bazowy kilometr wyżej. Kolejne znalazły się na wysokościach 5500, 6100 i 6500 metrów. Dalej prowadziła już tylko droga na szczyt. Kiedy pierwszy zespół, w składzie "Gilu", "Paris" i "Cygan", dotarł na wysokość 5500 metrów, gwałtownie załamała się pogoda. Początkowo zapowiadano jedynie dwudniową przerwę w działaniach.

- Byliśmy spokojni. Wszystko dotąd szło dobrze. Mieliśmy w zapasie dwa czy trzy dni, więc musiało się udać - mówi "Cygan". - Po dwóch dniach zamierzaliśmy iść wyżej. W tym czasie drugi zespół zająłby nasze miejsce, a trzeci wskoczyłby na miejsce drugiego.

- To był dobry plan - dopowiada Mirek. - Wszystko zostało ustalone, a tu tygodniowe załamanie pogody. Spada temperatura i naciera huraganowy wiatr. Wichury i śnieżyce zatrzymały ich na siedem dni i nocy.

"Gilu", "Paris" i "Cygan" zakotwiczyli niewielkie namioty, by wiatr nie zdmuchnął ich z lodowca. Wyposażeni w śpiwory, zestawy do gotowania wody i przyrządzania posiłków, musieli przetrzymać nieplanowany postój. Czas urozmaicali sobie różnymi grami, uczyli się też angielskiego, opowiadali dowcipy, mówili o życiu, o kobietach i rodzinach.

- Najważniejsze to nie stracić motywacji. Musieliśmy nad tym trochę popracować - wspominają. - Nie mogliśmy pozwolić, by nasze frustracje sprawiły, że zrezygnowani wrócimy na dół. Trzeba było utrzymać gotowość i zaatakować szczyt.

- Było potwornie zimno, temperatura spadała w nocy do minus 30 stopni Celsjusza. Strasznie wiało. Najprostsze czynności były dla nas bardzo trudne. Siedzieliśmy w namiotach zasypywanych śniegiem - wspomina "Gilu". - Jeśli chcesz jeść, musisz wyjść z namiotu po śnieg, który stopisz i dopiero wtedy ugotujesz jedzenie. Jeśli chcesz się wysikać, musisz iść do wychodka 150 metrów dalej. No i zdejmij kombinezon przy takiej pogodzie... - opowiada "Paris".

Przestali odśnieżać namioty, które nieustannie były zasypywane grubą warstwą puchu. Gdy śniegiem myli talerze, zamarzały im ręce. Postanowili jednak, że to właśnie oni zaatakują szczyt. Rolą pozostałych komandosów było ewentualne wsparcie.

- W dniu ataku szczytowego byliśmy z Narcyzem na wysokości 5600 metrów, w obozie pierwszym, w którym doktor urządził swój "szpital". Gotowaliśmy gar wody, przygotowywaliśmy płyny izotoniczne i zupki. Poiliśmy i karmiliśmy zarówno Hindusów, jak i naszych. Niżej, w bazie, w gotowości oczekiwał lekarz gospodarzy - opowiada Mirek z DWS.

I dodaje: - Zadanie dostał także drugi zespół szturmowy, złożony z "Gadziny", "Wuja" i "Dziadzia". Tydzień przymusowego czekania odcisnął na nich swoje piętno, ale nadal byli w niezłej formie. Mieli wyruszyć na 6500 metrów, założyć obóz drugi, rozbić namioty, gotować herbatę, szykować jedzenie, czekać na wracających. A jakby coś złego się działo, mieli iść w stronę wierzchołka i sprowadzać kolegów".

Najdłuższe 97 metrów

Kiedy pogoda się poprawiła, zespół szturmowy ruszył. Osiągali coraz większą wysokość i odpoczywali w kolejnych obozach. Wreszcie przyszła chwila ataku szczytowego.

- Od początku wszystko było nie tak. Słabe śniadanie, kiepskie nastroje - opowiada "Cygan".

Ruszyli o pierwszej w nocy, gdy temperatura sięgała minus 20 stopni Celsjusza. Utknęli jednak dość szybko przy lodowej ścianie, mozolnie poręczowanej przez jeden z zespołów hinduskich. Po dwóch godzinach na mrozie musieli wrócić do obozu trzeciego, by się ogrzać.

Ponownie wyruszyli po dwóch godzinach. "Paris" miał kłopoty z krążeniem w nogach i musiał zawrócić.

- "Cygan" mnie do tego przekonał. W takich chwilach człowiek nie myśli logicznie. Wydawało mi się, że dam radę - opowiada komandos z Agatu. - Kiedy ruszyłem po raz kolejny, słońce już wstało. Myślałem, że jak będzie cieplej, to trochę mi wróci czucie w nogach. Nie wiem jednak, czy powinienem był wchodzić na tę lodową skałę. Było bardzo niebezpiecznie. Szczeliny pod wypływem słońca mogły się powiększać i wpadnięcie w którąś skończyłoby się tragicznie.

Gdy wspiął się na lodową ścianę, w oddali zobaczył Hindusów i dwóch Polaków. 

- "Gilu" sobie nie radził. Nieporadnie przez godzinę wspinał się na odcinku, którego pokonanie zajmuje zwykle 15 minut - opowiada "Cygan", ratownik medyczny z Nila. - Dałem mu cukierek z kofeiną i glukozą. Mówił normalnie, myślał logicznie, więc sądziłem, że wszystko w porządku.

Niespełna 100 metrów przed szczytem "Gilu" położył się przy poręczówce. Zasypiał, miał problemy z oddechem, bardzo bolała go głowa.

- Dopadły go wszystkie objawy choroby wysokościowej - bełkotał, miał niezborne ruchy, opuchniętą twarz i sine usta - mówi ratownik. - W takiej sytuacji decyzja mogła być tylko jedna: odpuszczamy i schodzimy. Ciężko było ją podjąć 97 metrów od celu.

"Gilu" jednak się upierał, że pójdzie. - Dawno się tak nie bałem. A gdyby zasnął na dobre? Myślałem, że się tam przy nim rozpłaczę - wspomina ratownik medyczny.

Wkrótce dotarł do nich "Paris" i wspólnymi siłami udało się im przekonać kolegę do powrotu. - Już wtedy wiedziałem, że chłopcy z drugiego zespołu nie zdążą się przymierzyć do ataku szczytowego. I teraz ja, jako kierownik wyprawy, miałem zawrócić? - wspomina dziś "Gilu". Polską flagę przekazał "Parisowi".

"Gilu" pokonywał drogę w dół asekurowany przez "Cygana". Kiedy znaleźli się kilkaset metrów niżej, objawy obrzęku mózgu zaczęły ustępować.

- Dzisiaj ciężko mi wspominać te chwile. To był tak zwany syndrom Everestu, czyli myślenie: bez względu na wszystko muszę zdobyć szczyt. Źle oceniałem ryzyko. W ogóle nie przyszło mi do głowy, że powinienem zrezygnować. Wykonywałem kilka ruchów, automatycznie, pamięcią mięśniową. Następnie zasypiałem, a później znowu parłem do przodu. Gdyby nie "Cygan"... - zamyśla się "Gilu".

A co z "Cyganem"?

- Moje ambicje? Miałem się opiekować chłopakami. Codziennie monitorowałem ich stan zdrowia, mierzyłem ciśnienie, saturację. Wiem, że mogłem pokonać te 97 ostatnich metrów. Mimo to nie żałuję. Priorytety w takich ekstremalnych sytuacjach zmieniają się bardzo szybko - tłumaczy. I dorzuca: - Każdy na moim miejscu zrobiłby to samo.

Teoretycznie "Cygan" mógł wpiąć "Gila" w poręczówkę, zdobyć szczyt i wrócić. Wówczas zszedłby razem z kolegą. Tylko czy ten by jeszcze żył?

- "Cygan" jako ratownik medyczny był znakomicie przygotowany do wyprawy. Skromny, cichy,  bardzo konkretny, kompetentny. Doskonale potrafił ocenić sytuację. Świetnie zaadaptował się do wysokości. Jego siłę i sprawność w posługiwaniu się sprzętem było widać podczas wspinaczki na najtrudniejszych odcinkach - ocenia "Narcyz".

Biało-czerwona na szczycie

"Paris" poczuł ciężar odpowiedzialności, gdy dostał flagę. Los zdecydował, że to on miał postawić ją na szczycie Nun.

- Było mi ciężko, jak nigdy. Po pierwsze, to duża odpowiedzialność. Po drugie, czułem się ogromnie wyczerpany. Dochodziło południe, słońce ostro przypiekało, zrobiło mi się gorąco. Kiedy rozpiąłem kombinezon i wypadł mi telefon, nie miałem siły, żeby go podnieść. Został tam, bo wracać dwa metry po komórkę to było dla mnie zbyt wiele.

Piął się w górę. Odpoczywał co dziesięć kroków. Gdy dotarł na szczyt, uklęknął i zaczął się modlić. Dziękował Bogu za to, co udało mu się osiągnąć. Nie było jednak czasu na delektowanie się sukcesem. Zrobił tylko kilka zdjęć. Czekający na niego Hindusi ponaglali. Czas było wracać. W najwyżej położonym obozie wcisnął się do namiotu i natychmiast usnął. Nie miał siły, by schodzić niżej. Gdy odpoczął, dotarł do kolejnego obozu, gdzie drugi zespół poił i karmił schodzących z gór kolegów.

- Dopiero gdy byłem na 3500 metrach, poczułem, że wraca mi krążenie w nogach. Nie zdawałem sobie sprawy, że jest z nimi tak źle. Dziś, kiedy robi się zimno, nogi znów mnie bolą. Ale to przejdzie - opowiada "Paris".

Żołnierze podkreślają, że eskapada była starannie przemyślana. Każdy z nich miał określone zadanie do wykonania.

- Obecność "Narcyza" uspokajała ekipę. Jego kwalifikacje i doświadczenie zdobyte w górach dodawały nam pewności - wspominają.

Z kolei "Dziadzia", "Gadzin" i "Wujo" byli doskonale przygotowani pod względem technicznym i fizycznym.

- Mając takie zaplecze, człowiek czuje się bezpieczny. Widziałem, że chłopaki nie zrezygnują, jeśli będzie nam potrzebna pomoc - mówi "Cygan".

Dla Hindusów zdobycie Nun było nie tyle sprawą ambicji, ile zawodowym wyzwaniem. Byli zdeterminowani, by zdobyć szczyt. Na szóstkę, która go osiągnęła, czekały medale i awanse.

- My zwracaliśmy uwagę bardziej na szkolenie. Dla mnie ważniejsze było to, by poznać tego typu działania, bezpiecznie wejść na szczyt i wrócić - wyjaśnia "Gilu". - Zdobyliśmy wiedzę dotyczącą aklimatyzacji, środków medycznych i logistyki. Wiemy, jak przygotować grupę do akcji w górach, jak nawiązywać łączność, wreszcie, jak się ubierać, odpoczywać i co jeść. To jest bezcenne - dodaje oficer z DWS.

- Sukces "Parisa" jest zwycięstwem całego zespołu - mówią. Jest ono tym większe, że jeszcze przed startem wyprawy żołnierze wiedzieli, że nie będzie lekko. Przed nimi z tą górą zmagali się, z różnym rezultatem, między innymi żołnierze czescy, rosyjscy, niemieccy, amerykańscy i brytyjscy. Tylko nielicznym udawało się zdobyć szczyt.

Piotr Bernabiuk, Magdalena Kowalska-Sendek

Polska Zbrojna
Dowiedz się więcej na temat: komandosi
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy