Parada pechowców: Ludzie, których spotkały najgorsze nieszczęścia

Mieli pecha? To mało powiedziane... /East News
Reklama

Są ludzie, którzy jak magnes przyciągają nieszczęścia. Jeśli uda im się uchronić przed deszczem, to wpadają pod rynnę. Czy to tylko bezlitosna statystyka, czy też fenomen psychologiczny? A może ingerencja siły wyższej? Prezentujemy niewiarygodne historie osób, które pojęciu „pech” nadały nowe znaczenie!

Biedny, bo skąpy!

Mieszkańcy wioski Sodeto na północy Hiszpanii wpadli kiedyś na niecodzienny pomysł, jak szybko stać się bogatymi. Otóż postanowili co roku brać grupowo udział w loterii zwanej El Gordo, wychodząc z optymistycznego skądinąd założenia, że taka akcja musi przynieść kiedyś zamierzony efekt w postaci deszczu pieniędzy. 

Tak więc rok w rok nieco ponad stu dorosłych obywateli Sodeto kupowało jeden, dwa lub kilka udziałów w loterii, zaciskając kciuki przy losowaniu szczęśliwych numerów. Optymizm najwyraźniej popłaca, gdyż w roku 2012 we wsi gruchnęła wieść: mamy główną wygraną! I rzeczywiście, na zbiorowy los nabyty przez mieszkańców spadł deszcz pieniędzy. Było to 950 milionów dolarów, więc nawet ci, którzy opłacili tylko minimalną stawkę, mieli otrzymać 130 tysięcy. 

Reklama

Cieszyli się wszyscy... oprócz jednego. Grecki filmowiec Costis Mitsotakis okazał się w tym roku zbyt skąpy, a może po prostu stracił wiarę w uśmiech fortuny i nie dołożył się do puli El Gordo. W efekcie ominęła go historyczna wygrana, a na pocieszenie został tylko fakt, iż nagle wzbogacony sąsiad kupił od niego długo już wystawiony na sprzedaż kawałek ziemi. Tak na otarcie łez!

Siedem sekund na wagę 50 milionów

Joel Ifergan może uchodzić za największego pechowca w gronie szczęśliwców. Jak zdobył ten niecodzienny tytuł? Otóż wieczorem 23 maja 2008 roku postanowił, że należy dać szansę toczącej się kołem fortunie i pobiegł do najbliższego kiosku, by kupić dwa zakłady Lotto.

Musiał się śpieszyć - by wziąć udział w wieczornym losowaniu, należało je kupić przed godziną 21:00. Zdyszany dopadł lady na minutę przed dziewiątą i zapłacił za dwa kupony. Leciwa maszyna przyjmująca zlecenia przez dłuższy czas mruczała, skrzypiała, aż wreszcie wypluła z siebie stosowne poświadczenie. Jeden kupon opiewał na godz. 20:59:47, drugi na 21:00:07. I - jak się zapewne wszyscy domyślają - na niego właśnie padła tego wieczoru główna wygrana: w przeliczeniu ok. 50 milionów złotych. 

Joel Ifergan przez siedem lat toczył batalię sądową o wypłatę nagrody, argumentując, iż skreślenia opłacił przed zamknięciem puli, a opóźnienie wynikło z winy powolnej elektroniki. Niestety, sąd nie uznał jego argumentacji. 

Niedoszły milioner nie tylko musiał pogodzić się z faktem, iż siedem sekund pozbawiło go prawdziwego majątku, ale też opłacić koszty postępowania sądowego, które z czasem sięgnęły kwoty prawie pół miliona dolarów. Jak pech, to pech!

Człowiek błyskawica

Historia życia Waltera Summerforda jest wręcz nieprawdopodobna, choć według statystyków tylko potwierdza, że pech musi dotknąć kogoś w szczególny sposób. Także w postaci setek tysięcy wolt. 

Ten brytyjski oficer został wysłany na front I wojny światowej. I gdy już się wydawało, że szczęśliwie dożył jej zakończenia, podczas walk we Flandrii w lutym 1918 roku został podczas szarży konnej trafiony przez błyskawicę i sparaliżowany od pasa w dół. 

Po tym ciężkim wypadku Summerford przeszedł na emeryturę i wyjechał na stałe do Kanady. Pewnego dnia w 1924 roku, gdy łowił ryby nad rzeką, nadciągnęła burza i... piorun uderzył w drzewo, pod którym siedział. Tym razem unieruchomiona została cała prawa strona jego ciała. 

To nie koniec tej elektryzującej opowieści. Dwa lata później emerytowany oficer na tyle wyzdrowiał, że mógł wychodzić na spacery do miejscowego parku.

I właśnie tam pewnego letniego dnia 1930 roku doznał kolejnego porażenia piorunem, które przykuło go już na stałe do łóżka. Zmarł dwa lata później.

Ale wyroki losu odszukały go także na cmentarzu. W roku 1936 podczas burzy wyładowanie elektryczne zniszczyło jeden nagrobek. Kto był pod nim pochowany? Oczywiście major Summerford, którego los udowadnia, że pecha można mieć również po śmierci.

Z saksofonem przez życie

Szóstego listopada 1814 roku na świat przyszedł Adolphe Sax - powszechnie znany jako wynalazca saksofonu. Czy ów instrument przyniósł belgijskiemu konstruktorowi sławę i pieniądze? Nic podobnego! Jego droga do sukcesu była wyjątkowo trudna: wiecznie borykał się z problemami finansowymi oraz niechęcią środowiska muzycznego do "ekscentrycznych" nowinek. 

Gdyby nie pomoc cesarza Francji Napoleona III, popadłby w zupełną nędzę, ale i tak odszedł z tego świata w biedzie i zapomnieniu. Zmarł śmiercią naturalną w wieku 80 lat, co jest niezwykle dziwne, biorąc pod uwagę wszystkie zdumiewające wypadki, które spotkały go podczas bardzo długiego (jak na tamte czasy) życia. 

Oto wybrane pozycje z listy pecha Adolphe’a Saxa: jako dziecko wypadł z okna na trzecim piętrze, wypił miskę kwasu siarkowego, połknął garść szpilek, stanął w ogniu po eksplozji prochu, prawie utopił się w rzece, upadł na rozgrzaną żeliwną patelnię oraz o mały włos nie udusił się oparami lakieru w swojej własnej sypialni. 

Jego matka była przekonana, że jej dziecko nie dożyje 6. roku życia. Stało się inaczej, choć przez długie lata Belg zmagał się z rakiem wargi. No cóż, co cię nie zabije...

W mocy gigantów

Olympic", "Titanic" i "Britannic" to słynna trójka "gigantów" - olbrzymich parowców pasażerskich zbudowanych w Wielkiej Brytanii na początku XX wieku. Co łączy je ze sobą? Fakt, że wszystkie trzy statki uległy katastrofie. Oraz to, że na wszystkich trzech stewardesą była Violet Jessop - i przeżyła! Ta córka irlandzkich emigrantów pierwszy raz w oczy śmierci zajrzała, pracując na "Olympicu". 

W 1911 roku u wybrzeży Zielonej Wyspy zderzył się on z brytyjskim krążownikiem "Hawke". Uszkodzone zostały dwie grodzie statku, wśród pasażerów i załogi nie było ofiar, jednostka została odholowana do portu i po dwóch latach napraw powróciła do służby. 

Czyżby miało to być ostrzeżenie dla Jessop? Najwyraźniej tak, ale zignorowała je, przenosząc się na pokład siostrzanego "Titanica". 

Podwójnie ocalały

W Japonii osoby, które przeżyły wybuch bomby atomowej w Hiroszimie lub Nagasaki nazywane są "hibakusha", co oznacza ocalałego z kataklizmu. 

Tylko jeden człowiek doczekał się tytułu "niju hibakusha", czyli "podwójnie ocalałego". Jak to możliwe? To było prawdziwe szczęście w nieszczęściu! Szóstego sierpnia 1945 roku Tsutomu Yamaguchi, pracownik firmy Mitsubishi z Nagasaki, produkującej samoloty na potrzeby Armii Cesarskiej, przebywał na delegacji w Hiroszimie. 

O godzinie 8:16 w mieście rozpętało się piekło: fala uderzeniowa zmiotła dziesiątki tysięcy budynków, w niebo wzbijały się słupy ognia i dymu. W momencie eksplozji Yamaguchi został ranny, ale udało mu się wraz z falą uciekinierów opuścić zagrożoną strefę. Zdecydował się wrócić do Nagasaki, gdzie pomimo obrażeń poszedł do pracy. 

Dziewiątego sierpnia przed południem opowiadał akurat jednemu z przełożonych, jak wielkie miał szczęście w Hiroszimie, gdy... przeżył koszmarne déja vu. Oto znów ujrzał oślepiający błysk, a chwilę później powietrzem targnął huk eksplozji. 

Także tym razem nasz pechowiec mógł mówić o wielkim szczęściu: przeżył drugi wybuch, nie zapadł na chorobę popromienną, a obie dramatyczne przygody przypłacił tylko częściową utratą słuchu. Po wojnie Tsutomu Yamaguchi zaangażował się w działalność na rzecz pokoju, wiodąc spokojne życie i dożywając późnej starości. Zmarł w 2010 roku w wieku 93 lat. 

Posłańcy śmierci

Jeżeli ktoś z Was dowie się, że małżeństwo Jasona i Jenny Cairns-Lawrence’ów planuje właśnie wakacyjny wyjazd, powinien jak ognia unikać miejsca, do którego wybiera się brytyjska para. Dlaczego? 

Gdyż Jason oraz Jenny w niewiarygodny sposób przyciągają nieszczęścia związane z zamachami terrorystycznymi i pociągające za sobą śmierć wielu ludzi. Zaczęło się od tego, że w 2001 roku wybrali się oboje na wycieczkę do USA i 11 września z przerażeniem obserwowali tragedię World Trade Center. To pozostawiło w ich psychice bolesny ślad, więc postanowili zrezygnować z wyjazdów zagranicznych i spędzić wakacje w ojczystej metropolii - Londynie.

To była zła decyzja. W 2005 roku doszło tam w metrze do serii ataków, w których zginęły 52 osoby, a 700 zostało rannych. Kolejny koszmar i kolejna próba ucieczki od dręczących obrazów i wspomnień. W listopadzie 2008 roku małżeństwo wyruszyło do Bombaju w Indiach, obiecując sobie, że już nigdy nie pojadą do miasta zagrożonego zamachami na ludność cywilną. I znów błąd! 

Uzbrojeni pakistańscy terroryści akurat wtedy zabili tam 164 osoby, zmuszając naszych turystów do ukrywania się przez trzy dni w hotelu. W efekcie Jason i Jenny postanowili nie kusić dalej losu i napisać książkę o swoich przeżyciach. W domu!

Świat Tajemnic
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy