Mroczna historia pewnej sekty

Nikt nie przypuszczał, że akcja sił policyjnych na farmie Mount Carmel potrwa dwa miesiące i skończy się śmiercią około stu osób...

Zanim David Koresh stał się Davidem Koreshem, wzbudzającym w swoich poddanych jednocześnie strach i uwielbienie nowym mesjaszem, był zupełnie przeciętnym młodym mężczyzną. Nic nie zapowiadało tragedii, która później nastąpiła.

Chłopak z sąsiedztwa

Urodził się w 1959 roku w Houston jako Vernon Wayne Howell. Był owocem związku dwojga nastolatków. Ojciec szybko odszedł do innej kobiety, a młodociana matka nie zaprzątała sobie głowy synem. Małym Vernonem opiekowali się dziadkowie, przeważnie jednak radził sobie sam.

Jeżeli Vernon czymś się wyróżniał, to dysleksją i słabymi wynikami w szkole, którym zawdzięczał wiele mówiący pseudonim: Pan Zacofaniec. To, czego nie potrafił zrozumieć, zapamiętywał. A pamięć miał bardzo dobrą, wręcz doskonałą - podobno jako dwunastolatek recytował na wyrywki Nowy Testament.

Ta umiejętność bardzo mu się potem przydała. Od czytania książek wolał muzykę. Próbował sił w komponowaniu, marzył o profesjonalnej karierze muzyka, nikt jednak nie dostrzegał talentu, którego on sam był pewien. W końcu się poddał i zdecydował poświęcić innej pasji - Pismu Świętemu, które studiował od dziecka.

Reklama

Dom zmieniony w księstwo

Jako dwudziestoletni, samotny i wyobcowany młodzieniec został jednym z Adwentystów Dnia Siódmego. Szybko okazało się jednak, że nie było to miejsce, w którym mógł realizować swoje ambicje i zachowywać się zgodnie ze swoją naturą. Został wykluczony ze wspólnoty, kiedy oskarżono go o wywieranie złego wpływu na młodszych kolegów. Jeden z członków grupy miał później powiedzieć, że myśli Howella krążyły nie wokół Biblii, ale przede wszystkim w okolicach własnego krocza.

Przełom nastąpił dwa lata później. W 1981 roku Howell przeprowadził się do miasta Waco, gdzie dołączył do jednego z odłamów Adwentystów Dnia Siódmego, Gałęzi Dawidowej. W siedzibie sekty, Mount Carmel Center, w końcu znalazł dom, który miał niebawem zamienić w swoje królestwo.

Romans ze staruszką

Gałąź Dawidowa powstała w 1955 roku na skutek schizmy, która objęła cały Kościół Rózgi Pasterza (nazywany też Dawidańskimi Adwentystami Dnia Siódmego). To wtedy zmarł uważany za proroka Victor Houteff, założyciel DADS i od dwudziestu lat lider zgromadzenia.

Po śmierci Houteffa wielu członków kościoła zamierzało zająć jego miejsce, bezkompromisowo walcząc o tytuł przywódcy. Brak porozumienia spowodował rozłam grupy, wskutek czego powstało kilka skłóconych ze sobą i nieuznających się nawzajem wspólnot.

Jedną z nich była właśnie Gałąź Dawidowa. Jej członków kojarzono ze skrajnymi poglądami religijnymi wierzyli m.in. w zbliżającą się Apokalipsę. Gałęzią dowodzili kolejni prorocy, każdy z nich miał w zwyczaju wyznaczać termin, zazwyczaj nieodległy, nadejścia Sądu Ostatecznego. Kiedy się mylili (a jak wiadomo, mylili się zawsze), tracili władzę, oddając ją w ręce następców, którzy podobnie jak oni bez skrupułów manipulowali wiernymi.

Ambicje sięgały dalej

Ważną datą w historii sekty był rok 1981. Na farmie (zwanej przez dawidan Mount Carmel Center) położonej w pobliżu teksańskiego Waco pojawił się dwudziestodwuletni Vernon Howell, wówczas zwyczajny członek grupy.

Pewny siebie, łatwo nawiązujący kontakty, obdarzony aparycją i charyzmą gwiazdy rocka, którą nigdy nie został, szybko zyskał grono znajomych, z czasem zamieniając ich w swoich zwolenników.

Już dwa lata po przystąpieniu do Gałęzi Dawidowej Howell zaczął zdobywać coraz większe wpływy w tym religijnym zgromadzeniu. Wielu nie mogło się oprzeć urokowi młodego mędrca, który w każdej chwili był gotów zacytować wybrany wers z Biblii i dyskutować o nim godzinami.

Vernon wkradł się nawet w łaski Lois Roden, żony Benjamina Rodena, założyciela Gałęzi, a po jego śmierci przywódczyni całej sekty. Przyszły prorok nie zawahał się nawiązać romansu z wówczas prawie osiemdziesięcioletnią kobietą.

Ale młodemu Howellowi wszystko to nie wystarczało. Nie chciał być jednym z liderów sekty, jego ambicje sięgały znacznie dalej. I nie uwzględniały dzielenia się z kimkolwiek władzą.

Czas fałszywych proroków

Howell nie został kochankiem Lois Roden przez przypadek. Było to przemyślane posunięcie w grze, którą toczył z synem sędziwej kobiety. George Roden miał zamiar stać się prawowitym następcą matki, kolejnym prorokiem, który będzie przewodził Gałęzi Dawidowej.

Rosnąca popularność Howella mogła pokrzyżować mu plany. Zwłaszcza że przeciwnik uciekał się do każdego chwytu, nie uznając żadnych granic w rozgrywce, której stawką była nieograniczona władza nad łatwymi do zmanipulowania ludźmi (Howell przekonywał, że związek z Lois Roden jest mu nakazany przez Boga, a owocem ich uczucia będzie Wybraniec, który zresztą nigdy się nie narodził).

Obaj mężczyźni rywalizowali ze sobą bez pardonu. Każdy starał się przekonać do siebie członków zgromadzenia i zyskać jak największy posłuch. W pewnym momencie George Roden uznał nawet, że to on, a nie jego matka, jest prawowitym przywódcą sekty, ale wciąż ciesząca się dużym szacunkiem wspólnoty Lois Roden szybko ostudziła jego zapał, otwarcie faworyzując konkurenta.

Pozorne i krótkotrwałe

Howellowi, który od 1983 roku twierdził, że doznał objawienia i jest kolejnym prorokiem, pozwoliła na coś, czego nikt się nie spodziewał - mógł bez przeszkód głosić swoje przesłanie. Takiego przywileju nie miał nikt w Gałęzi Dawidowej.

Howell obiecywał swoim zwolennikom rychłe nadejście Sądu Ostatecznego i wejście do Królestwa Bożego, jednocześnie kopiąc dołki pod George'em Rodenem. Ten, po przywołaniu do porządku przez matkę, nie mógł już sobie pozwolić na prowadzenie otwartej wojny. Nie zamierzał jednak się poddawać, cierpliwie czekał na swój czas.

A ten w końcu nadszedł. W 1984 roku wspierany przez swoich zwolenników Roden zmusił Howella do opuszczenia Mount Carmel Center i wreszcie mógł cieszyć się ze zwycięstwa. Jak się okazało, pozornego i krótkotrwałego.

Wcielenie perskiego króla

Tak narodził się David Koresh (Koresh to po hebrajsku Cyrus), samozwańczy prorok Gałęzi Dawidowej, twierdzący, że jako apokaliptyczny wysłannik Boga potrafi otworzyć siedem biblijnych pieczęci i sprowadzić na świat zagładę oraz Sąd Ostateczny. Podobnymi rewelacjami mamił łatwowiernych wyznawców, obiecując im życie wieczne i miejsce w raju.

Koresh korzystał jednocześnie ze wszystkich chwytów charakterystycznych dla liderów sekt. Swoim zwolennikom zabraniał kontaktów z rodziną i znajomymi oraz podejmowania jakiejkolwiek decyzji bez jego wiedzy.

Nieograniczona władza nad wyznawcami dawała mu duże pole do popisu. Ustanawiał więc prawa obowiązujące w zgromadzeniu i na bieżąco dorabiał ideologię do własnych poczynań. Niegdyś zwolennik monogamii, w połowie lat 80. zmienił zdanie i dopuścił poligamię. Przywilej dany był jednak tylko nowemu wcieleniu Cyrusa.

Żonaty już Koresh utrzymywał, że Bóg nakazuje mu współżycie nie z jedną, ale ze 140 małżonkami. W 1986 roku poślubił więc czternastolatkę, by niewiele później zacząć romans z jej młodszą o dwa lata siostrą. Pseudoreligijne uzasadnienie służyło usprawiedliwianiu przed innymi (i samym sobą) niezdrowego popędu do nieletnich dziewcząt. Według ustanowionego przez Davida Koresha prawa wszystkie kobiety w sekcie były jego własnością.

Wierna armia króla

Howell wraz z grupą oddanych mu członków Gałęzi Dawidowej trzymali się z daleka od farmy pod Waco przez dwa lata. Zamieszkali w oddalonej o sto czterdzieści kilometrów teksańskiej Palestine.

W tym czasie Howell nie próżnował. Werbował nowych członków sekty, nie tylko w Stanach, ale również w Europie i Australii, wyruszył w podróż do Izraela, gdzie - jak twierdził - doznał kolejnego objawienia. Bóg widział w nim rzekomo nowego Cyrusa II Wielkiego, wybitnego króla starożytnej Persji, który uwolnił Żydów z babilońskiej niewoli. To wówczas Howell zdecydował się zmienić imię i nazwisko. Podobno we wniosku złożonym w sądzie kilka lat później potrzebę tę uzasadniał... względami marketingowymi.

Tymczasem wierna armia "króla" Koresha rosła w siłę i przygotowywała się do przejęcia władzy.

W 1987 roku, niedługo po śmierci Lois Roden, doszło do kolejnej konfrontacji. Sprowokował ją George Roden, czując słabnące poparcie mieszkańców Mount Carmel Center. Aby udowodnić, że jest mesjaszem, uciekł się do bardzo ryzykownego posunięcia. Wyzwał Koresha na osobliwy pojedynek. O tym, kto jest prawowitym przywódcą Gałęzi Dawidowej, miała zadecydować... udana próba wskrzeszenia nieboszczyka. Świadkowie twierdzili, że Roden dysponował nawet ciałem, na którym trenował tę sztukę.

Wskrzeszenie zmarłego

Koresh jednak ani myślał bawić się w makabryczny cyrk. Zamiast podnieść rękawicę, postanowił zdobyć dowody nielegalnej ekshumacji i oddać rywala w ręce policji. W tym celu wraz z kilkoma zaufanymi towarzyszami pojawił się na terenie Mount Carmel Center. Nie chodziło o przyjacielską wizytę, tylko starannie zaplanowaną akcję - przybysze byli uzbrojeni i odziani w ubrania w maskujących kolorach.

Grupa natknęła się na Rodena, który przywitał nieproszonych gości serią z karabinu maszynowego. Doszło do kilkunastominutowej wymiany ognia, zakończonej interwencją policji. Koresha i jego kompanów oskarżono o próbę zabójstwa, ale szybko zostali oczyszczeni z zarzutów (Koresh oczywiście uznał to za cud i znak boży). Zdecydowanie gorzej skończył Roden, który trafił do aresztu, umożliwiając tym samym konkurentowi stopniowe przejęcie władzy nad sektą.

Rok po tych wydarzeniach przebywający już na wolności George Roden zamordował człowieka, którego podejrzewał o sprzyjanie Koreshowi, rozłupując mu głowę siekierą. Lekarze orzekli, że w momencie popełnienia zbrodni sprawca był niepoczytalny, dlatego, zamiast do więzienia, ostatecznie trafił do zakładu psychiatrycznego.

12-latki zachodziły w ciąże

Tym samym Koresh osiągnął swój cel. Powrót do Mount Carmel Center był wreszcie możliwy. Aby podkreślić nadchodzące zmiany, przechrzcił farmę, nazywając ją Ranch Apocalypse. Proroczo, ponieważ apokalipsa faktycznie zbliżała się wielkimi krokami.

Na przełomie lat 80. i 90. wokół Gałęzi Dawidowej zaczęło się robić coraz głośniej. Media spekulowały na temat nielegalnych praktyk Koresha i jego wyznawców, coraz częściej mówiono o przypadkach molestowania dzieci mieszkających na Ranch Apocalypse. Według relacji byłych członków sekty "mesjasz" miał regularnie sypiać z wybranymi dziewczynkami. Najmłodsze liczyły po dziesięć, jedenaście lat. Niektóre dwunastolatki zachodziły w ciążę i rodziły na farmie.

Mąż wielu żon

Koresh poczynał sobie coraz zuchwalej. Unieważniał małżeństwa, dając do zrozumienia, że jest jedynym prawowitym partnerem kobiet należących do zgromadzenia.

Wpływał też na relacje rodzicielskie. Wszystkie dzieci miały obowiązek nazywać go swoim ojcem, podczas gdy dla prawdziwych rodziców zarezerwowano miano "psy". Wszystko to służyło umacnianiu statusu guru, prawowitego proroka, ziemskiego wcielenia Boga. Z powodzeniem. Dawidanie byli ślepo posłuszni swemu przywódcy.

Mało kto wiedział, że na Ranch Apocalypse funkcjonowała niezwykle groźna, bo fanatyczna, armia. Koresh urządzał swoim religijnym żołnierzom regularne pranie mózgu, wmawiając, że cały świat - Babilon - jest przeciw nim, piewcom prawdy i wybrańcom Boga.

W duchu posłuszeństwa

Jak się potem okazało, kilkuletnie dzieci mieszkające pod Waco potrafiły bezbłędnie rozpoznawać typy broni, większość wiedziała też, jak się nią posługiwać. Obowiązywała je niemal wojskowa dyscyplina, za najlżejsze wykroczenia czekały na nie srogie kary (bicie, ograniczenie jedzenia, izolatka).

Dzieci były przygotowane na samobójstwo. Uczono je, jak odebrać sobie życie za pomocą cyjanku lub strzału w głowę. Zarazem nie miały pojęcia o ulubionych zabawach swoich rówieśników ze świata na zewnątrz, były cofnięte w społecznym rozwoju.

Dziewczynki wychowywano w duchu posłuszeństwa Koreshowi. Dorastały z myślą, że największym zaszczytem będzie zostanie jego wybranką. Wpajano im, że akt płciowy z "mesjaszem" jest nie tylko rzeczą normalną, naturalną, ale też wielce pożądaną. Część dziewcząt, które udało się uwolnić z farmy, rozpaczało, że nigdy nie będzie im dane zaznać bliskości z prorokiem. Wiele z nich, mimo młodego wieku, było wcześniej poddawanych różnym praktykom seksualnym.

Krwawy szturm

Uwagę służb rządowych zwróciła najpierw broń. Policyjni informatorzy dawali do zrozumienia, że na terenie farmy znajduje się pokaźnych rozmiarów arsenał, w tym przerabiane niezgodnie z prawem karabiny i materiały wybuchowe.

Doniesienia zainteresowały zajmujące się nielegalnym handlem i posiadaniem broni Bureau of Alcohol, Tabacco, Firearms and Explosives (ATF). Rozpoczęto rutynowe rozpoznanie. Agenci ATF próbowali przeniknąć w szeregi sekty, ale szybko zostali rozpoznani jako intruzi i musieli ratować się ucieczką.

W tej sytuacji ATF podjęło decyzję o szturmie na Ranch Apocalypse. Akcję zaplanowano na niedzielę, 28 lutego 1993 roku, przewidując, że zajęcie posiadłości będzie czystą formalnością. Jak się szybko okazało, takie podejście było olbrzymim błędem.

Około godz. 10 przed wejściem do Mount Carmel Center stanęli agenci z nakazem przeszukania posiadłości. Kiedy zapukali, David Koresh uchylił pancerne drzwi, spojrzał na dokument... i wycofał się do środka. W górze było słychać hałas śmigłowca, farmę otoczyło kilkudziesięciu agentów ATF.

Głosy z zabarykadowanego budynku

Nagle stało się to, co nie miało prawa się stać. W okolicy rozległ się huk wystrzału. Potem następny i jeszcze jeden. Ostatecznie nie ustalono, kto pierwszy otworzył ogień, ale w tamtej chwili nie było to ważne. Rozpoczęła się regularna strzelanina, ludzie krzyczeli - słyszano głosy na zewnątrz i dobiegające ze środka zabarykadowanego budynku.

Zapanował chaos. Trafieni pociskami agenci padali na ziemię, reszta wycofywała się w popłochu, kompletnie zaskoczona siłą oporu. Niektórzy funkcjonariusze zeznawali później, że ATF nie było przygotowane na artylerię, jaką zostało przywitane przez ludzi Koresha. W grę wchodziły nie tylko pistolety i karabiny, ale i granaty, które wybuchały na podwórzu. Efektem zaniedbań w rozpoznaniu były straty w ludziach. Podczas pierwszej próby zajęcia Ranch Apocalypse zginęło czterech agentów ATF i sześcioro członków sekty. Kilkanaście osób zostało rannych.

Nic nie poszło zgodnie z planem

Dawidanie nie byli zaskoczeni ani przerażeni najściem sił bezpieczeństwa. W końcu stało się jedynie to, co od dawna zapowiadał ich prorok. Zostali zaatakowani przez wysłanników Babilonu. I dzielnie stawili im opór.

ATF nie było gotowe na taki obrót wydarzeń. Nic nie poszło zgodnie z planem. Inna sprawa, że plan nie zakładał żadnych przeszkód. Agentom wielokrotnie zarzucano potem niedocenienie powagi sytuacji i niedostateczne rozpoznanie. Nie dysponowali odpowiednią wiedzą o tym, co dzieje się wewnątrz sekty, opierali się tylko na nielicznych informacjach i domysłach. Media zwracały też uwagę na fakt, że zignorowano bardzo poważne ostrzeżenie, jakim była strzelanina, do której doszło między George'em Rodenem i zwolennikami Koresha sześć lat wcześniej. To wszystko doprowadziło do tragedii, której - zdaniem wielu obserwatorów - można było uniknąć.

Wyszkoleni fanatycy

Tymczasem Koresh - ranny, otoczony przez agentów i zamknięty we własnej siedzibie - paradoksalnie rósł w siłę. Sprawdzały się jego proroctwa, a dawidianie byli przygotowani na długotrwałą walkę z grzesznikami. Od dawna gromadzili zapasy na wypadek, gdyby doszło do podobnej sytuacji. ATF nie miało do czynienia z zagubionymi i pokojowo nastawionymi maniakami religijnymi, tylko grupą ponad stu doskonale wyszkolonych fanatyków, gotowych pójść za swoim przywódcą w ogień.

Okolice Ranch Apocalypse wrzały. Na miejscu stawiły się wszystkie możliwe służby, w tym Federalne Biuro Śledcze (FBI), które przejęło od ATF dowodzenie operacją. Liczono się z każdą ewentualnością, łącznie ze zbiorowym samobójstwem członków Gałęzi Dawidowej.

Po nieudanej próbie zajęcia posiadłości agenci zostali zmuszeni do zmiany taktyki. Nawiązano telefoniczny kontakt z Koreshem i jego ludźmi, ale pierwsze rozmowy niewiele dały.

Nie brakowało zwolenników ataku

Prorok i nowy Cyrus nie miał najmniejszego zamiaru opuszczać swojego królestwa, a pracownicy FBI, którzy dopiero wkroczyli do akcji, chcieli udowodnić, że znają się na swojej robocie. Z czasem wypracowano pierwszy kompromis. Farmę pod Waco za przyzwoleniem Koresha opuściło kilkanaścioro dzieci.

Sytuacja nadal była bardzo skomplikowana. Choć wśród obecnych pod Waco służb bezpieczeństwa była także specjalna jednostka przygotowana do odbijania zakładników, członkowie sekty wydali szereg komunikatów, w których zapewniali, że przebywają w Mount Carmel Center z własnej woli i nie oczekują żadnej pomocy. O ile wewnątrz twierdzy Koresha panowała chorobliwa wręcz jednomyślność, o tyle na zewnątrz zdania były podzielone. Wciąż jeszcze stawiano na negocjację, ale nie brakowało zwolenników ataku.

Koresh dyktuje warunki

Podczas gdy zdezorientowani agenci FBI i ATF szukali wyjścia z trudnej sytuacji, Koresh pozwalał sobie na coraz więcej. Zażądał kontaktu z mediami, aby nadal móc nieść swoje przesłanie, zamiast negocjować, raczył swoich rozmówców przechwałkami i cytatami z Biblii. W miarę upływu czasu nie tylko nie skłaniał się ku złożeniu broni, ale na każdym kroku podkreślał swoją boską siłę. Do dowodzących operacją funkcjonariuszy zaczęło docierać, że mają do czynienia z człowiekiem nieprzewidywalnym i bardzo niebezpiecznym.

Mijały kolejne dni, a sytuacja nadal była patowa. Wszystko wskazywało na to, że dawidanie dysponują zapasami pozwalającymi przetrwać im kilka miesięcy, może nawet rok (byli pozbawieni jedynie elektryczności, która została częściowo odcięta po rozpoczęciu oblężenia). Na zewnątrz nikt już nie myślał o łatwym happy endzie, który pierwszego dnia oblężenia wydawał się być na wyciągnięcie ręki.

Aby osiągnąć cel, FBI sięgało po różne, czasem bardzo nietypowe środki. Członków sekty nękano w nocy światłem reflektorów o potężnej mocy, puszczano im głośną muzykę rockową i irytujące odgłosy (m.in. dźwięk dentystycznego wiertła). Wszystko na nic. Dawidanie nie mieli najmniejszego zamiaru się poddawać.

W końcu podjęto decyzję

Czas mijał i nic nie wskazywało na to, by role się odwróciły - to Koresh wciąż dyktował warunki FBI, a nie na odwrót. Otrzymywał kolejne propozycje (m.in. ofertę wywiadu dla CNN w zamian za opuszczenie farmy), które z reguły odrzucał. Guru sekty odsuwał w czasie podjęcie wiążącej decyzji, tłumacząc się modłami, obchodzeniem świąt (jednym z pretekstów zawieszenia rozmów była pascha) i pracą nad wyjaśnieniem tajemnic siedmiu pieczęci z Apokalipsy Św. Jana.

Rozpoczęte z końcem lutego oblężenie trwało już prawie półtora miesiąca, kiedy agenci zaczęli coraz poważniej rozważać użycie siły. Brano pod uwagę kilka możliwości, m.in. wpuszczenie na teren obiektu dużej ilości gazu łzawiącego. W końcu podjęto decyzję.

Dzień sądu

Tak bardzo oczekiwany przez Dawidian dzień sądu nadszedł 19 kwietnia 1993 roku. FBI nawiązało kontakt z członkami sekty i poinformowało o działaniach, które lada moment miało zamiar rozpocząć. Plan przewidywał zmuszenie Koresha i jego ludzi do opuszczenia farmy, posługując się gazem łzawiącym. Agenci podkreślali, że nie chcą używać przemocy, a jedynie zakończyć trwające sześć tygodni oblężenie.

Wszystko zaczęło się w poniedziałkowy poranek. Do kompleksu budynków zajmowanych przez członków sekty podjechał wóz pancerny, wybił dziury w ścianach i rozpoczął pompowanie do środka gazu. Przez okna wrzucano granaty gazowe. Zgromadzone wokół siły bezpieczeństwa (snajperzy, załogi czołgów i śmigłowców) pozostawały w pełnej gotowości, mając w pamięci, że na terenie farmy wciąż znajduje się niemal trzydzieścioro dzieci.

Dawidanie odpowiedzieli na to posunięcie ogniem z pistoletów i karabinów. W tym momencie stało się jasne, że kolejna próba wyjścia z patowej sytuacji zakończyła się fiaskiem. Nawet palący oczy i płuca gaz nie był w stanie wypłoszyć fanatycznych wyznawców Koresha.

Ranch Apocalypse stanęło w ogniu

Prawdziwa katastrofa miała dopiero nadejść. Kilka godzin po rozpoczęciu akcji powietrze przeszył huk eksplozji, z budynków zaczął wydostawać się dym, a chwilę później coraz większe płomienie. Choć niektórzy agenci obawiali się, że gaz może okazać się zbyt łatwopalny, tego, co się stało, nikt nie przewidział - Ranch Apocalypse stanęło w ogniu. Wszędzie było słychać odgłosy strzałów, znów zapanował chaos podobny do tego z pierwszego dnia, tylko na zdecydowanie większą skalę. Królestwo nowego Cyrusa pogrążyło się w morzu płomieni. Dawidianie doczekali się swego końca świata.

Koresh pozwolił wyjść dziewięciorgu wyznawcom. Nawet w tak dramatycznych okolicznościach nie wszyscy chcieli to zrobić. Jedna z kobiet - w płonącej sukni - desperacko starała się wrócić, bojąc się opuścić uwielbianego proroka. Nieszczęsna niewiasta została zatrzymana na zewnątrz siłą.

Kiedy strzały ucichły, agenci w końcu weszli do tlących się jeszcze budynków. W środku znaleźli jedynie zwęglone ciała.

Apokalipsy ciąg dalszy

Zginęło niemal osiemdziesięciu członków wspólnoty - wielu od postrzałów. Przeszło dwudziestu z nich nie skończyło siedemnastu lat (w tym czternaścioro dzieci Davida Koresha). Wielu dawidian chciało wierzyć, że ich prorok w cudowny sposób uratował się z jatki, ale i jego ciało zostało zidentyfikowane - w głowie tkwił pocisk. Nie wiadomo, czy guru zginął, czy popełnił samobójstwo.

Kiedy opadły emocje, ruszyła lawina wzajemnych oskarżeń. Nie udało się ustalić, dlaczego Mount Carmel strawiły płomienie. Ocaleni członkowie sekty sugerowali, że ogień podłożyli agenci FBI, ci z kolei dowodzili, że pożar był częścią planu Koresha, który przekonywał swoich ludzi o konieczności poświęcenia w drodze do celu, czyli zbawienia.

W zależności od punktu widzenia zupełnie inaczej postrzegano okoliczności śmierci zastrzelonych na farmie dorosłych i dzieci. FBI przekonywało, że większość z zabitych w ten sposób - łącznie z Koreshem - zostało zamordowanych przez swoich współwyznawców lub popełniło samobójstwo. Członkowie sekty skłaniali się raczej ku wersji z udziałem snajperów, którzy rzekomo brali na celownik uciekających z płonących budynków dawidan.

Zemsta za masakrę

Niezależnie od oceny poszczególnych elementów całej akcji pod Waco, wszyscy byli zgodni przynajmniej w jednej kwestii: oblężenie i masakra, która je zakończyła, w ogóle nie powinny mieć miejsca. Obserwatorzy zwracali uwagę na zbyt wiele niedopatrzeń ludzi dowodzących akcją. ATF i FBI nie tylko nie zdawały sobie sprawy z mocy arsenału zgromadzonego w Mount Carmel (na farmie znaleziono ponad sto sztuk broni i setki tysięcy pocisków), ale nie potrafiły należycie ocenić charakteru Davida Koresha, a tym samym efektywnie z nim rozmawiać.

Dawidianie, którym udało się przetrwać sądny dzień 19 kwietnia 1993 roku, wierzą, że ich guru powróci do życia i nadal będzie z nimi. O ile jednak kilkakrotne próby wyznaczenia daty jego zmartwychwstania zawsze kończyły się niepowodzeniem, o tyle duch Koresha rzeczywiście w pewien sposób zstąpił na ziemię. 19 kwietnia 1995 roku, równo dwa lata po wydarzeniach na Ranch Apocalypse, były żołnierz Timothy McVeigh zajechał samochodem pod biuro władz federalnych w Oklahomie. Spokojnie zaparkował, po czym wysiadł i zaczął biec. Po chwili eksplodowała znajdująca się w pojeździe, ważąca blisko 2,5 tony bomba. W wybuchu zginęło 168 osób, w tym 19 dzieci. Do szpitali trafiło 450 rannych. Skazany na śmierć ekstremista przyznał podczas procesu, że zaplanował atak, ponieważ chciał zemścić się na amerykańskim rządzie za masakrę pod teksańskim Waco.

Michał Raińczuk

Rys. Magdalena Wosik

Śledztwo
Dowiedz się więcej na temat: armia | płomień | oblężenie | samobójstwo | FBI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy