Motocyklem dookoła świata

- Może gdybym przed wyjazdem wiedział wszystko to, co się wydarzyło po drodze, to bym się bardziej bał. A tak chyba nie zdawałem sobie do końca sprawy z tego, co mnie czeka... - zdradza użytkownikom portalu INTERIA.PL Tomasz Gorazdowski, który na motocyklu objechał świat.

Dziennikarz radiowej "Trójki" wyruszył w motocyklową podróż dookoła świata razem ze swym redakcyjnym kolegą - Michałem Gąsiorowskim i... brakiem doświadczenia w prowadzeniu jednośladu. W trakcie czterech miesięcy Tomek i Michał odwiedzili 19 krajów na trzech kontynentach. Pokonali łącznie ponad 44 tys. km, z czego na motocyklach przejechali około 21 tys.

O swoich przygodach: wypadku Michała w Iranie, szalonych kierowcach samochodów w Indiach, czy problemach z transportem motocykla drogą powietrzną, opowiadali na antenie "Trójki". Niedawno ukazała się także książka - "126 dni na kanapie. Motocyklem dookoła świata", w której Tomek Gorazdowski opisuje znacznie więcej niż podróżnicy mogli powiedzieć na antenie radia.

Reklama

Zawierająca masę fotografii (wydrukowana na kredowym papierze!) książka rozpoczyna się od cytatu z "Władcy Pierścieni" J.R.R. Tolkiena: "Elfowie i smoki! - Dla ciebie i dla mnie ważniejsze są ziemniaki i kapusta!". Ta wypowiedź Hamfast Gamgee skierowana do jego syna została przez Gorazdowskiego potraktowana jaka motto całej wyprawy. Dziennikarz "Trójki" sam bowiem musiał przekonać sponsorów, współpracowników, a nawet własnego tatę, by zostawić codzienny "świat kapusty i ziemniaków" i przenieść się do "świata elfów".

Dla niego i Michała Gąsiorowskiego taką wyprawą do krainy elfów była radiowa podróż dookoła świata.

Marcin Wójcik, INTERIA.PL: Po wyprawie pozostałeś w krainie "elfów i smoków", czy wróciłeś do "ziemniaków i kapusty"?

Tomasz Gorazdowski: - Niestety wróciłem do "ziemniaków i kapusty", choć staram się robiąc to, co robię, by tak całkowicie nie wyzwolić się od świata elfów. Myślę o kolejnych, podobnych wyzwaniach, by do tego świata na jakiś czas wrócić.

Trudno było wysiedzieć 126 dni na siedzisku motocykla?

- Trudno, ale na pewno pomagało nam to, że codziennie zatrzymywaliśmy się w innym miejscu. Niosła nas świadomość, że do celu zostało nam coraz mniej kilometrów. Mnie bardzo pomagało myślenie: "Ach, co będzie tam, gdzie dojedziemy? Czy znajdziemy to, co mamy znaleźć?".

Oczywiście były takie dni, kiedy dużo jechaliśmy - kiedy były dobre drogi i trzeba było się gdzieś daleko przemieścić. Tak było głównie w USA. Fajnie jest, jak się coś dzieje dookoła. Wtedy się nie nudzi. A jak się jedzie 800 km autostradą, kiedy jest gorąco i pusto, to się człowiek szybko nuży. Ale trzeba było dotrwać jakoś do tego momentu, kiedy dotarliśmy do celu.

Kiedy razem z Michałem Gąsiorowskim ruszałeś na wyprawę dookoła świata, żaden z was nie miał doświadczenia motocyklowego. Obaj zrobiliście prawo jazdy na jednoślad tuż przed początkiem eskapady. Nie bałeś się, że nie dacie sobie rady przez te 20 tys. km trasy?

- Trochę się bałem. Bałem się dwóch rzeczy. Po pierwsze tego, co będzie wtedy, kiedy zepsuje się motocykl. Nie umielibyśmy go naprawić. Poza tym w nowoczesnych motocyklach - tak jak w samochodach - jest masę elektroniki. Jak się urwie rurka i trzeba ją nasadzić, to jest jeszcze ok. Może się jednak przytrafić taka awaria, jak ta, która przydarzyła się nam już na szczęście w Polsce. Spalił się wtedy jakiś przekaźnik i nawet nie wiedzieliśmy, że to on unieruchomił motocykl. Gdyby się to stało w Iranie, to byłby to spory kłopot.

Drugą rzeczą, której się bałem, było to, czego bać się powinni wszyscy motocykliści. Bałem się, że możemy się kimś zderzyć. Szanse motocyklisty w starciu z samochodem są niewielkie. Nie bałem się natomiast, że nie dojedziemy. Michałowi tłumaczyłem, że jak przejedziesz 10 km, to przejedziesz 100 i tak dalej. Cała trasa jest tylko multiplikacją pierwszego odcinka.

Może gdybym przed wyjazdem wiedział wszystko to, co się wydarzyło po drodze, to może bym się bardziej bał. Chyba nie zdawałem sobie do końca sprawy z tego, co mnie czeka...

Nie dawano wam jednak dużych szans na dotarcie do celu. Najwięksi sceptycy mówili, że wyłożycie się już przed polską granicą i objechaniu świata nie macie nawet co marzyć...

- ...wiele razy się przewracaliśmy - to fakt (śmiech). Szczególnie Michał miał z tym problemy. Ale to wynikało z tego, że Yamahy, na których jechaliśmy, są wysokie. Ja jestem wyższy od Michała, a musiałem wyciągać nogi, by dotykać ziemi. A jak ktoś ma krótsze nogi, to ma odpowiednio trudniej. Ten motocykl jest na tyle duży i ciężki, że kiedy stoisz wzdłuż koleiny wystarczy, iż się trochę bardziej pochylisz i już lecisz. Nawet jak noga złapie kontakt ziemią, to człowiek nie jest w stanie go utrzymać.

Ale mimo takich - nomen omen - upadków wierzyłeś, że się uda?

- Tak. Jestem realistą i wiedziałem, że jak się coś zepsuje, to będzie kłopot. Wydawało mi się jednak, że liczba "dzikich krajów", przez które jedziemy i gdzie z pomocą może być krucho, jest stosunkowo niewielka. Generalnie obawa ta sprowadzała się tylko do Iranu. W całkiem dzikich Indiach jakoś byśmy sobie poradzili. Wydawało mi, że dojedziemy.

Koniecznie przeczytaj fragment "126 dni na kanapie"!

Odpowiedz na dwa łatwe pytania i wygraj egzemplarz "126 dni na kanapie"!

Co było dla ciebie trudniejsze: zorganizowanie wyprawy - zaplanowanie trasy, pozyskanie sponsorów i załatwianie wiz - czy życie w drodze - wielogodzinna jazda na motocyklu każdego dnia i jednoczesne przygotowywanie materiałów dla radia?

- Zaplanowanie podróży i uzyskanie wiz to był pikuś. Dużo po świecie jeżdżę i z wyjątkiem Iranu i Zjednoczonych Emiratów Arabskich, we wszystkich krajach na trasie wcześniej byłem i generalnie wiedziałem, czego mogę się spodziewać. Z wizami też nie było trudności. Jedyny problem był z Iranem, gdzie trzeba było kłamać, że nie jesteśmy dziennikarzami.

Problem był natomiast ze sponsorami. Mój pomysł wstrzelił się idealnie w początek kryzysu. Gdziekolwiek nie przyszedłem było bardzo fajnie, ale zawsze słyszałem: "Gdyby to było w ubiegłym roku..." albo "Może za rok, ale teraz...". Szukanie sponsora było długotrwałe i bardzo dołujące.

Dlaczego wybraliście trasę wiodącą m.in. przez Iran, Indie i Malezję?

- Są dwie trasy, po których można objechać świat. Przede wszystkim przez Stany Zjednoczone i Syberię - dokładnie tak jechali McGregor i Boorman. To jest droga trudniejsza techniczna. Ale ja musiałem starać się, przede wszystkim, dobrać trasę tak, by była atrakcyjna dla radia i słuchaczy. Bo jak jestem piąty dzień w stepie, to już nie ma o czym mówić, a jak jestem dziesiąty, to już tragedia. Kiedy jedziesz, to może jest to fajnie, ale dla słuchaczy mogło być to nudne.

Wybraliśmy trasę, gdzie jest więcej krajów po drodze i więcej się dzieje. Jest o czym opowiadać. Chwilę zabrało nam, by dopasować trasę do realiów. Mnie marzyło się, by pojechać przez kraje, w których jeszcze nie byłem. Czyli z Turcji pojechać przez republiki poradzieckie i przez Chiny, wzdłuż Himalajów, dotrzeć do Indii.

Okazało się, że z Chinami jest problem - trzeba mieć opiekuna, a to może kosztować. A jak się dowiedzą, że jesteśmy z radia, to może w ogóle to nie wyjść... Stwierdziłem więc, że odpuścimy, bo będzie to trwało dłużej, a gwarancji, że się uda, nie ma. Wobec tego została nam trasa "poniżej" Chin. Tam z kolei pojawił się problem z Birmą. Ten kraj w ogóle nie wpuszcza motocykli, więc zupełnie nie ma jak przejechać lądem z Indii do Tajlandii. Drugą sprawą był odcinek między Emiratami a Indiami. Można było jechać przez Afganistan i Pakistan, ale kiedy się nad tym zastanawialiśmy, w Pakistanie akurat odcięto głowę polskiemu geologowi.

Wyszedłem z założenia, że może gdybyśmy byli zwykłymi turystami to nie byłoby problemu, ale w sytuacji, kiedy jesteśmy ubrani, tak jak jesteśmy i jedziemy na motocyklach wartych, tyle ile są, to byłoby to kuszenie losu na maksa. Stwierdziliśmy, że przez Afganistan i Pakistan nie pojedziemy.

Dlaczego jako główny środek transportu podczas waszej wyprawy dookoła świata wybrałeś motocykl? Czy wynikało to z inspiracji książką "Long Way Round"? Nie myślałeś sobie, "oni przejechali na motocyklu, to może ja zrobiłbym to na quadzie albo... na rowerze"?

- Wydawało mi się, że samochodem będzie to za łatwe. Na rowerze nie dałbym rady. Jachtem odpadało zupełnie, bo uważam, że samotny rejs jest już ekstremum ekstremów. Wydawało mi się, że objechanie świata na motocyklu będzie takie trudne i... romantyczne.

Marzyłeś o romantycznej wyprawie dwóch przyjaciół na ich "stalowych rumakach"?

- To dlatego, że nie jeździłem na motocyklu. Wydawało mi się, że taką wyprawę samochodem jest znacznie prościej zorganizować. Że to mniejsze wyzwanie: siedzisz za kierownicą, a ktoś jest obok ciebie. Możesz spać, pisać... A na motocyklu jesteś sam - zaangażowany od początku do końca.

Co jest najprzyjemniejsze w podróżowaniu motocyklem?

- Zapachy. Nie wiedziałem, że jadąc na motocyklu jest się otoczonym zapachami. W samochodzie jedziesz i po prostu czujesz, że coś od czasu do czasu śmierdzi. A na motocyklu czujesz, jak pachnie pole, kukurydza czy lawenda. Albo jakiś inny miły zapach, który nie wiadomo skąd dochodzi. Rozglądasz się dookoła i patrzysz, co to może być i gdzie cię on może zaprowadzić. Oczywiście czasem coś śmierdzi.

Kiedy miałeś dosyć? Na którym kilometrze przyszedł kryzys i powiedziałeś sobie: "Cholera, mam dość. Nie chce mi się już dalej jechać"?

- Szybko (śmiech). Wyprawa miała kilka etapów. Pierwszy był do Turcji. Trudy motocyklowego życia rekompensowały mi widoki, które były dookoła. A do Turcji prawie nic się nie zmieniało: Czechy, Słowacja, Węgry, Bułgaria są prawie takie jak Polska. W Turcji zaczęło dziać się coś ciekawego: inni ludzie, inne krajobrazy, było na co patrzeć.

A drugim momentem, kiedy miałem serdecznie dość, były Indie. Jeżeli chodzi o motocykl, to jest to kraj tragedia. Byłem wcześniej w Indiach, ale jakoś nie odbierałem całego tamtejszego syfu, tak, jak to było podczas jazdy motocyklem.

Co jest największym wrogiem motocyklisty w Indiach?

- Absolutnie szalone drogi. Ja nie jeżdżę zgodnie z przepisami. Dla mnie, jak nie ma przepisów, to jest super, ale to, co było w Indiach, to dramat. Przyzwyczajeni jesteśmy na przykład, że na drodze, która przypomina autostradę, jeździ się w jednym kierunku, a nie we wszystkich. A tam nie wiadomo było, czego można się spodziewać.

Śmiesznie było, kiedy na przejeździe kolejowym wszyscy ustawiają się w jednej linii i sekundę po podniesieniu szlabanu cała droga się blokuje, bo każdy chce być pierwszy. Ale było też masę niebezpiecznych sytuacji, np. kiedy ciężarówka jedzie naprzeciwko motocykla, to nie masz się nawet co zastanawiać: jeżeli motocykl nie zjedzie, to ciężarówka go po prostu przejedzie. Dla kierowcy ciężarówki jest to zupełnie normalne i dla indyjskich motocyklistów najwyraźniej też.

No i ten cholerny upał. To było najgorsze. Wstawanie o 4. rano pomagało tylko na najbliższe cztery godziny, a potem i tak pot lał się strumieniami.

Ile razy zatrzymała was policja?

- Raz.

Skończyło się na mandacie?

- Nie. W Polsce płace regularnie, ale podczas wyprawy ani jednego. Mieliśmy naprawdę dużo szczęścia. Po kliku dniach w Turcji i przejechaniu po tamtejszych drogach 4 tys. kilometrów dowiedzieliśmy się, że jest jakieś kuriozalne ograniczenie prędkości dla motocykli do 70 km/h. Gdyby nas ktoś namierzył, to byśmy bankowo zapłacili. Jeździliśmy o wiele szybciej.

W całej Azji też nie ma mowy o płaceniu mandatów, no chyba że ktoś chce wyciągnąć łapówkę. Prawda jest taka, że białemu w Azji - z wyjątkiem Azji cywilizowanej typu Singapur - wolno wszystko. Nie miałem żadnych oporów, by w Tajlandii czy Malezji, kiedy na środku ronda stoi policjant, pojechać pod prąd.

Podczas wyprawy pokonaliście 44 tys. km. Blisko połowę z tego dystansu przejechaliście motocyklami. Co było trudniejsze: nabijanie tylu kilometrów na licznik czy przerzucanie motocykla z miejsca na miejsce samolotami i statkami?

- Zdecydowanie wysyłanie motocykla. Każdemu, kto wybiera się w daleką podróż radzę, by jak najdalej jechać na kołach. Wysyłanie jest bardzo trudne. Nie wiedziałem o tym, bo nigdy wcześniej tego nie robiłem. Przeprawa statkiem z Iranu do Emiratów zajęła cały dzień - trzeba było czekać i latać od okienka do okienka. A i tak były problemy, zupełnie dla mnie niezrozumiałe. Ale można je spuścić na karb tego, że Iran jest trochę dziwnym krajem.

Gorzej było z samolotami. Motocykl w transporcie, na dobrą sprawę, można traktować jak dużą paczkę. Linie lotnicze klasyfikują go jednak jako "materiał niebezpieczny", bo jest benzyna, olej, itd. Ale przed każdym lotem trzeba akumulator rozłączyć, benzynę spuścić do zera, olej spuścić do zera. Nawet powietrze z kół spuścić. Skoro to jest tak "odmotoryzowane", to jest to - moim zdaniem - paczka. Okazuje się jednak, że człowiek nie może przyjść na lotnisko, iść do linii i powiedzieć: "Proszę mi to zapakować i wysłać". Od tego są specjalne firmy. Trzeba się do nich zgłosić, one załatwiają cargo. Albo same pakują, albo i nie, bo mogą chcieć dostać już zapakowane. Wszyscy oczywiście "doją". Właśnie przerzucanie motocykli samolotami najwięcej nas kosztowało. Co więcej, to trwa i trwa. A nawet jeśli przewoźnik zażąda dwa razy więcej, to i tak nie mamy innej opcji... Jak tylko mamy pieniądze, to zapłacimy.

Przepisy z odbieraniem i nadawaniem są bardzo skomplikowane i może dojść do takich sytuacji, jaka spotkała nas w USA. Chcieliśmy zaoszczędzić i zrobiliśmy sami "papierkową robotę". Motocykle bez problemu wydali nam w San Francisco, ale w Miami był problem, by je wywieźć. Zaoszczędziliśmy 300 dolarów, ale kosztowało nas to 10 dni załatwiania, bo nie mieliśmy... jednego papierka. Gdyby to załatwiała jakaś firma, to może by takich problemów nie było. To była najgorsza rzecz na trasie. Oprócz upałów.

Mówiłeś, że w drodze "napędzały cię" widoki. Który kraj najbardziej ci się podobał? A który najmniej?

- W większości krajów na trasie już byłem. W części nawet wielokrotnie, więc wiedziałem, czego mogę się spodziewać. Uwielbiam Azję południowo-wschodnią: Malezję, Tajlandię i Singapur. Są tam fantastyczni ludzi, piękne krajobrazy, ciepło i dobre jedzenie. No i piękne kobiety. Tam jest bajka.

Przepiękne są także Stany. Jak się ma trochę czasu i chce się pojeździć, to Ameryka jest absolutnie rewelacyjna. Wszystko tam jest: góry, lasy, jeziora, skały, morze czy kaniony. Jak ktoś tam nie był, to nawet nie wyobraża sobie, jak tam jest fajnie. Ale przyznaje, że bardzo rozczarował mnie Teksas. Wcześniej tam nie byłem, wiec zdecydowałem, że skoro Michał w ogóle nie był na zachodzie USA, to tamtędy pojedziemy. Zależało mi, by zobaczyć miejsca, w których nie byłem. Obaj się rozczarowaliśmy. W porównaniu z wybrzeżem, to nic tam nie ma.

Jadąc na motocyklu nie możesz pozwolić sobie nawet na chwilę rozluźnienia. To bardzo męczące i nużące jednocześnie, bo cały czas jesteś sam. W trakcie jazdy nie pogadasz...

- ... no i dobrze! Nie przeszkadzało nam to. Oprócz jechania zostawało nam jeszcze 14 godzin czy coś koło tego, kiedy byliśmy na siebie skazani. To dobrze, że na motocyklu byliśmy sami. Człowiek miał święty spokój. Oczywiście czasem się nużyło i człowiek próbował jakoś sobie radzić.

W jaki sposób?

- Na bieżąco pomagał mi red bull. Kiedy jest monotonnie i gorąco, to człowiek przysypia. Nie przypuszczałem, że na motocyklu zasypia się szybciej niż w samochodzie. Myślałem, że jak wieje wiatr, to nie zaśniesz. Dopiero motocykliści powiedzieli mi, że zamknięty w kasku momentalnie zasypiasz, bo jest strasznie gorąco.

Próbowaliśmy też czegoś słuchać. Michał słuchał jakiejś muzyki. Ja miałem parę audiobooków, ale niestety od słuchania bolały mnie uszy. Zrezygnowałem, bo nawet jak dźwięk było nastawiony na full, to trzeba było się bardzo wsłuchiwać. Więcej było z tym zachodu niż pożytku.

A jak wyglądała życie korespondenta? Celem wyprawy, oprócz objechania globu, było także pokazanie słuchaczom Trójki ciekawych miejsc na świecie. Zatem rano wstajesz i...

- ... nadajesz. Robiliśmy materiały dwa razy dziennie przez pięć dni w tygodniu. W zależności od różnicy czasowej trzeba było specjalnie wstawać albo zatrzymywać się w czasie jazdy. Mówiło się o tym, co udało się nagrać wieczorem, albo co się widziało po drodze. Mieliśmy satelitę, więc mogliśmy na bieżąco nadawać. Czasem, gdy wiedzieliśmy, że z satelitą nam nie wyjdzie, a był internet, to nagrywaliśmy wieczorem i wysyłaliśmy materiał na rano.

Potem się jechało i zbierało się w głowie rzeczy, o których można opowiedzieć. I wtedy była godzina, dwie, czy trzy i trzeba było coś znaleźć, by mieć temat. To mógł być uliczny grajek, strażnik w parku narodowym, właściciel jakiegoś rancza. Nawet hodowca świń. Jeżeli ktoś powie ciekawie i będzie to fajne do słuchania, to jest ok. To tylko kwestia szczęścia, na jakiego rozmówcę się trafi.

Na nadmiar czasu raczej nie narzekaliście...

- ... bo to absolutnie nie była wycieczka. Wyprawa sprowadzała się jechania, szukania tematu, robienia materiału dla radia i spania. Oczywiście, coś tam widzieliśmy po drodze. Ale jak ktoś mnie pyta: "Jakie masz socjologiczne obserwacje dotyczące życia Malezyjczyków?", to ja nic na ten temat nie wiem. Nie mieliśmy czasu, by zostać w jednym miejscu i poobserwować. Widzieliśmy to, co da się zaobserwować podczas jazdy, ale nie było czasu, by się zagłębiać w temat.

Taka jest też twoja książka. "126 dni na >kanapie<. Motocyklem dookoła świata", to zbiór radiowych obrazków z podróży. Myślisz, że będzie także inspiracją do wyruszenia w podobną podróż?

- Chciałbym, żeby tak było. Chociaż dla kilku osób. Bo by porwać się na jakieś marzenia, nie trzeba być od razu kimś, kto musi ruszyć dookoła świata. Mnie zainspirowała książka McGregora i Boormana. To wystarczyło, bym zaczął myśleć o takiej podróży i doprowadził ją do szczęśliwego finału.

Yamahy oddaliście po zakończeniu wyprawy, ale chyba nadal lubicie motocykle. Masz zamiar kupić swoja maszynę?

- Tak, ale wynika to z łatwości poruszania się po mieście. Myślę, że ta podróż dała mi w kość i chyba nie będę długodystansowym podróżnikiem motocyklowym. Będę jeździć na krótkie dystanse - bardzo jej polubiłem (śmiech).

Ktoś, kto nie jeździ na motocyklu, nie zdaje sobie sprawy, jak wiele czynników musi być spełnionych, by jazda była przyjemnością. To jest bardzo dziwne. Dla mnie pierwszym dniem, który był absolutnie fantastyczny do jazdy, przeszedł po przejechaniu... 13 tys. km. Wtedy nie wiało, nie świeciło za mocno i była dobra widoczność. Droga była dobra i niedziurawa - nie była ani kompletnie prosta ani nie strasznie kręta. To nie jest tak, że motocykl jest niesiony przez wiatr i jedzie wszędzie śmiało.

Po objechaniu świata zostało ci jeszcze jakieś podróżnicze marzenie?

- Oczywiście! Takim niespełnionym marzeniem jest ekspedycja po Azji - po północy kontynentu. Chiny i republiki poradzieckie zostawiam sobie na przyszłość.

Czyli niedosyt wyprawowy pozostał...

- ... zawsze! Mam nadzieję, że nie osiągnę takiego momentu, kiedy będę już nasycony wyjazdami.

Dziękuję za rozmowę

Koniecznie przeczytaj fragment "126 dni na kanapie"!

Odpowiedz na dwa łatwe pytania i wygraj egzemplarz "126 dni na kanapie"!

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy