Mniej płatnego seksu i legalnego dymu

Władze Amsterdamu planują powoli wygaszać światła legendarnej dzielnicy czerwonych latarni.

Istnieje tradycja, wedle której mężczyzna musi w swoim życiu wybudować dom, spłodzić syna i zasadzić drzewo. Wcześniej może przeżyć noc w Amsterdamie. Tyle, że z tym akurat trzeba się spieszyć - władze miasta planują zmykać burdele i coffee shopy.

Dzielnica czerwonych latarni to jedna z najbardziej malowniczych części Amsterdamu. Ściągają tutaj masy turystów, większość jednak nie przyjeżdża tutaj po to, żeby podziwiać architekturę. - Pewne rzeczy wymknęły się spod kontroli - tłumaczy Cohen, opowiadając o spirali przestępczości wokół handlu miękkimi narkotykami i seksem. Dlatego władze miasta planują zamknąć wszystkie 35 "okien" na historycznym placu Oudekerksplein do 2011 roku, a 200 umiejscowionych przy okolicznych ulicach chcą zlikwidować w przeciągu kolejnych 10 lat.

Chodzi o odzyskanie równowagi

Ambitny plan władz miejskich zakłada zastąpienie burdeli, coffee shopów, sex shopów i peepshowów kafejkami i butikami. - Jeśli nie zaczniemy działać teraz, nigdy nie odzyskamy kontroli - mówi Cohen.

Reklama

Prostytucję toleruje się w mieście od dłuższego czasu, ale jest legalna dopiero od 2000 roku. Z kolei posiadanie do pięciu gramów marihuany i sprzedaż tego narkotyku w specjalnie wyznaczonych miejscach zostały zdekryminalizowane w 1976 roku. Palenie marihuany i korzystanie z uciech cielesnych to dwie bardzo mocne karty przetargowe Amsterdamu w walce o pieniądze turystów.

Z tego powodu, jak podkreśla Cohen, nigdy nie stanie się tak, że znikną zupełnie. Ale po długich dyskusjach władze miasta zdecydowały się na ograniczenie skali zjawiska i w ramach kosztującej wiele milionów dolarów rewitalizacji centrum miasta zamknięte zostaną 482 "okna" i 76 coffe shopów. - Pozostałe będą skoncentrowane w jednym miejscu, co ułatwi kontrolę - tłumaczy Cohen.

Dziś jest tak, że po dzielnicy przetaczają się hordy mężczyzn i chichoczących wyrostków. W tej części miasta, im jest później, tym więcej ludzi. Potencjalni klienci zatrzymują się, negocjują cenę i znikają w bramach.

W jednym z okien siedzi Josje, holenderska prostytutka, która funkcjonuje w biznesie od 20 lat. - Na mojej ulicy podchodzimy do pracy poważnie. Większość klientów to stali bywalcy i nie ma tutaj alfonsów - mówi. - Jeśli zaczną zamykać "okna", wiele dziewcząt z okolicznych ulic skończy w podziemiu - twierdzi.

Do restauracji nie przyjadą?

- Okolica stała się naprawdę niebezpieczna - opowiada Marten van der Kriek, rencista, który w dzielnicy czerwonych latarni mieszka od 1971 roku. - Coffe shopy, prostytutki, narkomani, bary z przekąskami pomiędzy sexshopami i niezliczoną liczba sklepów z pamiątkami. To monokultura - skarży się. Władze mówią, że oto właśnie chodzi - przywrócenie harmonii między jasną i ciemną stroną miasta.

Właściciele lokali, które mają zostać zamknięte skarżą się, że pomysł władz pozbawi ich źródła utrzymania. - Pójdę do sądu - grozi 30-letni właściciel coffee shopu "Stary Kościół". - Zatrudniam 6 osób. Jeśli będę zmuszony podawać tylko kawę, to nie przetrwam - mówi. - A jeśli zamkną burdele, oznaczać to będzie koniec z turystami. Turyści przyjeżdżają do nas na prostytutki a nie po to, żeby jeść w wyszukanych restauracjach czy odwiedzać eleganckie sklepy - dodaje.

Mtje Blaak z De Rode Draad, organizacji reprezentującej prostytutki, uważa, że decyzja władz sprawi tylko tyle, że prostytucja zejdzie do podziemia. - Kobiety wrócą na ulice - ostrzega.

Burmistrz Cohen ripostuje, że legalizacja prostytucji wcale nie wyeliminowała handlu ludźmi i zmuszania kobiet do prostytucji, a ludzie typu Martena Van der Krieka są szczęśliwi, że "odzyskają swoją dzielnicę". - Można tutaj doświadczyć rzeczy, których nie znajdziesz gdzie indziej. To wspaniałe. Ale musimy na powrót zdefiniować limity - tłumaczy.

Alix Rijckaert, tłum i opr. ML

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama