Pogrzebani żywcem. Dramat ludzi obudzonych w trumnie

Ile czasu żyje jeszcze człowiek, który ocknie się pochowany w trumnie? Niewiele, śmierć spowodowana brakiem tlenu następuje po 20–40 minutach. Gruba warstwa ziemi skutecznie tłumi zaś wszelkie dźwięki /123RF/PICSEL
Reklama

Podobno w każdej baśni jest ziarno prawdy, a przypadki pochowania "nie całkiem zmarłych" ludzi kiedyś zdarzały się stosunkowo często. Śmierć bywała mylona z letargiem, omdleniem, śpiączką czy katatonią. Prawdopodobnie stąd pochodzą liczne legendy o wampirach, zombie i tym podobnych upiorach.

Upewnieniu się, że zmarły rzeczywiście nie żyje, służył zwyczaj czuwania przy zwłokach. Jak się jednak okazuje, czasem nawet trzy dni nie wystarczą do ocknięcia się z pozornej śmierci. Stosowano zatem specjalne zabiegi, takie jak nakłuwanie, polewanie wrzątkiem, przypalanie żelazem - a w ostateczności przebijanie serca lub odcinanie głowy. To dawało całkowitą pewność.

Krzyki spod ziemi

Wydawałoby się, że rozkwit techniki i medycyny całkowicie wyeliminuje złowrogie pomyłki lekarzy. Niestety, nawet w XXI wieku wciąż mają miejsce wydarzenia rodem z horroru. Ze zrozumiałych względów przypadki przedwczesnego orzeczenia zgonu częściej dotyczą ludzi w podeszłym wieku i obłożnie chorych.

Reklama

W Polsce również zdarzają się takie wypadki. W maju 2000 roku w Golczewie pod Szczecinem zakończył życie Jan Szymański. Mężczyzna miał już 85 lat i od dawna chorował, więc rodzina była przygotowana na najgorsze. Wezwany z przychodni lekarz pojawił się po trzech godzinach i stwierdził zgon.

Ustalono termin pochówku, z firmy pogrzebowej przyjechał pracownik, aby wziąć miarę na trumnę.

- Kiedy przyszedłem wymierzyć pana Jana, to był zupełnie zimny i sztywny - wspomina to niecodzienne wydarzenie Jarosław Maćkowiak. - Ale gdy go ruszyłem, żeby dobrze wziąć miarę, to zacharczał.

Pogotowie zawiozło Szymańskiego do szpitala w Kamieniu Pomorskim, gdzie badający go lekarze uznali, że emeryt cierpi na głębokie zaburzenia neurologiczne połączone z katatonią. To może sprawić, że chory zapadnie w letarg, charakteryzujący się mocno obniżoną temperaturą ciała oraz słabym i zwolnionym pulsem.

Taki stan nawet doświadczonemu lekarzowi łatwo jest pomylić ze śmiercią. Pan Jan miał szczęście, bo urzędnicy nie zdążyli sporządzić jego aktu zgonu. W takiej niewesołej sytuacji znalazły się w ostatnich latach co najmniej dwie Polki: Janina Kołkiewicz i Stanisława Kustra.

Pierwsza z nich w wieku 91 lat została uznana za zmarłą i odwieziona do kostnicy. Jej ciało w czarnym worku spoczywało w chłodni przez 11 godzin! Gdy się ocknęła, była przemarznięta, ale poza tym czuła się dobrze. Struchlałego pracownika kostnicy poprosiła o szklankę ciepłej herbaty.

Stanisława Kustra nie zdążyła trafić do chłodni; jej ruchy w worku zauważył właściciel domu pogrzebowego. Obie panie połączył wspólny problem: przestały formalnie istnieć. Ich dokumenty zostały zniszczone. Nie przysługiwała im opieka zdrowotna ani emerytura. Musiały poczekać na rozprawy sądowe, oficjalnie przywracające kobiety do świata żywych. 

Ile razy można umrzeć?

Cały weekend spędziła w kostnicy Ludmiła Steblicka z syberyjskiego Tomska. Rodzina już zdążyła ją opłakać i wydać 60 000 rubli na pogrzeb. Kiedy w poniedziałkowy poranek córka zgłosiła się po ciało, oznajmiono jej, że matka jednak żyje... Ocknęła się na kilka minut przed sekcją zwłok, która z jakichś powodów znacznie się opóźniła.

Po trzech dobach w chłodni kobieta była przeziębiona i jej skóra zaczęła się łuszczyć. Ludmiła wróciła jednak szczęśliwie do domu. Rok później musiała poddać się operacji serca, podczas której znów doświadczyła "pozornej śmierci" - tym razem jednak lekarze przywrócili ją do życia po kilku godzinach. Wprost strach pomyśleć, ile osób budzi się z podobnego letargu, kiedy jest już za późno, by ktoś mógł dojrzeć ich ruch lub usłyszeć ciche jęki...

Trumna bezpieczeństwa

Tafefobia, czyli strach przed pogrzebaniem za życia, to chyba najsilniejszy lęk trawiący ludzkość. Trudno wprost wyobrazić sobie panikę, która musi ogarnąć człowieka, kiedy uświadomi sobie, że został uznany za zmarłego, zamknięty w szczelnym pudle, przysypany grubą warstwą ciężkiej ziemi i skazany na powolną - tym razem rzeczywistą - śmierć w męczarniach.

Tafefobii ulegali zarówno prości członkowie społeczeństwa, jak i wybitne jednostki. Podobno Hans Christian Andersen, kładąc się spać, zostawiał obok siebie karteczkę z napisem: "Tylko wyglądam jak martwy". Ostatnim życzeniem Alfreda Nobla było pośmiertne otworzenie żył i poddanie zwłok kremacji. Fryderyk Chopin, chcąc uniknąć pochowania żywcem, prosił bliskich, by po stwierdzeniu zgonu rozcięto jego ciało. Właśnie dlatego jego serce mogło trafić do Polski.

Najbardziej sugestywny opis emocji towarzyszących ocknięciu się we własnym grobie pozostawił XIX-wieczny amerykański pisarz Edgar Allan Poe w opowiadaniu Przedwczesny pogrzeb. Przedstawił tam również pomysł na przystosowanie grobowca do potrzeb pochowanego pochopnie człowieka. Nie była to idea wyssana z palca: nad takim projektem wykształceni lub domorośli inżynierowie pracowali już od XVII wieku.

Początkowo polegał na zwykłym doprowadzeniu sznura zakończonego dzwonkiem do wnętrza trumny. Kolejne koncepcje przedstawiały krypty zaopatrzone w otwierane od środka wieka, trumny wykładane filcem i wyposażone w zestawy narzędzi do samodzielnego wydobycia się na ten świat, groby połączone przewodami wentylacyjnymi z kapliczkami na powierzchni ziemi.

Wśród tych pomysłów na szczególną uwagę zasługuje wynalazek naszego rodaka - hrabiego Michela de Karnice-Karnickiego. Ten szambelan na dworze rosyjskiego cara w 1896 roku opatentował Le Karnice - urządzenie, które dzięki czułej aparaturze reagowało na najmniejsze poruszenie w trumnie, wpuszczając do niej powietrze i światło, a równocześnie alarmując świat zewnętrzny przy pomocy głośnego dzwonka i strzelającej w górę flagi.

Uczeni na Sorbonie, gdzie Karnicki przedstawił swój projekt, byli zachwyceni. Le Karnice miało wejść do masowej produkcji -  było stosunkowo tanie oraz łatwe w montażu i obsłudze. Tysiące Francuzów w testamentach poleciło pochowanie ich w tym nowoczesnym wynalazku.

Hrabia objeżdżał Europę, prezentując swoją trumnę. Niestety, podczas jednego z pokazów aparatura się zacięła i asystent zamknięty w skrzyni uwolnił się tylko dzięki pomocy projektanta. Incydent natychmiast podchwyciła prasa, niszcząc reputację Le Karnice i jego twórcy. Tymczasem medycyna na tyle się rozwinęła, że lekarze coraz częściej byli w stanie odróżnić letarg lub śpiączkę od rzeczywistej śmierci i zapotrzebowanie na groby bezpieczeństwa gwałtownie zmalało.

Jednak nawet obecnie ludzie proszą o włożenie im do miejsca ostatniego spoczynku telefonu komórkowego z naładowaną baterią. Na specjalne zamówienie powstają także trumny wyposażone w komputer osobisty...

Jedno życie, wiele pogrzebów

Pierwszy udokumentowany przekaz dotyczący przedwczesnego pogrzebu opisuje panią Alice Blunden, która została pochowana żywcem nie raz, ale dwa razy! Owa dama, żona handlarza słodem z angielskiego Basingstoke, cechowała się potężną posturą oraz upodobaniem do napojów zmieniających świadomość - od brandy po wywar z maku, którym raczyła się w wieczór swojej "śmierci". Zapadła po nim w tak głęboki sen, że wezwany na pomoc aptekarz nie doszukał się oznak życia i stwierdził zgon.

Przebywający w Londynie mąż denatki prosił o wstrzymanie się z pogrzebem do jego powrotu, ale krewni, zważywszy na tuszę Alice oraz panujące lipcowe upały, zdecydowali się na wcześniejszy pochówek.

Po kilku dniach dzieci bawiące się w pobliżu cmentarza usłyszały jakieś jęki. Grób czym prędzej rozkopano i znaleziono Alice w tragicznym stanie, całą poranioną - ale niewyglądającą na żywą.

Skonsternowani krewni ponownie opuścili ją do grobu i postanowili poczekać do następnego dnia, kiedy w mieście miał zjawić się koroner. Nazajutrz przerażenie ich nie miało granic - bowiem kobieta najwidoczniej znowu się przebudziła, o czym świadczyły kolejne rany i podarty całun, którym była owinięta. T

Tym razem śmierć została urzędowo potwierdzona, kilka osób oskarżono o zaniedbania, a nieszczęsna Alice w końcu spoczęła w grobie 15 lipca 1674 roku.

Niejaka Margorie McCall z Irlandii jest bohaterką innej mrożącej krew w żyłach historii. Kobieta zmarła w 1705 roku, pozostawiając w żałobie dzieci i męża. Ten, przed pogrzebem, chciał zdjąć z palca nieboszczki pamiątkowy, cenny pierścień - bezskutecznie, gdyż ciało już opuchło i zesztywniało.

Dowiedzieli się o tym rabusie i w nocy rozkopali grób, chcąc zdobyć kosztowny klejnot. Próby zsunięcia go nie powiodły się, więc bandyci chwycili za nóż, by odciąć cały palec. Gdy wbili ostrze w ciało, kobieta ożyła! Przerażeni zbóje uciekli, a ranna i zaszokowana Margorie wygramoliła się z własnego grobu i wróciła do domu.

Na jej widok mąż padł - niektórzy sądzą, że martwy, inni, że tylko zemdlony. Kobieta żyła jeszcze na tyle długo, by dochować się kolejnych potomków, a po właściwej śmierci trafiła ponownie na cmentarz w mieście Lurgan. Na jej nagrobku widnieje napis: "Jedno życie, dwa pogrzeby"... 

Święty Otteran, czyli tam i z powrotem

Ciekawe podanie dotyczy świętego Otterana z Iony, irlandzkiego mnicha z VI wieku. Ponoć zdecydował się na pochówek za życia, aby umożliwić dokończenie budowy kaplicy, którą co noc niszczyły złe duchy.

Św. Kolumban, towarzysz i mentor Otterana, odkopał go, kiedy budynek był gotowy. Mnich wciąż żył, ale oznajmił, że był w zaświatach i już wie, że piekło ani niebo nie istnieją. Przerażony taką herezją Kolumban z powrotem zasypał niepokornego mnicha. O dziwo, Otteran jest wciąż czczony przez Kościół. Podobne czarne legendy towarzyszą dwóm wspaniałym postaciom - Tomaszowi a Kempis i Piotrowi Skardze.

O obu mówiono, że otwarcie ich grobów przyniosło przerażające odkrycie - świątobliwi mędrcy ocknęli się w trumnach i próbowali wydostać się z pułapki. Jako że ostatnie chwile ich życia mogły przynieść załamanie wiary, a nawet bluźnierstwa wobec Boga, nie mogli zostać uznani za świętych. Ostatnio jednak Kościół odżegnał się od powyższej (powstałej ponoć dopiero po II Wojnie Światowej) historii o polskim kaznodziei i wszczął proces beatyfikacyjny Piotra Skargi. Być może niemiecki teolog i mistyk również doczeka się takiego uhonorowania.

Los uśmiechnął się do biskupa Nikephorosa Glykasa z Mithymny na greckiej wyspie Lesbos. Kiedy w 1896 roku zmarł, zgodnie z tradycją odziano go w odświętne szaty i posadzono na biskupim tronie. Przez dwie doby przed jego nieruchomym obliczem odbywały się nabożeństwa żałobne. Drugiego dnia starzec ocknął się i zapytał, w jakiej to uroczystości bierze udział... Umarł "na dobre" kilka tygodni później. 

Świat Tajemnic
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy