Tajemnica Trójkąta Bermudzkiego

Potężne wiry tworzące się pośród fal oceanu to jedna z propozycji wyjaśnienia katastrof, jakim ulegają statki w rejonie Trójkąta Bermudzkiego /East News
Reklama

​Fizyczna anomalia, efekt zjawisk nadprzyrodzonych, a może jedynie wymysł żądnych sensacji dziennikarzy? Czym naprawdę jest miejsce nazywane Diabelskim Trójkątem?

Złowroga legenda Trójkąta Bermudzkiego narodziła się 5 grudnia 1945 roku, choć do tajemniczych, nigdy niewyjaśnionych zdarzeń dochodziło tam już znacznie wcześniej. Rankiem tego zimowego dnia eskadra pięciu amerykańskich samolotów torpedowo-bombowych Grumman TBF Avenger wystartowała z Fort Lauderdale na Florydzie. 

Szykował się zwykły lot szkoleniowy. Maszyny miały pokonać ponad 600 km nad Morzem Karaibskim i wrócić do bazy.

Pogoda była idealna, za sterami siedzieli doświadczeni piloci, nic nie zapowiadało tragedii. A jednak bombowce nigdy nie wylądowały. Dwie godziny po starcie piloci skontaktowali się z bazą, sygnalizując problemy z kompasami. 

Reklama

Późniejsza próba nawiązania kontaktu zawiodła. Na poszukiwanie ruszyło kilka samolotów, lecz nie udało się odnaleźć szczątków maszyn ani ciał trzynastu członków ich załóg. W końcu wojskowi badający ten niezwykły przypadek ogłosili raport.

Napisali, że przyczyna zaginięcia samolotów pozostaje nieznana. Lot 19 przeszedł do historii jako najbardziej tajemnicze wydarzenie w tej części świata. Lawrence David Kusche i Jules Metz, którzy analizowali przebieg tej tragedii, dokładnie prześledzili kilkusetstronicowy oficjalny raport w sprawie lotu 19. 

Kusche przeprowadził szereg wywiadów z marynarzami i lotnikami US Navy, a także dokonał specyficznej wizji lokalnej, pokonując samemu trasę śladem eskadry. 

Po zbadaniu wszystkich danych Kusche i Metz doszli do wniosku, że przyczyna katastrofy była trywialna: nawigator czołowego samolotu formacji błędnie obliczył pozycję, co spowodowało zagubienie się grupy pilotów nad oceanem. Katastrofa miała nastąpić daleko od brzegów. 

Dla wielu było to wystarczające wytłumaczenie faktu, że nie znaleziono szczątków.  Ale do tej pory legenda tajemniczego miejsca zdążyła już opanować masową wyobraźnię i nie dało jej się tak łatwo obalić. 

"Dziwne tańczące światła na horyzoncie"

Trójkątem Bermudzkim od lat 60. XX wieku nazywany jest obszar na wschód od Antyli. Jego granice biegną od południowego krańca Florydy na północny wschód aż do Bermudów, potem na południe ku Portoryko i stąd na północny zachód z powrotem na Florydę. 

Na tej ogromnej połaci Atlantyku doszło do wielu niewyjaśnionych zaginięć statków i samolotów - większości z nich nigdy nie odnaleziono. 

Badacze tajemnic Trójkąta Bermudzkiego przypominali, że już Krzysztof Kolumb wspominał o "dziwnych, tańczących na horyzoncie światłach", które dostrzegł w trakcie jednej ze swoich wypraw. 

Było to jednak nic w porównaniu z lawiną niewytłumaczalnych zaginięć, do jakich doszło w drugiej połowie XX wieku, kiedy powszechne stały się loty turystyczne i wzrosło natężenie transportu morskiego. 

Wówczas rejon ten zyskał sławę jednego z najbardziej niebezpiecznych miejsc na świecie, zaś przyczyn katastrof doszukiwano się często w siłach nadprzyrodzonych.

"Energia Atlantydy, kosmici, tajemnica mgła

Jedna z hipotez zakładała istnienie paranormalnej energii. Mówiono, że na dnie oceanu leży tajemniczy, zatopiony ląd - Atlantyda. Jeszcze inni sugerowali, iż to miejsce opanowali kosmici. 

Być może jedną z przyczyn takiej psychozy jest fakt, że Trójkąt Bermudzki nie jest położony gdzieś w egzotycznej krainie na końcu świata. Dla Amerykanów to bezpośrednie sąsiedztwo ich wschodniego wybrzeża. Miejsce, gdzie bez problemu można dotrzeć. I łatwo też tam - jak się okazuje - zaginąć. 

Mniej lub bardziej fantastycznych hipotez było i nadal jest bez liku. Wiele z nich poparto licznymi osobistymi doświadczeniami "cudownego ocalenia". Jedną z takich historii opowiedział były członek amerykańskiej Straży Wybrzeża Frank Flynn. W 1956 roku on i jego koledzy na pokładzie kutra Yamacraw natknęli się na mgłę tak gęstą, że odbijało się od niej światło latarki. 

Kiedy statek wpłynął w białe kłęby, nagle spadło ciśnienie pary w kotłach. Załoga gwałtownie zawróciła i, wykorzystując resztki przegrzanej pary, wydostała się z mgły. Po wypłynięciu z pułapki silnik i urządzenia na kutrze natychmiast wróciły do normalnej pracy. Późniejsze oględziny nie wykazały, co było przyczyną problemów z maszyną. 

"Widziałem, co się tworzy w Trójkącie Bermudzkim"

Do najbardziej nieprawdopodobnych należy opowieść Bruce’a Gernona, mieszkańca Kanady twierdzącego, że cudem przeżył niesamowite zdarzenie w Trójkącie Bermudzkim. Oto wspomnienia pilota, który na samą myśl o podróży sprzed dekad dostaje nerwowych tików. 

- Widziałem, co się tworzy w Trójkącie Bermudzkim. Inni także tam byli, też widzieli elektroniczną mgłę, ale nie mogli tego opisać, bo zginęli - mówi Gernon. 

Czwartego grudnia 1970 roku Kanadyjczyk wraz z ojcem i znajomym poleciał niewielkim samolotem na Bahamy. Dobrze znał trasę - latał tam od trzech lat. Były to rutynowe, nudne, jak wspominał, przeloty. Żadnych niespodzianek. Wystartowali z wyspy Andros. Na początku wszystko szło normalnie. Przy idealnej pogodzie i zerowym zachmurzeniu nowiuteńki Beechcraft Bonanza A36 wzbił się w powietrze. 

Kilka minut po starcie Bruce zauważył przed sobą eliptyczny obłok unoszący się zaledwie 150 metrów nad wodą. - To chmura soczewkowata, tylko dlaczego, u diabła, jest tak nisko? - kołatało się w jego głowie. W następnej chwili poczuł, jak jakaś tajemnicza siła unosi maszynę ku górze - po paru minutach Bonanza była nad chmurami. Gernon spojrzał na przyrządy. Samolot znajdował się na wysokości ok. 3500 metrów, dookoła znowu było czyste niebo. 

Wznosił się wyżej i wyżej. Dziwiło go tylko, że ponownie pojawiły się chmury. Pod nim były wyspy Bimini. Po kilkudziesięciu sekundach - zaskoczenie. Nagle zrobiło się ciemno, choć nie padało, nie było burzy ani zaćmienia Słońca. Przed Bonanzą migotały tajemnicze światła. Im dalej maszyna zagłębiała się w mroczną przestrzeń, tym bardziej przybywało rozbłysków. 

Gernon wystraszył się i, szukając spokojniejszego nieba, wykonał skręt o 135 stopni na zachód. Wpadł w gęstą chmurę, choć starał się ją wyminąć. Poczuł się jak w pułapce, bo przez duży otwór w kształcie litery "U" wleciał w coś, co przypominało tunel. Jego szerokość oceniał na jedną, a długość - na dziesięć mil. 

Po 20 sekundach wydostał się z przesmyku i, jak potem wspominał, przez krótki czas doznał wrażeń przypominających stan nieważkości. Na dodatek przestały działać urządzenia pokładowe. 

Z trudem połączył się z kontrolą lotów w Miami. Powiedział, że jest ok. 45 km na zachód od Bimini, ale kontroler nie mógł go odnaleźć na radarze w tym rejonie. Kanadyjczyk znajdował się wtedy, jak twierdzi, w "elektronicznej mgle". Otaczał go dziwny, szaro-biały krajobraz, nie widział ani oceanu, ani linii horyzontu, ani nieba. 

Mgła tworzyła długie, poziome linie, które rozszerzały się w ogromne szczeliny, by następnie łączyć się ze sobą. W końcu szarość na zewnątrz samolotu zamieniła się w błękitne niebo.

Po jakichś trzech minutach Gernon usłyszał głos kontrolera mówiącego, że namierzył jego samolot dokładnie nad Miami Beach. Pilot spojrzał na zegarek. Od startu nie minęła nawet godzina. Nie mogli tak szybko dotrzeć nad Florydę! Oznaczałoby to bowiem, że maszyna, którą podróżował z ojcem i przyjacielem, pokonała 250 mil w zaledwie 47 minut.

- Przecież to niemożliwe - mówił sobie Gernon. Nie miał wtedy jednak czasu na analizy.

"100 mil w trzy minuty"

Długo później, z pomocą przyjaciół zajmujących się wyjaśnianiem zjawisk nadprzyrodzonych, ustalił, że w trzy minuty i kilkanaście sekund pokonał odległość 100 mil. Gernon nie mógł uwierzyć, iż jego samolot przebył ten dystans w tak krótkim czasie. Oznaczałoby to, że leciał z prędkością dwóch tysięcy mil na godzinę - maksymalna prędkość Bonanzy była dziesięć razy niższa. 

Zdaniem badaczy zjawisk paranormalnych Gernon wszedł w chmurę czasową i szczęśliwie wydostał się z niej dzięki małemu wirowi powietrznemu. Miał przeżyć "zakrzywienie" czasu o 30 minut do przodu i przestrzeni o 100 mil. Znajomi Kanadyjczyka uznali, że jego maszynę porwała "elektroniczna mgła". Samolot "przykleił się" do niej i był ciągnięty z ogromną prędkością, przez co niemal rozpadł się w powietrzu. 

Przed Gernonem nikt nie mówił otwarcie o fenomenie "elektronicznej mgły". Ale on odważnie odpowiadał niedowiarkom: - Kiedyś uważano, iż nie ma czegoś takiego jak ognie św. Elma. 

Nauka jednak udowodniła z czasem, że to zjawiska akustyczno-optyczne wynikające z wyładowań elektrycznych na krawędziach przedmiotów, a zwiastujące nadciągającą burzę. Przeżycia Gernona entuzjaści uznali za wydarzenie tej miary, co odkrycie Ameryki przez Kolumba. Sceptycy twierdzą jednak, że pilot w rzeczywistości doświadczył jedynie przelotu przez nietypową chmurę burzową. 

Mogłoby to w jakiejś mierze tłumaczyć dziwne zachowanie samolotu i przynajmniej niektóre zjawiska optyczne. Rzekome przeniesienie w czasie oraz przestrzeni byłoby zaś spowodowane... zwykłą niedokładnością w obliczaniu pozycji i niestarannym zapisywaniem czasu rozmowy z wieżą kontrolną w Miami. 

Wątpiący w prawdziwość relacji Kanadyjczyka zwracają uwagę na to, że gdyby przyjąć kilkuminutowy margines błędu, okaże się, iż Bonanza przeleciała 250 mil w godzinę i 10 minut, co z trudem, ale ciągle mieści się w zakresie możliwości maszyny, zwłaszcza przy silnym wietrze "w plecy".

"Sygnał z innego punktu w czasie i przestrzeni"

Gian J. Quasar poświęcił całą dekadę na badanie i  opisywanie fenomenów występujących w Trójkącie Bermudzkim. W swej książce Into the Bermuda Triangle (W Trójkącie Bermudzkim) zrelacjonował dziesiątki przypadków zaginięć samolotów oraz statków w ostatnim ćwierćwieczu. Quasar badał raporty i zapiski Narodowej Rady ds. Bezpieczeństwa Transportu, Straży Wybrzeża oraz innych agencji rządowych. Rozmawiał z naukowcami i osobami, które wyszły cało z opresji na terenie Trójkąta. 

Przywołał między innymi tajemniczą historię z 4 maja 2002 roku. Na poszukiwanie samolotu, który przepadł bez wieści pięćdziesiąt mil na południe od Bermudów, wysłano kolejną maszynę. Ta jednak nie natrafiła na jego ślady, choć wciąż odbierała od niego sygnały radiowe. 

Quasar kończy opis tego zdarzenia słowami świadka: - Sygnał zdawał się pochodzić z innego punktu w czasie i przestrzeni.

"Trójkąt Bermudzki i syberyjski gaz"

Takie opowieści niewątpliwie rozpalają wyobraźnię. Do tej pory o Trójkącie Bermudzkim powstały dziesiątki filmów, książek i programów telewizyjnych. Rzadziej do opinii publicznej przebijają się jednak ustalenia naukowców oraz niezależnych instytucji.

I tak firma ubezpieczeniowa Lloyd przedstawiła statystyki, z których wynika, że w rejonie Trójkąta Bermudzkiego w przeliczeniu na 1000 rejsów nie ginie wcale więcej obiektów niż w innych obszarach Oceanu Atlantyckiego! 

W dodatku część katastrof przypisywanych zabójczemu Trójkątowi miała miejsce zupełnie gdzie indziej, a z Bermudami powiązali je żądni sensacji dziennikarze.

W ostatnich latach pojawiła się też teoria naukowa, która może tłumaczyć, nie tylko dlaczego w obrębie Trójkąta statki i samoloty znikają, ale również dlaczego dzieje się to tak szybko, że ich załogi często nie zdążą nawet nadać sygnału SOS. Wyjaśnieniem tajemnicy przeklętego regionu Atlantyku miałby być... metan.

Za niewytłumaczonymi zaginięciami i katastrofami w Trójkącie Bermudzkim stoją, zdaniem badaczy, erupcje palnego gazu z podwodnych złóż. Pionierem tej tezy jest brytyjski geolog Ben Clennell. 

Jego zdaniem metan uwięziony w tak zwanych klatratach uwalnia się na powierzchnię, sprawiając, że gęstość wody nagle radykalnie się zmniejsza - a statki toną. 

Teorię wspierają eksperymenty wykonane na australijskim Uniwersytecie Monasha w Melbourne - ich wyniki opublikowano w "American Journal of Physics".

Do grona zwolenników tej hipotezy dołączyli niedawno rosyjscy naukowcy, którzy zbadali tajemnicze kratery odkryte na Półwyspie Jamalskim na Syberii na początku 2014 roku. Uznali, iż to sprawka uwięzionego w wiecznej zmarzlinie metanu, przebijającego się wybuchowo na powierzchnię.

Na łamach prestiżowego magazynu "Nature" dowodzili, że chodzi o wspomniane klatraty metanu, w których gaz uwięziony jest w krystalicznych "klatkach" z cząsteczek wody. 

Wyglądają one jak lód, a w dotyku przypominają styropian. Zdaniem Rosjan klatraty metanu są także sprawcami zaginięć statków na Bermudach.

- Możemy potwierdzić, że występują one na Atlantyku, m.in. w rejonie Blake Ridge, a to północ Trójkąta Bermudzkiego - mówi Benjamin Phrampus z Uniwersytetu w Dallas. Jednak jego zdaniem ostatni raz ocean w tej części świata "odpowietrzył się" 20 tysięcy lat temu. 

Według niego teoria z uwalniającym się gazem niszczącym statki i okręty brzmi interesująco, lecz pozostaje wyłącznie spekulacją.

"Metanowa pułapka"

Metan pojawia się w skorupie ziemskiej jako efekt beztlenowego rozkładu materii organicznej przez bakterie. Kiedy ze szczelin oceanicznych wydobywają się bąble gazu, wraz ze zbliżaniem się do powierzchni rosną do ogromnych rozmiarów. 

- Statek, który znajdzie się nad miejscem erupcji metanu, czyli nad "zbąbelkowaną wodą", nagle zatonie, bo straci ona swoją wyporność - wyjaśnia paleobiolog dr Krzysztof Małkowski z PAN. Dzieje się to tak szybko, że zaskoczona załoga nie ma czasu ani opuścić szalup, ani nadać sygnału SOS. 

Co gorsza, jeżeli gazu jest naprawdę dużo, wyporność spada w zastraszającym tempie. Nawet korkowe kamizelki ratunkowe idą na dno. 

Trudniej udowodnić wpływ wydobywającego się metanu na katastrofy lotnicze. Kiedy gaz znajdzie się na powierzchni, unosi się ku górze. Jeśli jego stężenie w powietrzu wyniesie powyżej 5%, może ulec zapłonowi pod wpływem pracy silników samolotów - i wybuchnąć. Tak duże stężenie na wysokości przelotowej jest mało prawdopodobne, ale możliwe. Poza tym nawet mniejsze ilości metanu mogą zakłócić działanie maszyn i w efekcie doprowadzić do tragedii. 

Bardziej wyobrażalne jest powstanie mieszanki o stężeniu metanu poniżej 1%. Co prawda, to nie wystarcza, by spowodować eksplozję, ale często okazuje się równie zabójcze. Nagła zmiana gęstości powietrza, jego silne pionowe ruchy (tzw. kominy) oraz turbulencje mogą zaskoczyć pilota, doprowadzić do utraty sterowności maszyny i katastrofy. 

"Więcej pytań, niż odpowiedzi"

Czy takie tłumaczenia zadowolą tych wszystkich, którzy woleliby widzieć wyjaśnienie tajemniczych zaginięć w działaniu kosmitów, sił nadprzyrodzonych czy anomalii przestrzenno-czasowych? Niedowiarków trudno będzie przekonać. 

Tylko w ciągu ubiegłego stulecia w Diabelskim Trójkącie (jak się go niekiedy nazywa) zaginęło bez wieści przeszło 100 statków i samolotów. Po tysiącach ofiar nie został nawet najmniejszy ślad - brak choćby fragmentu szczątków na potwierdzenie teorii o metanie, dlatego pozostaje ona wciąż w sferze domysłów. 

To sprawia, że z pewnością jeszcze długo aktualne będzie pytanie: czy Trójkąt Bermudzki jest czymś więcej niż tylko fascynującą legendą?

Świat Tajemnic
Dowiedz się więcej na temat: Trójkąt Bermudzki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy