​Karnawał: Miłość, przekleństwo i przeznaczenie

Całe życie marzyłem, żeby pojechać na karnawał w Rio de Janeiro. Gromadziłem wycinki prasowe i kasety wideo z nagranymi paradami szkół samby. I naraz, jak gwiazdka z nieba, pada pytanie: "Co następnego dla nas zrobisz?" - wspomina Andrzej Fidyk, autor filmów dokumentalnych.

Jak powstawał film "Carnaval. The Biggest Party in the World" (Karnawał. Największe party świata, 1994) - przeczytaj we fragmencie książki "Świat według Andrzeja Fidyka":

Październik 1993 roku. Właśnie skończyłem na zamówienie BBC Rosyjski striptiz. BBC w roli producenta to w owym czasie marzenie polskich filmowców. Znakomite miejsce: pracują tam wybitni fachowcy, tacy, którzy przez lata budują swój warsztat i potrafią bezbłędnie oddzielić ziarno od plew.

Mnie się udało! Chcą kontynuować współpracę i ja też chcę. Jeszcze nie ma możliwości przesyłania filmów przez internet, tak więc - gdy tylko są gotowe napisy w języku angielskim - osobiście wiozę Rosyjski striptiz do Londynu. Wraz ze mną oglądają go dwaj redaktorzy BBC z Music and Arts Department, Nigel Williams i Roger Thompson. Są pod wrażeniem! Film gwarantuje wielką widownię. Po pokazie idziemy na lunch.

Reklama

- Film tak nam się podobał, że już się zastanawiamy, jaki następny dla nas zrobisz. Co byś zaproponował? - pytają niespodziewanie.

Nie wierzę własnym uszom. To jest jak dar losu! Zdobycie kontraktu z tak poważną zachodnią telewizją graniczy z cudem. Ale nie jestem przygotowany na taki obrót rzeczy i gorączkowo zaczynam myśleć, co mógłbym nakręcić.

- Chciałbym pokazać prawdziwe oblicze karnawału w Rio de Janeiro - mówię głośno.

A oni: - Takiego tematu w Omnibusie jeszcze nie mieliśmy.

Fakt, że ów temat, tak jak i poprzedni, nie wiązał się z Wielką Brytanią, nie miał już znaczenia - sukces Rosyjskiego striptizu sprawił, że w Omnibusie zmieniono zasady dotyczące dokumentów.

Moi rozmówcy natychmiast więc decydują: - W przyszłym tygodniu wyślemy ci pieniądze, żebyś mógł pojechać do Brazylii na research, czyli dokumentację do filmu.

I tak się zaczęło.

Jak nakręcić dobry film dokumentalny?

Żeby dać sobie szansę zrobienia naprawdę dobrego filmu dokumentalnego, trzeba włożyć ogromną pracę w przygotowanie dokumentacji - słowem, poznać całą materię, wokół której będzie on powstawał. Na własny użytek wypracowałem formułę, którą nazwałem "prymitywną definicją dobrego filmu". Jest to mianowicie utwór składający się z dobrych elementów, dobrze poukładanych, czyli zmontowanych z sensem. Jeśli więc twórca filmu dokumentalnego wie wszystko o materii, którą chce się zająć - ma szanse wyłowić najlepsze fragmenty i ulokować je w filmie. Jeśli jego wiedza jest niepełna - takiej szansy nie ma.

Gdy przystępowałem do zdjęć do Karnawału..., czułem się jednym z najlepszych specjalistów od karnawału brazylijskiego. Wiedziałem prawie wszystko o jego historii, finansowaniu, przebiegu zabawy i odczuciach uczestników.

Z kamerą za kratki

Dużo czytałem o Rio de Janeiro, drugim co do wielkości mieście w Brazylii, wiedziałem więc również i o tym, jak niebezpiecznym - z powodu przestępczości - jest miejscem.

Można by więc półżartem powiedzieć, mając w pamięci statystyki zabójstw i rozbojów, że moim głównym celem było ujść stamtąd z życiem.

Wybierając się na dokumentację, pozyskuję zawsze kontakty do paru osób, ewentualnych przyszłych local fixerów. Po kilku dniach już wiem, z kim mam do czynienia i czy chcę z tym człowiekiem pracować, czy nie. W tym wypadku kilka adresów dostałem od kolegów filmowców z Europy, wcześniej korzystających z pomocy owych osób i względnie z nich zadowolonych.

Z pierwszą z listy dziewczyną spotykam się w Rio przez parę dni. Działamy razem, ale szybko dochodzę do wniosku, że nic z tej współpracy nie wyjdzie - za bardzo wtrąca się do meritum filmu. Wiele moich pomysłów odrzuca już na wstępie, próbuje mnie ograniczać: "To można, a tego nie" - mówi. Jeśli będę z nią współpracował, przysporzę sobie kłopotów podczas zdjęć.

Za to z drugą z listy, Therezą, doskonale się dogadujemy. Jest profesjonalna i ma wieloletnie doświadczenie jako producent współdziałający z ekipami z Zachodu. Zawieram z nią umowę. Przekonam się później, że przeczucie mnie nie zawiodło - to właściwa osoba i modelowy przykład, jak powinna wyglądać współpraca z local fixerem.

W listopadzie spędzam w Rio de Janeiro trzy tygodnie, przygotowując się do zdjęć. Rodzi się pomysł na film. Świetny, jak mi się wydaje. Otóż zdarzyła się rzecz niebywała: właśnie posadzono do więzienia właścicieli dwunastu szkół samby pierwszej ligi! Za kratki trafili dzięki staraniom jednej odważnej kobiety, sędzi.

Aresztowanie znanych mężczyzn wywołuje wielką falę protestów miejscowej ludności: wszak to oni, właściciele szkół samby, stoją za organizacją karnawału! Więc jak to: w tym roku miałby się on nie odbyć? Tak wielkie święto, na które wszyscy czekają przez cały rok? Do którego pieczołowicie się przygotowują? Szykują kostiumy, oszczędzają pieniądze, pracują w pocie czoła, aby zarobić na bilety?

Przeciwko aresztowaniu właścicieli szkół samby protestuje przede wszystkim biedota. Wśród części inteligencji modne staje się gardzenie karnawałem, ale dla biedoty jest on wszystkim. Poza nim istnieje jeszcze tylko futbol.

Protesty cichną, gdy się okazuje, że aresztanci nie rezygnują z karnawału i przygotowaniami do niego zamierzają kierować zza krat.

Na tym opieram swój pomysł. Uznaję, że interesujące będzie pokazanie, jak to się odbywa. Znajduję nawet chętnego do współpracy - to pan Miro, jeden z aresztowanych mężczyzn, właściciel szkoły samby Salgueiro.

W skład mojej ekipy wchodzi dwóch operatorów filmowych: Krzysztof Kalukin i Mikołaj Nesterowicz, oraz dźwiękowiec Staszek Kolenda. Sami Polacy w służbie BBC.

Plan mam prosty: jedna kamera bezustannie będzie w więzieniu z panem Miro, by filmować, jak kieruje przygotowaniami do karnawału, druga uchwyci wydarzenia w mieście i na sambodromie - prostej jak strzała, ponad kilometrowej alei z trybunami, na której odbywają się rokrocznie parady. Powstanie film ukazujący od podszewki, jak organizowany jest karnawał, i obnaży prawdę, że stoi za nim brazylijska mafia. Bo choć gość jest w więzieniu, to siedzi w luksusowej celi, korzystając z jednego z pierwszych telefonów komórkowych w Brazylii!

Mam więc zarys scenariusza. Uzgadniamy z Therezą, że codziennie faksem (e-maili wtedy nie było) będzie mi wysyłała do Warszawy informacje brazylijskiej prasy dotyczące przygotowań do karnawału. Różne, różnorodne, od Sasa do lasa: co się dzieje i co się planuje.

Wracam do Polski, a Thereza znakomicie wywiązuje się z obietnicy. Przy każdym nowym wydarzeniu dopytuje, na które aspekty ma zwrócić uwagę. Któregoś dnia donosi: do udziału w paradzie szkół samby przygotowuje się grupa głuchoniemych.

- Czy mam z nimi nawiązać kontakt?

Nie wiedząc, do czego właściwie mieliby mi się przydać głuchoniemi, odpowiadam:

- Tak, chętnie się z nimi spotkam, jak przylecimy na zdjęcia.

Krótka historia wzlotów i upadków

Karnawał w Rio de Janeiro trwa cztery dni i kończy się we wtorek przed Środą Popielcową. Zdjęcia do filmu, zakładam, zajmą około miesiąca, musimy więc wylecieć do Brazylii trzy tygodnie przed karnawałem i wrócić kilka dni po jego zakończeniu. W ogóle nie biorę pod uwagę, że coś mogłoby nie wyjść. Tym bardziej że w BBC - co podziwiam - w chwili uruchomienia produkcji filmu od razu ustalana jest data jego emisji. Oczywistością było, że skoro kręcimy karnawał w 1994 roku, telewidzowie zobaczą film dokładnie rok później, we wtorek, w ostatni dzień karnawału 1995 roku.

Do Rio de Janeiro przylatujemy pod koniec stycznia i od razu spotyka nas przykra niespodzianka. Prawnicy odradzili siedzącym w więzieniu właścicielom szkół samby jakichkolwiek kontaktów z mediami. Wszystkim bez wyjątku. Chodzi o media lokalne, ale rykoszetem odmowę dostaliśmy i my. Po prostu szlaban. Wszelkie wcześniejsze ustalenia z panem Miro biorą w łeb. Powinniśmy zacząć zdjęcia, tymczasem mój pomysł na konstrukcję filmu właśnie się zawalił. Muszę znaleźć coś innego.

Thereza robi, co może, szukając potencjalnych bohaterów karnawału. Jeden z nich to mistrz krawiecki Loya, przez całe życie szyjący karnawałowe kreacje. Jedziemy do niego natychmiast i przeprowadzamy wywiad. Wydaje się dość ciekawy. Może to dobry trop?

Pech jednak nadal nas prześladuje. Tego samego popołudnia, kilka godzin po naszej wizycie, zakład Loi płonie wraz ze wszystkimi kostiumami. Przyczyna pożaru jest nieznana, ale specjalnie się nie dziwimy: wszystko tam było prymitywne, a elektryczne kable zwisały zewsząd niczym pajęczyny. Dla właściciela zakładu to tragedia.

Tak rodzi się mój kolejny pomysł na film: bohaterem będzie człowiek, który karnawałowi poświęcił wszystko, całe życie, i który nagle stracił cały majątek.

Ale zamysł pali na panewce: krawiec jest tak nieszczęśliwy i przybity, że nie chce nawet słyszeć o współpracy. Nieustannie płacze, za nic w świecie nie weźmie udziału w moim filmie.

I wtedy przypominam sobie o owej grupie głuchoniemych, o której pisała mi Thereza. Jedziemy ich odwiedzić. Jest wśród nich dziewczyna, późniejsza narratorka mojego filmu. To dość oryginalny pomysł, myślę, uczynić narratorem kogoś, kto nie mówi.

Te doświadczenia pokazują, jak elastyczny musi być dokumentalista. A także jak może procentować dobra współpraca z local fixerem.

Między biedotą a pralnią

Zanim w Polsce telewizja pokazała Karnawał. Największe party świata, w powszechnej świadomości karnawał w Rio de Janeiro funkcjonował jedynie jako barwny obrazek roztańczonych ludzi, w szczególności pięknych kobiet ubranych w skąpe wielobarwne kostiumy przystrojone piórami. Święto radości i kwiatów! Na ogół nie pokazywano związanych z nim społecznych kontrastów, a tym bardziej nie próbowano analizować drugiego dna karnawału.

Film dokumentalny? A co to jest?

Przede wszystkim należy zdawać sobie sprawę z tego, że nazwa tego gatunku składa się z dwóch słów: "film" oraz "dokumentalny". Pierwsze jest co najmniej równie ważne, jak drugie, a w sumie składają się na dzieło przedstawiające jakiś wycinek rzeczywistości przetworzony przez tego, kto chce ją pokazać widzom. Aspekt przetwarzania rzeczywistości jest ważny i dotyczy go właśnie słowo "film": to, co zrobimy, potrzebuje pomysłu, formy artystycznej, oryginalnego punktu widzenia. "Dokumentalny" - ponieważ zawiera pewną liczbę informacji o sprawie, która jest jego tematem.

Od dawna, jak wspominałem, oglądałem kasety wideo z zarejestrowanymi występami różnych szkół samby. Puszczałem takie, powiedzmy godzinne, nagranie, ale po trzech, czterech minutach zaczynało mnie ono nudzić. Dalsze oglądanie było pozbawione sensu, pojawiało się tylko więcej i więcej kolorowych obrazków. Było dla mnie jasne, że nie zbuduje się na tym siły filmu - sam występ może być jedynie atrakcyjnym tłem.

Zgłębiając temat karnawału, zrozumiałem, że największym świętem jest on nie dla ludzi zamożnych czy turystów, lecz dla miejscowej biedoty. To dla nich odbywa się ta zabawa. Tymczasem w kilkudziesięciosekundowych migawkach telewizje całego świata pokazywały tylko krocie kolorowych piórek i tyłków młodych, gołych tancerek - nigdy zaś tak zwanych zwyczajnych ludzi. A przecież oni też się bawią, a wśród nich jest dużo starych, często otyłych i nieatrakcyjnych kobiet i mężczyzn. Gdy przeanalizowałem mechanizm finansowania karnawału - którym sterowali właściciele nielegalnej, ale bardzo popularnej w Brazylii "gry w zwierzęta", czyli jogo do bicho (opowiem o niej później) zrozumiałem, że ta zabawa to po prostu pralnia pieniędzy. I już wiedziałem, że muszę skoncentrować się właśnie na tym.

Tak powstał następny zamysł filmu: biedota z jednej strony, z drugiej zaś niezupełnie praworządny świat.

Negocjacje z mafią

Kręciłem filmy dokumentalne w różnych miejscach na świecie, ale w Rio de Janeiro po raz pierwszy musiałem zatrudnić profesjonalnych ochroniarzy. Krążyli wokół nas z widocznymi rewolwerami i nie odstępowali ekipy na krok. Bez nich nie mógłbym ruszyć się nawet z mieszkania - nasz sprzęt był zbyt drogi, by można było ryzykować.

Czy mafia mi zagrażała?

Nie. Musieliśmy tylko w pewien sposób z nią współpracować. Thereza wszystko wcześniej pozałatwiała: wszelkie zgody na zdjęcia i poruszanie się po ustalonym terenie. Jednak nasze przeświadczenie o tym, że możemy swobodnie filmować, okazało się złudne.

Cztery dni przed paradą Thereza otrzymuje telefon z ligi szkół samby, że musimy sporo dopłacić!

Ot tak, po prostu. A przecież uzgodnioną kwotę uiściliśmy już wcześniej.

Postanawiamy negocjować i umawiamy się na spotkanie z szefem ligi szkół. Przyjmuje nas gość jak z filmu, istny mafioso: złote pierścionki, łańcuchy, drogi garnitur... Rozmowa jest krótka.

- BBC to bogata firma, jak chce mieć film, niech płaci - facet mówi tonem nieznoszącym sprzeciwu. - A jeśli nie, proszę bardzo, możecie filmować, ale tylko z trybun. Jak turyści.

Wymownie patrzy na zegarek i dodaje: - Przepraszam, ale spieszę się, lecę prywatnym samolotem na posiedzenie parlamentu do stolicy - po czym żegna się i wychodzi. Członek parlamentu!

Nie mamy wyjścia. Dzwonię do partnerów z BBC. Decyzję podejmują szybko: - Zgoda. Płacimy.

No to płacimy. Teraz możemy działać zgodnie z naszymi życzeniami.

Wbrew moim obawom okazuje się, że Rio wcale nie jest tak niebezpiecznym miastem, jak się sądzi, trzeba tylko poznać panujące tam reguły gry. W tym mieście nikt nie napada bez sensu. Nawet w środku nocy, kiedy idzie się przez miasto w T-shircie i szortach, ma się niewypchane kieszenie oraz tani zegarek z plastikowym, a nie metalowym paskiem, człowiek w zasadzie jest bezpieczny. Pod warunkiem, oczywiście, że nie ma akurat zamówienia na twoje serce, nerki, wątrobę albo inne organy wewnętrzne.

Nie dotyczy to jednak faweli. Tam panują zupełnie inne zasady.

W środku Rio de Janeiro, nawet w centrum, wyrastają wysokie, spiczaste góry. Oblepiają je dzikie miasteczka pełne domków z dykty lub kamieni, czasem z drewna, tylko w bogatszych osiedlach z cegieł.

To właśnie fawele, dzielnice nędzy. Mieszka w nich pięć, może siedem milionów ludzi, nikt dokładnie nie wie ile, bo nikt ich nie melduje, nikt z oficjalnych władz nie ma też nad nimi kontroli. Mieszkańcami faweli są zwyczajni, biedni ludzie. Natomiast królami tych dzielnic są przemytnicy narkotyków, tam też ulokowane są punkty przerzutu narkotyków z Kolumbii. Stąd, innymi kanałami, trafiają one następnie do Stanów Zjednoczonych.

Parę razy filmujemy w fawelach, na co nieoceniona Thereza załatwiła nam pozwolenia ich nieformalnych władz. Raz omal nie przypłacamy tego sporymi kłopotami. A zaczęło się od samby.

Zanim jeszcze wpadłem na pomysł, by narratorką filmu uczynić posługującą się językiem migowym poetkę, postanowiłem stworzyć do filmu sambę: rymowane teksty miały pełnić funkcję publicystyczno-informacyjną. Napisałem więc - cytowany już - tekst, który lokalny poeta przełożył na portugalski, tworząc stosowne rymy, potem zaś dogadałem się z jednym ze znanych brazylijskich zespołów muzycznych. Miał sambę zagrać i zaśpiewać.

Powstało pytanie: gdzie?

Główny wokalista podpowiada, że zna urocze miejsce na szczycie jednej z gór. Roztacza się z niego ponoć wspaniała panorama na całe Rio de Janeiro. Zespół może tam wystąpić na pięknym, naturalnym tle, co oznaczałoby dla filmu atrakcyjną scenę.

- Do połowy góry dojedziemy autobusem, a resztę drogi pokonamy pieszo. Trochę się powspinamy - zachęca piosenkarz. - Na naszej trasie będzie fawela, ale ja tam wszystkich znam. Dodatkowo jeszcze ją sobie sfilmujecie.

Świetny pomysł! Nie ma się co zastanawiać.

Niestety, ani mnie, ani Therezy nie tknęło tym razem przeczucie, że jak fawela, to wstęp do niej trzeba załatwić profesjonalnie, a nie bazować na zaufaniu do artysty. Tym bardziej że musimy iść bez ochroniarzy, bo jak już się nauczyliśmy, żadna fawela nie wpuści ich na swój teren.

Wysiadamy z autobusu i drapiemy się na szczyt. Śmieszna grupa: nas czterech, w tym dwóch z kamerami, za nami ktoś z bębnem, inny z saksofonem, w sumie czterech czy pięciu muzyków oraz Thereza i miejscowy asystent.

Dochodzimy do faweli, a tam zatrzymuje nas jakiś człowiek z pistoletem:

- Dokąd idziecie? - pyta.

- Jeszcze wyżej, na szczyt góry.

- Na górę nie wolno - mówi.

Nagle jak spod ziemi wyrasta obok niego drugi osobnik, również z pistoletem.

- Skoro na górę nie wolno, to idziemy w dół - szybko decyduję. Po co mamy ryzykować?

Ale ten nowy się wtrąca:

- Teraz na dół też nie wolno. Musicie zaczekać, aż wyjaśnimy, co wy tu właściwie robicie.

Przysiadamy na kamieniach przy drodze, a dokoła nas kręci się już siedmiu facetów z bronią. Sytuacja robi się niebezpieczna, oczy mają szkliste od kokainy. Wciągają ją zresztą do nosa przy nas, jeden z nich paraduje z odbezpieczonym rewolwerem i co chwila trąca bronią któregoś z nas. Broń w każdej chwili może wypalić, nawet przypadkiem.

Wyjaśnianie nie wiadomo kogo z kim trwa dwie godziny. Ponure godziny.

Siedzę skapcaniały, z ciężką głową, pełną czarnych myśli. Zastanawiam się, co zrobię, jeśli każą mi - jestem w końcu szefem ekipy - wyznaczyć kogoś do zastrzelenia...

Wreszcie pojawia się facet o wyglądzie adiunkta uniwersytetu, w okularkach, dobrze ubrany. I kulturalny, bo dyskretnie, w plastikowej reklamówce, a nie na wierzchu, niesie swój izraelski pistolet maszynowy typu uzi.

- Wszystko już wiadomo. Możecie schodzić - mówi, a ja oddycham z ulgą.

Jakoś nie dopytujemy, kto, co i z kim wyjaśniał. Bierzemy manele i nasz dziwny korowód rusza do odwrotu.

Nocna akcja

Podczas dokumentacyjnego pobytu w Rio de Janeiro w listopadzie szukałem mieszkania dla naszej ekipy. Wynająłem apartament na szczycie kilkunastopiętrowego wieżowca stojącego przy małej uliczce, a najbardziej przekonał mnie do niego widok z okien. Niemal na wyciągnięcie ręki, po drugiej stronie uliczki, była stroma góra pokryta fawelami.

Warto po zdjęciach, pomyślałem, ustawiać codziennie w oknie kamerę z długim obiektywem skierowanym na najbliższą fawelę i czekać. Będziemy w Rio długo, na pewno coś ciekawego się wydarzy. Choćby porachunki między gangami - przecież tam, gdzie są nielegalne interesy, zawsze w końcu do nich dochodzi. Może uda nam się ten moment zarejestrować?

Ku naszemu rozczarowaniu nic się nie działo, zwłaszcza za dnia. Którejś nocy, około drugiej, obudziła nas jednak strzelanina. Policja - jak się później dowiedzieliśmy - przeprowadzała wielką akcję przeciwko przemytnikom narkotyków z tej właśnie faweli. Wtedy jednak nie mieliśmy o tym pojęcia.

W mroku nocy niewiele widać z naszych okien, tylko pobłyskujące ogniki towarzyszące głośnym seriom z broni maszynowej.

- Zejść z kamerą? Ryzykować czy zostać w bezpiecznym pokoju? - zastanawiamy się. Serie z karabinów maszynowych, wystrzeliwane tuż obok ciebie, to jednak coś innego niż te, które słyszysz w kinie.

Decydujemy, że schodzimy. Nie mamy, oczywiście, zamiaru iść do faweli, to byłoby zbyt ryzykowne, a z powodu ciemności i tak niczego byśmy nie sfilmowali. Ale może na dole coś się dzieje?

Rzeczywiście, wydarzenia w uliczce zaskakują nas. Panuje niesamowity ruch. Co chwila podjeżdżają policyjne samochody, inne odjeżdżają, wyją koguty, widać nerwowo biegających funkcjonariuszy. No to do roboty. Filmujemy! Zabraliśmy ze sobą lampę, więc dla wszystkich jesteśmy doskonale widoczni.

Może dziesięć minut, może pół godziny później na uliczkę zaczynają się zjeżdżać lokalni dziennikarze zwabieni informacją o akcji policji. Jednak dla nich, przywykłych do takich strzelanin, to my jesteśmy największą sensacją. Przede wszystkim dlatego, że byliśmy tu pierwsi. No bo jakże: oni, znający tajemnice Rio de Janeiro, nie mieli żadnego przecieku o akcji policji, a jakaś dziwna grupa Polaków kręcąca film dla BBC wiedziała o tym przed nimi?! Skąd?!

Nie uwierzono nam. Miejscowi dziennikarze uznają, że mamy jakieś nadzwyczajne koneksje w policji, i przez następne trzy dni jeżdżą za nami, licząc na kolejne sensacje. Staję się nie tylko bohaterem licznych wywiadów, ale wręcz głównym ekspertem od spraw bezpieczeństwa w Rio. Piszą o nas największe dzienniki brazylijskie, a w jednej z gazet artykuł o nas pojawia się wręcz na pierwszej stronie, opatrzony naszymi zdjęciami. Tytuł brzmi: Dokument Andrzeja Fidyka. Bawimy się świetnie.

Na kolejną bitwę - już bez karabinów - trafiliśmy podczas trwania parady.

Plan na ten dzień był następujący: jedziemy na sambodrom, jedna z kamer filmuje od wewnątrz odbywającą się na nim paradę szkół samby, druga rejestruje wydarzenia na zewnątrz, na moście i w uliczkach dookoła.

Los nam sprzyja, bo akurat do walki między sobą stanęły grupy z różnych faweli - co wygląda niemal jak ustawka naszych kiboli. Chłopaki wyposażone w pałki, deski i kamienie nie szczędzą sił i starań. Drewno łamie się z trzaskiem na grzbietach przeciwników, pałki z głuchym łomotem dosięgają półnagich ciał, nad naszymi głowami fruwają kamienie. A w tle bajecznie kolorowa parada.

Idę z operatorem i dźwiękowcem w kierunku pola walki, za nami ochroniarz. Nagle uliczna walka się kończy, a do nas podbiega paru chłopaków. Coś wykrzykują, pokazują na trzymane w rękach kamienie. Ochroniarz, tak jak oni, mówi jedynie po portugalsku, a żaden z nas nie włada tym językiem. Nie możemy się porozumieć, wygląda to niebezpiecznie. Ciągniemy ochroniarza i błyskawicznie wynosimy się stamtąd.

Thereza, której relację z całego zdarzenia zdał nazajutrz ochroniarz, śmieje się. Ci skorzy do bójki młodzieńcy proponowali nam ni mniej, ni więcej tylko... transakcję. Oni zaaranżują walkę ponownie, a my będziemy mogli filmować do woli, jeśli zapłacimy im pięćdziesiąt dolarów.

No tak. Cóż. Warto znać języki obce.

Jogo do bicho, czyli gra w zwierzęta

Podstawą istnienia szkół samby jest świetnie zorganizowana sieć gry w zwierzęta. To największa na świecie nielegalna gra, rodzaj hazardu, od 1946 roku oficjalnie zabronionego w Brazylii. Roczne nieopodatkowane zyski bicheiros, czyli jej właścicieli (lokalnej mafii), liczy się w miliardach dolarów. Jogo do bicho nie ma biur ani oficjalnych adresów, ale gra jest tak rozpowszechniona, że trudno uznać, by rząd o niej nie wiedział. Niemal na każdej ulicy, w parkach i bramach, przy małych stolikach siedzą mężczyźni i przyjmują zakłady.

- Gra jest uczciwa - zapewnia mnie jeden ze sprzedawców. - Ja tylko zbieram pieniądze, przekazuję je komuś, nie wiem komu, bo ktoś inny je odbiera, a potem ogłaszane są wyniki.

Jogo do bicho jest jak toto-lotek: grający dostaje kolorowy kupon z obrazkami zwierząt - jest ich dwadzieścia pięć: orzeł, motyl, pies, małpa, wielbłąd, kot i tak dalej. Każdemu są przypisane cztery konkretne numery - od 00 do 99. Faktycznie, trudno tu o oszustwo, gdyż gra bazuje na ogłaszanych co tydzień wynikach oficjalnej państwowej loterii losowej. Dwie ostatnie wylosowane w niej cyfry oznaczają wygraną. Wiadomo więc, że nikt nikogo nie okantował, nikt nie manipulował wynikami.

Na początku lat osiemdziesiątych bicheiros postanowili przerwać toczone między sobą walki o strefy wpływów w Rio de Janeiro i pieniądze z gry zainwestować (czytaj: wyprać) w karnawał. Wykupili wszystkie - z wyjątkiem jednej - słynne szkoły samby i podzielili się strefami wpływów zgodnie z lokalizacją owych szkół. Następnie założyli ligę szkół samby i, dla większego efektu, wybudowali sambodrom, na którym rokrocznie odbywa się znana milionom telewidzów na całym świecie parada. Tym samym doprowadzili do pełnej komercjalizacji karnawału w Rio de Janeiro.

Część dochodów z gry w zwierzęta bicheiros przeznaczają na działalność charytatywną dla żyjących w skrajnej nędzy mieszkańców faweli. Co jakiś czas wysyłają tam ciężarówki z żywnością lub lekarstwami, nic więc dziwnego, że przez biedaków są traktowani jak bogowie. Ale nic za darmo. Muszą odwdzięczyć się podczas wyborów, kiedy łaskawi ojcowie chrzestni podpowiadają im, na kogo mają oddać głos.

Kto by przypuszczał, że tak świetnie przemyślany system gry w zwierzęta pokrzyżuje tutejszej mafii karnawałowe plany? Bo oto w 1994 roku dwunastu właścicielom gry i szkół samby dobrała się do skóry czterdziestodwuletnia sędzia Denise Frossard, niespodziewanie aresztując ich za "udział w zorganizowanej grupie przestępczej".

Rozmawiałem wówczas o tym z różnymi ludźmi i wszyscy byli przekonani, że swoją decyzję sędzia przypłaci życiem. Zwłaszcza że upokorzeni mafiosi poprzysięgli jej zemstę i zagrozili, że karnawał się nie odbędzie - to zaś sprawiło, iż przeciw niej stanęli również biedni uczestnicy karnawału.

Rio de Janeiro bez karnawału? I to przez jedną kobietę? Szok!

- Ciekawa jestem - zastanawia się, używając migowego języka, narratorka-poetka - czy sędzia przeżyje. Na pewno ją zabiją.

- Nic jej nie pomoże ochrona, i tak zostanie zamordowana. Bicheiros nie darują jej swojego upokorzenia przed telewizyjnymi kamerami - wtórują dziewczynie inni mieszkańcy Rio.

Ale nic takiego się nie stało. Przez parę kolejnych lat śledziłem losy odważnej sędzi i włos z głowy jej nie spadł, tyle że stale chodziła z ochroną. Karnawał też się odbył, bo mafiosi, siedząc w swoich luksusowych celach, zmienili zdanie. Fawele odetchnęły z ulgą.

Siła samby, rozedrgane powietrze

Pierwszy kadr w filmie to wysypisko śmieci.

Śmieci są nieodłącznie związane z karnawałem. Zarówno przez pracujących tam ludzi, uczestników tego święta, jak i przez lądujące na śmietnisku barwne strzępy kostiumów, fragmenty masek czy zużyte pióra. Tam też można znaleźć surowiec na nowy kostium. Dyrektor jednej z artystycznych szkół samby zorganizował kiedyś nawet wielki bal masek dla żebraków. Wykonanych, oczywiście, z rzeczy zebranych na wysypisku.

Wśród śmieci kręcą się ludzie. Szukają czegoś, co da się sprzedać, i z tego żyją. Odpadki są też na ulicach.

- Zbliża się karnawał, przybędzie dużo śmieci. Posortujemy je i zarobimy - mówi z nadzieją jeden z pracujących tu mężczyzn. Stawka? Równowartość jednego dolara za trzysta kilogramów makulatury.

Na wysypisku spotkałem także kobietę, która pisała opowiadanie o śmieciach. Poprzez to, co ludzie wyrzucają, chciała pokazać historię Brazylii. Sekwencja z nią ostatecznie wypadła z filmu.

Zostali w nim śmieciarze sprzątający ulicę po przejściu tanecznej defilady. W tle jeszcze słychać sambę.

- Kiedy słyszę dźwięki samby, nie mogę ustać. Muszę tańczyć - mieszkańcy Rio de Janeiro często wypowiadają to zdanie. Tak też reaguje jeden ze sprzątających sambodrom: rzuca miotłę i porywa do tańca stojącą obok kobietę. Cieszę się, że udało mi się uchwycić taką scenę!

W Rio mówi się także: - Samba jest inną religią.

Niezwykła siła tej muzyki dotarła do mnie, kiedy podczas dokumentacji pojechałem z Therezą do szkoły samby. Co to jest: szkoła samby? Przede wszystkim nie ma nic wspólnego z tym, co my rozumiemy przez słowo "szkoła".

To duży osiedlowy klub, do którego w weekend schodzi się trzy, cztery tysiące ludzi z okolicy, by tańczyć sambę. Przygrywa im bateria, czyli zespół złożony z około trzystu bębniarzy. Potężny rytm wybijany tak wielką liczbą uderzeń w tak wiele bębnów wprawia powietrze w drgania. I to rozedrgane powietrze porywa człowieka do tańca. Nikt nie jest w stanie się temu oprzeć, sam tego doświadczyłem. Nie chciałem, ale po prostu zacząłem się poruszać w rytm dźwięków i drgającego powietrza. Zwyczajnie musiałem! Ciało człowieka, który raz tego doświadczy i który później znów słyszy sambę, samo wpada w jej rytm.

Samba niewątpliwie jest fenomenem.

Dlaczego w Brazylii, mimo wielkich dysproporcji w zarobkach, a co za tym idzie w standardzie życia, nie ma rewolucji? Pojąłem to podczas karnawału. Rewolucje robi się, gdy życie staje się tak beznadziejne, że gorzej być już nie może. Gdy już lepiej zginąć, niż dalej gnić. Brazylijczycy mają na co czekać. Żyją dla karnawału. Samba w tym kraju to wentyl bezpieczeństwa.

Jedną z bohaterek mojego filmu jest prostytutka. Z podniesioną głową opowiada o swoim zajęciu, jest wręcz dumna z tej pracy. Filmujemy ją na ulicy prostytutek kontrolowanych przez mafię, nasza nieoceniona Thereza znów była skuteczna. Dzięki temu zajęciu, podkreśla rozmówczyni, stać ją nie tylko na utrzymanie dzieci, ale również na fantasię - jak tu się nazywa karnawałowy strój - której inaczej nie byłaby w stanie przygotować.

Fragment książki "Świat według Andrzeja Fidyka" Aleksandry Szarłat i Andrzeja Fidyka. Wydawnictwo Znak. Premiera: styczeń 2017.


INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy