Grand Hotel Calciomercato: Jak Mourinho romansował z Messim

Lionel Messi i Jose Mourinho odbierają nagrody od FIFA, rok 2010 /Michael Steele /Getty Images
Reklama

Świat wielkiej piłki, to nie tylko blask jupiterów, boiskowe zmagania i rozwrzeszczane tłumy na trybunach. To także zakulisowa gra o zawodników, która często przypomina podchody albo intrygi rodem z Wersalu. Tak jak historia próby podebrania Barcelonie Leo Messiego przez Jose Mourinho...

Pieniądze, obietnice i niedotrzymane umowy. Transfery, które okazują się sprawami wagi państwowej. Negocjacje finalizowane przy koktajlu na Ibizie oraz transakcje dopinane w ostatnich sekundach albo nawet po finałowym gongu. Calciomercato, czyli po włosku rynek piłkarski, to w rzeczywistości jarmark, zdolny zmienić lokalną, prowincjonalną rzeczywistość w złoto.

Dlaczego Robert Lewandowski nie trafił do Genoi? Czy Leo Messi był blisko przeprowadzki do Londynu? Co wspólnego ma córka prezydenta Romy z Francesco Tottim i jego potencjalnym transferem do Realu Madryt? Czy Luis Figo mógł zostać legendą Juventusu? Włoski dziennikarz sportowy, Gianluca di Marzio, w swojej książce "Grand Hotel Calciomercato" opisuje ze szczegółami historie, o których większość kibiców na świecie nie tylko nie słyszała, ale nie miała prawa nawet usłyszeć.

Reklama

Poniższe fragmenty pochodzą z książki Gianluci di Marzio "Grand Hotel Calciomercato", która na polskim rynku ukazała się dzięki wydawnictwu SQN.

Wystarczy jedno słowo: Messi. Marzenie i koszmar w jednym. Ręka do góry, kto nigdy nie chciał mieć go w drużynie, również tylko po to, by nie przeklinać go za każdym razem jako przeciwnika. U jego boku chętnie zagrałby nawet najgorszy wróg. Zamknijcie oczy i wyobraźcie sobie tylko - Messi w Realu Madryt, bum. Największy transfer w historii, nie tylko stulecia. Cóż, tak, w 2013 roku Florentino Pérez próbował, wysyłając kilku ludzi na zwiady do obozu największego rywala. Plan przewidywał rzecz jasna wykorzystanie klauzuli wykupu, co oznaczało w tamtym czasie wyłożenie na stół 250 milionów euro, bo na taką sumę opiewała. Takie pieniądze wystarczyłyby Pérezowi nawet na odnowienie Bernabéu, tymczasem wolał przeznaczyć je na sprowadzenie Messiego do Madrytu. Obrana koncepcja nie okazała się jednak najlepsza. Ludzie mający zbadać dostępność Leo zostali odesłani z kwitkiem, do tego w niezbyt uprzejmy sposób.

"Ja do Realu nie przejdę, tracicie czas!" - usłyszeli od Argentyńczyka, bez choćby podziękowania za zainteresowanie czy zagłębienia się w szczegóły "faraonicznej" oferty, którą miałby otrzymać.

Florentino, jednemu z najbardziej wpływowych ludzi w Hiszpanii, taka reakcja się nie spodobała. To oczywiście musiał być przypadek, ale kilka miesięcy później fiskus rozpoczął długą wojnę z Argentyńczykiem i jego rodziną, ostatecznie zmuszając Messiego do zapłaty 53 milionów euro. Fiskus kontra mistrz, czyli to samo, co spotkało Cristiano Ronaldo, w przypadku Portugalczyka jednak okazało się to dodatkowym, a wręcz definitywnym bodźcem do wyjazdu z Hiszpanii i zadokowania w Juventusie. Messi również miał ten ból. Tak, Leo również poważnie rozważał pożegnanie z Barceloną i krajem, który go niegdyś przyjął. Ale dokąd miałby odejść? Do Chelsea! Z dwóch głównych powodów: fascynacji Londynem oraz szacunku do Mourinho, który pracował wówczas jako trener The Blues. Jest styczeń 2014 roku, sławetne śledztwo w sprawie oszustw podatkowych Argentyńczyka rozkręca się na dobre, a do tego już za kilka miesięcy rozpocznie się mundial w Brazylii.

"Chcę przenieść się do Chelsea, ruszajmy z tym tematem".

Wściekłość i zmęczenie wynikające z afery związanej z finansami publicznymi popychają Leo do działania - gwiazdor dzwoni najpierw do byłego kolegi z drużyny, Deco (który niedawno zakończył karierę piłkarską, zaczął pracować jako agent i spędził dwa lata na Stamford Bridge, gdzie na stołku szefa zasiadał Roman Abramowicz), następnie prosi o pomoc innego przyjaciela, który zna pół świata oraz właściwych ludzi, mogących pomóc uruchomić machinę transferową. Deco obiecuje Argentyńczykowi rychłe spotkanie z rosyjskim właścicielem angielskiego klubu, podczas gdy ten drugi bierze na celownik Mourinho, próbując sprawić, by ten zakochał się w tym niewiarygodnym scenariuszu. Nie będzie to trudne, biorąc pod uwagę, że jego syn, José junior, wprost uwielbia Messiego, uważając go za "Króla", lepszego nawet od CR7. W ten sposób zostaje umówione spotkanie w Londynie - wspólny obiad w domu Mou. Z jednej strony trzech pośredników, przedstawiających koncept projektu i możliwość jego realizacji, z drugiej zaś trener Chelsea, któremu trudno w to wszystko uwierzyć. Co by więc tu wymyślić, żeby rozwiać jego wątpliwości? Rozmowa wideo - FaceTime, Mourinho i Messi, twarzą w twarz. Nic, tylko kręcić film.

"Cześć, Leo, z tej strony José" - fajerwerki odpalone.

Dwie legendy światowego futbolu, a zarazem odwieczni rywale urządzili sobie potajemną schadzkę, by porozmawiać o wspólnym związku. Niczym przy kolacji przy świecach, odbywającej się wirtualnie w salonie, w którym odbywa się połączenie.

"Jak się masz, mistrzu? - przełamuje pierwsze lody trener w swoim stylu. - Doszły mnie słuchy o twoim pragnieniu. Cóż, nawet nie wiesz, ile nocy nie przespałem, główkując, jak cię zatrzymać. Kryłem cię strefowo, ale i tak strzelałeś mi gole, przydzielałem ci na boisku plastra, a ty nadal strzelałeś mi gole, stawiałem na pośrednie rozwiązanie, które działało tylko do twojego pierwszego udanego dryblingu. Jesteś najlepszy, kropka".

Sprytna i podstępna taktyka, godna Mourinho w najlepszej formie.

"No dobra, wiesz, co ci powiem? Powinieneś zostać tam, gdzie jesteś!" - stwierdza prowokacyjnie, wprawiając w niemałe osłupienie wszystkich obecnych, którzy już wyobrażali sobie miliony do podziału na własne prowizje.

Po drugiej stronie komórki Messi zmienia się na twarzy, zastanawiając się, czy nie jest przypadkiem w ukrytej kamerze i czy nie pada właśnie ofiarą jakiegoś ustawionego żartu, nie doceniając nieco diabelstwa Special One. Ten zaś nie przestaje naciskać: "Naprawdę, nie możesz odejść. Powinni ci tam, w Barcelonie, postawić pomnik. Dla mistrza twojego pokroju nie ma lepszego miejsca. Ale...". Jest i on, cios mistrza ławki trenerskiej, kontratak na pełnej szybkości, który odmienia oblicze meczu: "Jeśli pewnego dnia, jednego z tych poranków, obudzisz się, by pojechać na trening, zrobisz sobie śniadanie i stwierdzisz, że kawa nie smakuje już tak samo jak kiedyś, niebo nagle stało się jakieś szare, samochód przestał ci się podobać, brakuje ci radości po powrocie do domu, rodzina nie jest zadowolona, cóż, jeśli stwierdzisz, że nastały mroczne dni... wtedy rzeczywiście powinieneś otworzyć na nowo drzwi prowadzące do szczęścia. I wówczas, za tymi drzwiami, będę czekał na ciebie ja, José Mourinho!".

Szach-mat. Messi śmieje się w głos i już uwielbia swojego zalotnika, a do celebrowania zaręczyn brakuje już tylko pierścionka.

Program przewiduje teraz spotkanie w siedzibie Chelsea z potężną Mariną, kobietą od interesów angielskiego klubu, zawiadomioną o wszystkim przez swojego szefa, Romana. Wypożyczony dwudziestometrowy mercedes zawozi posłańców na miejsce, a jeden z nich już w trakcie jazdy ogląda przez okno okolicę i piękne domy, które można będzie kupić za pieniądze zarobione z transferu. Kiedy auto zatrzymuje się przed stadionem, jeszcze przed wyjściem, znowu daje o sobie znać Leo, uzbrojony w podarowane przez Mou czerwone róże.

"Po rozmowie z tym geniuszem jestem pewien, że mogę wygrać to, co chcę: to mistrz, kontynuujcie".

Idealnie. Plan działa, na horyzoncie nie widać przeszkód. Jest 15.00, zaczyna się spotkanie z Granowskają, która nie daje się ani na chwilę wytrącić z równowagi wonią transferu mogącego zmienić historię futbolu. Klauzula w wysokości 250 milionów? OK. Niebotyczne wynagrodzenie? OK. Prawa do wizerunku? OK. Szczegółami miałby wkrótce zająć się ojciec zawodnika, Jorge Horacio, który od zawsze osobiście zajmuje się sprawami i pieniędzmi syna, zdobywcy sześciu Złotych Piłek. Jeśli ktoś miałby być potencjalną przeszkodą, to przede wszystkim on: człowiek pozbawiony skrupułów, niemający na tym etapie pojęcia ani o tym, czego chce Leo, ani o wprawionym w ruch planie wyciągnięcia go z Barcelony. Mijają dwa dni, Marina przygotowuje maila ze szczegółową ofertą, podczas gdy Mourinho zaczyna pojawiać się na treningach z uśmiechem od ucha do ucha. Przed jedną z popołudniowych sesji podchodzi do niego Cesc Fàbregas (ówczesny gracz Chelsea i były kolega z drużyny Messiego w Barcelonie), podekscytowany, jakby właśnie strzelił gola.

"Trenerze, Leo chce się do nas przenieść! To niewiarygodne! Przyjaźnimy się od zawsze, to byłoby coś szalonego... Dzwonił do mnie Deco i powiedział mi o wszystkim, bo do pana nie może się dodzwonić". Oto i drugi potencjalny problem, o który może rozbić się cała operacja: tak, Deco, uwiedziony, a następnie porzucony w owych negocjacjach.

"Tak, wiem, wiem o wszystkim. Rozmawiałem już zresztą bezpośrednio z Messim" - odpowiada Mourinho, nie zastanawiając się nad konsekwencjami. Te zaś są katastrofalne: Fàbregas dzwoni do Deco i informuje go o kontakcie nawiązanym przez obie strony, ten zaś od razu donosi o wszystkim ojcu-menedżerowi Messiego. Nie powinien był tego robić. Tym samym, podczas gdy Chelsea wysyła pośrednikom oficjalną zgodę na żądania finansowe piłkarza, który oczekuje 50 milionów funtów netto za sezon oraz 70 procent praw do wizerunku, dochodzi do katastrofy. Ojciec Jorge dzwoni do syna Leo, żądając wyjaśnień.

"O niczym nie wiem, przysięgam" - dementuje numer 10 Blaugrany, wyrzekając się rozmów i własnych pragnień, rujnując plany odejścia i pracę nad transferem.

Wszystko w jednej chwili staje się bańką mydlaną, która upada na ziemię i pryska, nie zostawiając po sobie choćby minimalnego śladu, tak jakby nic się nigdy nie wydarzyło. Szaleństwo. Zaskakujące podanie do tyłu, kiedy stoisz już z piłką przed pustą bramką. Zdecydowanie nie w stylu Messiego. Ale być może w stylu Leo. Tym bardziej jeśli wziąć pod uwagę dynamikę sytuacji w rodzinie, w której - o czym powszechnie wiadomo - ojciec odgrywa ogromną rolę.

"Jeśli mi o czymś mówi, podpisuję to z zamkniętymi oczami" - przyznał Messi, stojąc przed sędziami w trakcie sławetnego przesłuchania w sprawie o oszustwa podatkowe. Równie dobrze mógłby dodać: "Nie miałbym odwagi zrobić czegoś bez zaangażowania w to ojca", więc o czym w ogóle mówić w przypadku ukrytej prawdy.

Abramowicz, człowiek, który nie lubi przegrywać, musi tym samym przełknąć gorzką pigułkę. Ulatniają się też wściekli pośrednicy, którzy starali się dopieścić transakcję, teraz zaś muszą przestać marzyć o wszystkich tych apartamentach do kupienia w najpiękniejszych dzielnicach Londynu. Z kolei Messi został tam, gdzie był, odnawiając niemal każdego roku kontrakt w zamian za bajońskie podwyżki i zapuszczając się do Włoch jedynie na wakacje, kilka miesięcy po pożegnaniu z fantazjami o zmianie klubu oraz kilka dni po finale mistrzostw świata w Rio de Janeiro, przegranym z Niemcami po dogrywce.

"Mam do ciebie prośbę, chciałbym wypocząć w spokoju gdzieś na wodzie; jestem zdruzgotany, pomóż mi coś zorganizować" - mówi Argentyńczyk do przyjaciela, który szybko znajduje właściwego człowieka: Gabriele Volpiego, właściciela Spezii, bogatego przedsiębiorcy. Jego jacht nazywa się GiVi, dysponuje 12 apartamentami, znajduje się na nim nawet spa, sala do masażu oraz wszystko, by od ręki zaspokoić każdy kaprys.

"Podaruję mu go na 15 dni, niech płynie, dokąd chce, płacę za wszystko! Mam tylko jedną prośbę: wspólna kolacja z moją rodziną przynajmniej w jeden wieczór, pierwszy, gdy tylko tu przyjedzie".

Umowa stoi. Razem z Messim podróżuje niemała ekipa: żona, dwoje dzieci, kataloński przyjaciel Pepe Costa, masażysta reprezentacji Argentyny, Fàbregas (tak, znowu on) i reszta rodziny.

Łódź Volpiego z banderą Kajmanów czeka zakotwiczona w Castellammare di Stabia w prowincji Neapol, gdzie, nawiasem mówiąc, się urodziłem. Messi nie może lądować w Neapolu - przylot Argentyńczyka sparaliżowałby lotnisko i kto wie, czy ludzie nie zanieśliby go siłą na San Paolo. Lepszym rozwiązaniem jest Salerno, gdzie znajduje się lotnisko wojskowe i gdzie trzeba będzie rozdać co najwyżej 20 autografów i zapozować do dziesięciu zdjęć. Komitet powitalny Volpiego jest gotowy - po Messiego i jego trupę podjeżdżają dwa vany, po czym podwożą go do portu w Salerno, do którego przypływają dwa ogromne pontony, które mają zabrać wszystkich na pokład jachtu.

Scena wygląda niczym z filmu z Jamesem Bondem - 007: Licencja na strzelanie. Sześćdziesięciometrowa łódź dopływa następnie do Portofino, gdzie odbywa się zaplanowana kolacja: La Pulce spędza dwie godziny z gospodarzem, zafascynowanym nie tylko piłką nożną, ale i piłką wodną, do tego stopnia, że jest właścicielem drużyny Pro Recco. Argentyńczyk zostawia mu w prezencie koszulkę z wygranego półfinału mundialu z Holandią. Na koniec deser, po którym Volpi, w towarzystwie żony i dwóch synów, oddaje jacht do dyspozycji Messiego, nie naprzykrzając mu się dłużej i odlatując helikopterem. Wyobraźcie to sobie: kapitan statku, opalony mieszkaniec Viareggio, facet o zachrypniętym głosie, otrzymuje z góry 15 tysięcy euro napiwku dla całej załogi. Włoskie wakacje Leo Messiego mogą się rozpocząć. Capri, Ischia, Ponza, Palmarola, Circeo. Tym razem nie chodzi o piłkarskie stadiony, a o miejsca, po których stąpają stopy geniusza, cieszącego się spektaklem naszego morza i jego magicznymi barwami, przynajmniej do chwili, aż otrzymuje niespodziewany telefon.

"Zmarł Grondona". Chodzi o prezydenta AFA - Argentyńskiego Związku Piłki Nożnej.

Jest 30 lipca 2014 roku. Kapitan kadry musi natychmiast wracać, by zdążyć na pogrzeb. Na wyspie Ponza czeka gotowy do startu helikopter... Czerwonego Krzyża. Wystarczą dwa selfie, by wykupić sobie podwózkę na lotnisko Fiumicino i następnie złapać lot do Argentyny. Do Włoch Messi wróci już tylko jako boiskowy przeciwnik. I poczuje znów to pragnienie zmiany klubu, silne jak nigdy dotąd. Tym razem jednak nie będzie chciał zrobić niczego bez wiedzy ojca.

INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama