Kiedyś ćpał heroinę. Dziś naucza jako Jezus

Kiedyś był uzależniony od heroiny, dziś paraduje po ulicach, wcielając się w rolę Jezusa. 28-letni były narkoman Michael Grant to przykład niezwykle spektakularnej przemiany. "Nie jestem prawdziwym Jezusem, ale jego wielkim fanem. Chodzącym bilbordem króla królów" - zapewnia.

Każdego poranka Grant rozpoczyna dzień w taki sam sposób. Spacerem pokonuje siedem mil, aby dostać się do "Parku Miłości" w Filadelfii. Ubrany w strój Jezusa, dźwiga ze sobą wielki drewniany krzyż. No dobra - nie do końca dźwiga, bo w dolnej części krucyfiksu dorobił małe kółeczka...

"To mój sposób na dzielenie się Jezusem bez konieczności kadzenia przez megafon. Ludzie patrzą na mnie i nie widzą Michaela, lecz Chrystusa" - objaśnia zamysł swojej działalności. Działalności - dodajmy - nowoczesnej. Pod pseudonimem "Philly Jesus" znany jest także na Instagramie, Twitterze czy Facebooku, gdzie gromadzi swoich fanów i naucza.

Reklama

Grant wychował się w katolickiej rodzinie. Jego matka twierdzi, że zawsze był kreatywnym dzieckiem. Miał zdolności aktorskie, kochał rysować. Uczęszczał nawet do szkoły klaunów, gdzie uczył się żonglować nożami pochodniami. "Lubił obserwować reakcje ludzi, więc zawsze chciał docierać do nich na swój sposób" - komentuje pani Grant.

W 2005 roku jej syn przeżył bolesne rozstanie z dziewczyną. Bolesne także w dosłownym tego słowa znaczeniu. Ukochana Michaela potrąciła go samochodem, gdy ten próbował zagrodzić jej drogę. Skończyło się w szpitalu, gdzie podano mu środki przeciwbólowe. Był to początek jego uzależnienia od opiatów.

Potem było już tylko gorzej. Michael wszedł w świat narkotyków. W swoich najgorszych chwilach potrzebował nawet 20 działek heroiny dziennie. Spadł na samo dno. Stał się bezdomny.

Tułaczka trwała przez wiele lat i nic nie zapowiadało końca narkotykowej gehenny. Nieoczekiwanie jednak ratunek dla Michaela przyszedł w... areszcie, gdzie został objęty specjalnym programem resocjalizacji narkomanów. On sam twierdzi jednak, że uratował go Jezus.

"Poczułem się kompletnie uwolniony i uleczony, gdy poddałem się i oddałem serce Jezusowi. To on wyjął mi strzykawkę z ramienia i rurkę do cracka z ust" - wspomina. To właśnie wtedy postanowił ubiorem i stylem życia naśladować Jezusa, aby rozsiewać "ziarna dla Ojca".

"Teraz nie muszę podchodzić do ludzi, żeby ich nauczać. I niewierzący, i praktykujący sami podchodzą do mnie pytając 'Hej Philly Jesus, możemy sobie zrobić z tobą zdjęcie?'. Bo przecież każdy chce mieć fotkę z Jezusem. Dla mnie to zielone światło, żeby zacząć głosić ewangelię" - mówi Grant.

Odgrywanie roli zbawiciela to jego jedyne obecnie zajęcie. Nigdy nie prosi ludzi o pieniądze, ale ci, którzy w niego wierzą, dają mu datki, jedzenie, a czasem dach nad głową. Spędza więc czas ze swoimi przyjaciółmi i rodziną, bez potrzeby szukania "normalnej" pracy.

Oprócz miłośników, Grant ma także zagorzałych przeciwników, lecz twierdzi, że tak już po prostu musi być. "Gdy Jezus szedł ze swoim krzyżem, ludzie rzucali w niego kamieniami, pluli na niego i robili różne inne rzeczy. Nie jestem zaskoczony. Jeśli coś robisz, zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie cię potępiał" - objaśnia. Obelg pod swoim adresem nie przyjmuje jednak w milczeniu, odpowiada krzykaczom dokładnie w ten sam sposób.

W zeszłym roku zdarzyło się nawet, że Jezus trafił do... aresztu. Stało się to po tym, jak postanowił pojeździć na łyżwach w Dilworth Park. Nie uchronił go strój Syna Bożego, ani krzyż. Policjant, który go upomniał, po prostu skuł go w kajdanki i aresztował za niestosowanie się do zaleceń funkcjonariusza.

I tutaj również Grant nie nadstawił drugiego policzka. Wynajął prawnika, który zamierza rozprawić się z rozzuchwaloną władzą.

"Zarzuty wyglądają tak, jakby rząd chciał zdyscyplinować mojego klienta za to, że nie robił tego, czego chciała władza albo policja. Michael to porządny, młody człowiek, który po prostu korzysta z zawartej w konsytyucji poprawki do wolności słowa. Próba ukarania go za stanie w miejscu w Parku Miłości i propagowanie nadziei i pokoju przypomina o tym, co stało się ponad dwa tysiące lat temu" - zauważa Charles Gibbs, adwokat amerykańskiego Jezusa.

Incydenty z policją czy "hejterami" to na szczęście jedynie marginalne przypadki. Ludzie reagują na samozwańczego proroka raczej bardzo pozytywnie. Niektórzy nawet proszą go o udzielenie... sakramentu.

Tak, tak - Grant regularnie "chrzci" swoich fanów w fontannie w parku. "Robię to każdego dnia. Podczas sześciu godzin, jakie tam spędzam, udzielam sakramentu sześciu, może siedmiu osobom" - zdradza. Dodaje jednak, że nie widzi w tym nic złego, bo w ten sposób szerzy jedynie miłość Boga.

"Ci ludzie są dorośli i podejmują świadome decyzje. Każdy, który przyjmuje mnie tutaj, na Ziemi, zostanie potem doprowadzony przed oblicze mego ojca i Trójcy Świętej w niebie" - naucza. Co ciekawe, po chwili dodaje, że czasem wcale nie chce być Jezusem.

"Moje stare ja chce, żebym żył normalnie, miał pracę, kobietę, dzieci, ustatkował się. Ale Bóg wyznaczył mi zadanie. A kiedy Bóg wzywa, lepiej nie odwracać się od niego" - przestrzega Philly Jesus z Filadelfii. 

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy