Jak jest?

Dla mężczyzn wyścig nigdy się nie kończy. Rywalizacja jest ich drugą naturą. Ale raz na jakiś czas warto zwolnić i zrobić podsumowanie.

Kto częściej płacze? Mężczyzna młody, którego boli ciało, czy starszy, którego boli dusza? Czym jest sukces u progu kariery, gdy największe znaczenie ma opinia innych, a czym, kiedy przestajemy się nią przejmować? A pieniądze? Podobno stosunek do nich nie zmienia się przez całe życie. Zadaliśmy te pytania czterem mężczyznom. Aktorom: Grzegorzowi Małeckiemu (35 lat), Andrzejowi Grabowskiemu (58 lat), Jerzemu Zelnikowi (65 lat), i dziennikarzowi Kamilowi Durczokowi (43 lata). Byliśmy ciekawi, jak z wiekiem zmienia się punkt widzenia na różne sprawy. I czy w ogóle się zmienia...

Reklama

Łzy

Mężczyźni mogą płakać, czasem nawet powinni. Tylko Grzegorz Małecki uważa, że łzy są wstydliwe, dlatego woli ich nie pokazywać. Co innego, kiedy był dzieckiem. - Gdy przestawałem znajdować się w centrum zainteresowania rodziców, symulowałem kontuzje. Łkając rozpaczliwie, kuśtykałem i powłóczyłem nogą. Ta strategia się sprawdzała. Ale kiedy dorosłem, zacząłem płakać z innych powodów. Częściej ze złości niż z żalu. Dochodziłem niekiedy do takiego apogeum bezsilności, że nie umiałem reagować inaczej jak płaczem.

Dlatego dla mnie jest on oznaką słabości, którą wolę się nie afiszować. Bo wymusza na innych zajęcie się mną, a nie uczestniczenie we wspólnym cierpieniu. A ja odczuwam skrępowanie,

gdy za bardzo absorbuję ludzi swoją osobą. Choć uważa się, że przyzwolenie na męskie łzy pojawiło się niedawno, to ani Andrzej Grabowski, ani Jerzy Zelnik nie pamiętają, by wpajano im, że są czymś niewłaściwym. - W domu byłem otoczony miłością, a ona, jak wiadomo, uwrażliwia - opowiada Zelnik. - Mimo to rzadko płakałem. Ból istnienia tłumiłem, katując się fizycznie. Zadawałem gwałt ciału: biegnąc przed siebie albo waląc pięścią w ścianę. Dziś łatwiej mi wzruszyć się z powodu radości niż tragedii.

Ale kiedy ktoś umiera albo dowiaduję się o katastrofie, kamienieję. Mężczyźni często płaczą bezgłośnie. Grzegorz Małecki przypomina sobie scenę rozpaczy, która zrobiła na nim największe wrażenie. To ta z "Ojca chrzestnego" Francisa Forda Coppoli, gdy Vito Corleone dowiaduje się o śmierci syna Sonny'ego. - Jest coś takiego w twarzy Marlona Brando grającego Vita, że za każdym razem, a widziałem ten film kilkanaście razy, dostaję dreszczy. To wstrząsający płacz bez jednej łzy. Andrzej Grabowski płacze przeważnie ze wzruszenia i smutku. Ten drugi powód uważa za zdecydowanie bardziej szlachetny: - Mężczyźnie nie wypada mazać się z błahych przyczyn. Bo na przykład jego samochód wyciąga mniej kilometrów na godzinę niż auto kolegi. Ale nieszczęście to co innego. Płyną wtedy łzy, które są oznaką człowieczeństwa. One nobilitują, nie zawstydzają.

Aktorzy twierdzą, że w ich zawodzie najtrudniej jest kichnąć, ziewnąć oraz zapłakać. O ile Grzegorz Małecki i Andrzej Grabowski nie potrafią się do płaczu zmusić, o tyle Jerzy Zelnik musi czasem przezwyciężać wzruszenie. - Męczę się, próbując opanować łzy, bo na scenie budzą raczej litość niż podziw. Znana jest anegdota o Helenie Modrzejewskiej, która udając żal, doprowadzała publiczność do łez. Ale jednego wieczoru widownia pozostała nieporuszona - wtedy gdy artystka naprawdę zapłakała. Kiedy ostatni raz płakał Kamil Durczok? - Niedawno - przypomina sobie dziennikarz. Oglądał film o matce uprowadzonego dziecka.

Scena jego odnalezienia kompletnie go "rozwaliła". - Niby produkcja klasy B, ale łzy się pojawiły. Myślę, że w natłoku katastrof i okrucieństw, o których na co dzień muszę informować, stałem się bardziej wyczulony na dobro - wyznaje. Z upływem czasu nie ma grubszej skóry, wprost przeciwnie. Płakał, gdy pierwszy raz trzymał na rękach swojego syna. Poddaje się nastrojom, kiedy dzieje się coś ważnego. - Czymś naturalnym dla wszystkich był smutek po śmierci Papieża lub katastrofie w Smoleńsku, w której zginęła bliska mi osoba - mówi Durczok. - Dopóki świeci się nad kamerą czerwona lampka, w ryzach trzyma mnie napięcie. Kiedy gaśnie, czuję, że mogę zachowywać się jak ludzie na ulicach.

Pieniądze

Andrzej Grabowski nie zna człowieka, który nie bałby się biedy. Prawdziwej, nie takiej, że zamiast szynki je się dżem. Bieda to głód, choroby, zimno. Wbrew obiegowym opiniom potrafi spaść na człowieka niezasłużenie. - Brałem udział w wigilii dla biednych w rodzinnym Chrzanowie. Nie spotkałem tam meneli, alkoholików. Byli to ludzie borykający się z przeciwnościami losu. Dlatego pieniądze są ważne. Nie chodzi o to, by je gromadzić, ale o to, żeby godnie żyć. On sam nie dostał z domu niczego. Na starcie miał poduszkę i służbowe mieszkanie. Na szczęście jest pracowity. - Gdy nie występowałem w teatrze, kombinowałem z własnym monodramem. Kiedy nadeszły chude lata, jeździłem do Niemiec jako pomocnik murarza - wspomina. Co ciekawe, pieniądze zarobione za granicą cenił bardziej niż te zarobione na scenie. Okupione były większym wysiłkiem i wyrzeczeniami.

- Dżentelmen zawsze ma pieniądze - mówi Kamil Durczok. I dodaje z uśmiechem: - Choć nie zawsze adekwatne do sytuacji. Dziennikarz przyznaje, że ma do nich lekkie podejście, dlatego domowymi finansami zarządza żona. Popełnił kilka szaleństw, na przykład kupił drogi samochód, który okazał się pechowym nabytkiem. Gdy z konieczności trzeba go było sprzedać, udało się odzyskać zaledwie niewielką część tej kwoty. To nie powstrzymuje Kamila Durczoka przed sprawianiem sobie przyjemności. - Zarabiam nie po to, by odkładać na kupkę, ale żeby trochę siebie i bliskich rozpieszczać. Ogromną frajdę sprawiło mi kupno harleya - mówi. A zabezpieczenie przyszłości? Owszem, myśli o tym, ale nie obsesyjnie. W trakcie kryzysu fundusz, który miał mu zapewnić dostatnią emeryturę, skurczył się gwałtownie. Dlatego Durczok wychodzi z założenia, że skoro przyszłość jest nieprzewidywalna - a dziennikarze przekonują się o tym każdego dnia - to lepiej cieszyć się chwilą.

Grzegorzowi Małeckiemu pieniądze są niezbędne dla komfortu psychicznego. Zwłaszcza że jest ojcem dwójki małych dzieci i nie ma umiejętności oszczędzania. Kiedy coś mu się podoba, kupuje bez zastanowienia, kierując się impulsem i nie zwracając uwagi na cenę. Tak było z samochodem - rano koleżanka zaproponowała, by go od niej odkupił, a po południu volvo należało do niego. - Nie robię planów, nie wyznaczam celów. Niekiedy nawet nie orientuję się, ile zostało na koncie. Zdarza się, że tonę w horrendalnych długach. Jeśli prawdziwe są słowa Billa Gatesa, że trzeba naprawdę nie chcieć miliona dolarów, żeby nie potrafić go zarobić, to mnie się zwyczajnie nie chce. Potrzeby mam skromne, śpię spokojnie, gdy mogę opłacić przedszkole i wyjechać na wakacje. Małecki nie zna się na inwestycjach, nie gra na giełdzie. Raz wprawdzie umówił się z doradcą ubezpieczeniowym i robił mądrą minę, gdy tamten pokazywał mu wykresy, słupki i rysował strzałki. Dopiero niedawno zorientował się, że musiał jednak podpisać z nim umowę, gdyż od jakiegoś czasu płaci regularnie 200 złotych na bliżej nieznany mu fundusz. Na obecnym etapie życia nie czuje potrzeby zaprowadzenia porządku w sprawach finansowych. Na razie nic nie wskazuje na to, że w najbliższej przyszłości coś się w tym względzie zmieni.

W przeciwieństwie do Grzegorza Małeckiego Jerzy Zelnik jeszcze w socjalizmie starał się kapitalizować oszczędności. Jego marzeniem była budowa domu. - Postawiłem sobie za punkt honoru stworzyć rodzinne gniazdo, nie wisieć gdzieś na dwunastym piętrze, słuchając wiertarki sąsiada. Nie przejadałem tego, co zarobiłem. Dlatego wybudowałem nie jeden dom, a dwa. A w nowej rzeczywistości potrafiłem - jak wielu innych artystów - bez trudu się odnaleźć. Bądźmy szczerzy, dla aktorów ustrój się nie zmienił, przed 1989 rokiem również istniał wolny rynek. Chodziliśmy na zdjęcia próbne, czekaliśmy na telefony, mierzyliśmy się z konkurencją. Jednak byłbym wobec siebie niesprawiedliwy, gdybym powiedział, że pracowałem tylko dla gaży. Zdarzało się, że zgadzałem się na występ pod presją finansową, ale starałem się, nawet gdy rola była miałka, bicz z piasku ukręcić.

Zelnik podkreśla, że nie zależy mu na luksusie. Zawsze inwestował w średniej klasy samochód i sprzęt elektroniczny z nie najwyższej półki. Większą wagę przywiązuje do utrzymania dotychczasowego standardu. - Z wiekiem stajemy się niewolnikami własnego stylu życia. Przecież trudno byłoby mi dzisiaj nagle przesiąść się na rower. No i oprócz zaspokojenia potrzeb zależy mi na urodzie przeżyć. Cieszyłem się, że na rocznicę ślubu mogliśmy wyjechać do Włoch. Ale przykro mi, że nie mogę pozwolić sobie teraz na hobby, jakim stał się etat w teatrze.

Sukces

Kilkanaście lat temu sukces w pojęciu Kamila Durczoka to były rosnące słupki oglądalności, rozpoznawalność oraz liczba nagród. Dzisiaj myśli, że skoro od tylu lat wciąż chce mu się wstawać do pracy, to już jest świetnie. Jego rówieśnicy przeżywają kryzysy z powodu wypalenia zawodowego, rano czują niechęć na myśl o podniesieniu się z łóżka,

są przemęczeni. On wciąż uwielbia to, co robi. Ale gdyby przyszło mu powiedzieć, z czego jest najbardziej dumny, odpowiedziałby, że z tego, iż może choć trochę zmienił na lepsze czyjeś życie. Po chorobie nowotworowej razem z Piotrem Mucharskim napisał książkę "Wygrać życie" o swoich doświadczeniach. Dopiero na spotkaniach autorskich zobaczył skalę problemu. Chorzy zostawieni sami sobie tracili wiarę w to, że pokonanie raka jest możliwe. - Wystarczyło kilka rozmów, listów, by znowu dać im siłę do walki. Choroba przewartościowuje wiele spraw, a już pojęcie sukcesu na pewno. Ja na przykład przestałem przejmować się przesadnie krytyką. Zrozumiałem, że są ludzie, których sądów nie warto dowartościowywać polemiką. Ubyło mi tolerancji na głupotę i zło, bo szkoda czasu na szukanie sensu tam, gdzie go brak.

Popularność również dla młodego Andrzeja Grabowskiego była miarą powodzenia. - Jako mało wykorzystany aktor patrzyłem z zachwytem na kolegę, który odniósł sukces. Teraz mogę powiedzieć, że zbliżyłem się do jego osiągnięć i widzę drugą stronę medalu. Jakim wysiłkiem został on okupiony, ale i jak mało może cieszyć, jak może być względny. Dlatego uważam, że każdy ma inną miarę sukcesu. Jeden - pieniądze, drugi - spełnienie, trzeci - uznanie. Dla mnie to własna satysfakcja. Trudno byłoby powiedzieć, że zawdzięczam ją jednej roli, konkretnemu filmowi czy przedstawieniu. Na swoje dokonania patrzę jak na szkiełka, z których dopiero tworzy się obraz niczym w kalejdoskopie. One się zazębiają, wzajemnie dopełniają i inspirują, więc cieszy mnie całokształt. Jestem człowiekiem ciężkiej pracy, toteż cenię ciągłość i konsekwencję, nie pojedyncze wzloty.

Od paru lat słucham bardziej własnego sumienia - dodaje Jerzy Zelnik. - Przestały liczyć się dla mnie tak jak dawniej obecność w mediach, dobre recenzje, nawet opinia środowiska. Chronię się jak Gombrowicz przed "całym morzem opinii". Stać mnie na zdrowy dystans do dawnych sukcesów i, co ważniejsze, do samego siebie. Sukces to chwila, kiedy wychodzę do ludzi, mówię wiersz i czuję, że poruszam słuchacza. To tak mało. I tak wiele. Grzegorz Małecki zaznacza, że nie ma jeszcze upatrzonej mety, do której biegnie. - Nie mówię sobie: w przyszłym sezonie zagram Hamleta, za dziesięć lat zdobędę Oscara. Cieszę się z tego, co mam dziś: pracy w Teatrze Narodowym. Pamiętam, jak po przedstawieniu "Wiele hałasu o nic" Williama Szekspira w reżyserii Macieja Prusa podeszło do mnie starsze małżeństwo i podziękowało za wieczór, w którym przypomnieli sobie najpiękniejsze momenty ze swojej przeszłości. Kompletnie mnie zatkało ze wzruszenia, wybiegłem z teatru jak na skrzydłach. Sukces to po prostu nie najgorzej przeżyć każdy dzień. Zgadza się z tym Kamil Durczok. - Są dni, gdy siedzę w swoim domu w Szczyrku i patrzę na Skrzyczne. Łapię moment, nie czekam na to, co stanie się za godzinę, za pięć. Niczego nie planuję - jestem tu i teraz. Im więcej będę miał takich chwil, tym będę szczęśliwszy.

Kobiety

Z wiekiem mniejsze znaczenie ma uroda. Jerzy Zelnik: - Jak większość młodych reagowałem najpierw na feromony. Dopiero potem zaczęły decydować cechy charakteru. Oczekiwałem ciepła, empatii, ale też dobrej rozmowy. Decyzja o związku na całe życie, zwłaszcza sakramentalnym, wiąże nieodwołalnie. Od głębi miłości zależy, czy nie wyrośnie rozczarowanie, może nawet wrogość z powodu różnic między potrzebami obu płci. Zelnik wie jedno: trzeba unikać "specjalizacji", by nie wpaść w rutynę. W długich związkach partnerzy wchodzą w określony typ ról i tego się trzymają. Gdy ona zajmuje się wyłącznie domem, a on zarabianiem, zaczynają mieć osobne światy, krążyć po odległych orbitach, w końcu całkiem się rozmijają.

- Podziwiam żonę, bo potrafiła z gustem urządzić nasze domy w mieście i na wsi. Ogromną wagę przywiązuje do duchowego rozwoju, a to działa inspirująco. No i znakomicie gotuje, z wiekiem coraz wyżej to cenię. - Kiedy miałem 12 lat, byłem zadurzony w Joli, bo miała magnetowid - żartuje Kamil Durczok. - To wystarczyło, żebym chciał się z nią spotykać. A tak serio. Jak myślę o żonie, to najcenniejsze są dla mnie jej cechy, które sprawiły, że stworzyła stabilny dom: solidność, uczciwość, prawdomówność. Jest moim oparciem, którego w tym chaosie dookoła nie znajduję.

Dla Grzegorza Małeckiego nic nie jest bardziej pociągające niż inteligencja i poczucie humoru. - Uwielbiam, gdy ona zaskakuje mnie ripostą, potrafi się zgrabnie odciąć. Znam kilka kobiet o powierzchowności dalekiej od urody Naomi Campbell, które zafascynowały mnie błyskotliwością. Podoba mi się, kiedy bywają zawadiackie i ciut bezczelne. Sierotki oczekujące męskiego wsparcia, słodkie kokietki nie mają u niego szans. - Dziewiętnastowieczny model, w którym trzeba walczyć o kobietę, nie jest dla mnie. Dobrze, gdy oboje potrafią o siebie zabiegać.

W tej mierze jestem za równouprawnieniem. To, oczywiście, dotyczy także domu. Ja nie mam wymagań, że obiad ma czekać, że ma być wysprzątane. Sam potrafię o to zadbać. Najciekawsze w związku są wyzwania, potyczki, to, co dzieje się między ludźmi, a nie w kuchni. Zawsze dogadywał się z feministkami, cenił sobie ich zdanie. Wyrazistość poglądów jest dla niego większą wartością niż uroda. Nie ma zresztą jednego ulubionego typu. Czasem obok pięknych kobiet przechodził obojętnie, a bywał olśniony kimś o całkiem przeciętnej powierzchowności.

Kamil Durczok uważa, że o tym, która z nich przyciąga wzrok, decyduje coś nieuchwytnego, co nie zawsze ma wiele wspólnego z kolorem oczu i wzrostem. - Wdzięk, jakaś nieokreślona aura. Nazywam to umiejętnością rozjaśnienia krajobrazu - wyjaśnia. Andrzej Grabowski również nie umie powiedzieć: lubię niskie szatynki i już. Jego upodobania wciąż się zmieniały. Lata temu zwracał uwagę na to, co kobietę wyróżnia z tłumu. Zgrabna figura, piękne oczy, włosy. Teraz decydujący bywa zestaw konkretnych cech. Ale znów ma problem z definicją. - Zaobserwowałem, że to, co drażniło mnie u jednej, wcale nie przeszkadzało u drugiej. Wszystko zależy od konkretnego człowieka. I tego, czy są miłość, chemia. Na różnych etapach życia poszukuje się czegoś innego. Dlatego nie skreślam ani kury domowej, ani takiej, która nie potrafi zagotować wody na herbatę. Z wiekiem zauważył, że jednak poszukiwał zawsze mądrości i dobra. A pytania o cechy, których nie toleruje u kobiet, zbywa uśmiechem: - Nie lubię tego, czego nie akceptuję u ludzi w ogóle. Nieuczciwości, zawiści.

- Czasem brakuje mi u kobiet dystansu do siebie - mówi Grzegorz Małecki. - Irytuje mnie, kiedy pouczają, są zbyt serio. Oscar Wilde powiedział: "Mężczyźni, którzy prawią morały, są zawsze hipokrytami. Kobiety, które prawią morały, są zawsze brzydkie!". Jerzy Zelnik: - Mam za sobą czterdziestoletnie doświadczenie w małżeństwie. I choć nieraz było to trudne wyzwanie, to nie wyobrażam sobie życia w innym związku.

Maria Barcz

Powyższy artykuł ukazał się w PANI nr 3/2011

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy