Dutchman, czyli być Holendrem w Polsce

Jesteśmy w Unii Europejskiej już prawie trzy lata, teraz oczekujemy na ważną decyzję parlamentu i nowego rządu w Hadze: czy Holandia otworzy rynek pracy dla Polaków. Wielu Holendrów również tego oczekuje. Niektórzy wybrali Polskę na swój drugi dom. Jednym z nich jest Robert Bos.

Dla nas oczywiste jest, że to piękny kraj, o bogatej historii, uważamy, że każdy ją powinien znać, a Polak to patriota, pracuś i przykład wszelakich cnót. Polska jest "edenem" dla wielu przybyszów zza wschodniej granicy, którzy trafili tu za chlebem, nieporównanie mniej atrakcyjna jest dla gości zza zachodniej granicy - przynajmniej jako miejsce stałego pobytu.

Robert Bos, Holender z Baarlo, od swojego pierwszego spotkania z Polską postanowił swoje losy zawodowe związać z tym krajem. Koledzy ze studiów dziwili się jego pomysłowi, by tu właśnie przyjechać w 1992 roku na studenckie praktyki. Słyszał, że to komunistyczny, może niebezpieczny kraj, nikt nie zna języków, koniec świata i białe niedźwiedzie, czemu nie jedziesz do Anglii, pytali koledzy.

Reklama

- Na początku traktowałem to jak przygodę, byłem młodym człowiekiem, pełnym ideałów, chęci naprawy świata. Trafiłem do Mikołowa, niedaleko Katowic, moja uczelnia w Arnhem współpracowała z katowicką Akademią Ekonomiczną. Pamiętam nawet ulicę - Żwirki i Wigury, gdzie mieściła się firma Exbud-Mimet, tam jako student pracowałem pięć miesięcy - prawie bezbłędną płynną polszczyzną opowiada Bos.

Jednym z profesorów na jego uczelni był naukowiec z dawnego NRD - potrafił zarazić sympatią do wschodnich części Europy. To pierwsze zainteresowanie Polską zawdzięcza właśnie jemu.

- Bardzo miło wspominam ten czas, spotkaliśmy się z burmistrzem, przyjmowani byliśmy jak gwiazdy - my, studenci z Holandii; pisano o nas w lokalnej prasie. Mieliśmy wycieczki, nawet na narty do Wisły, może nawet gdzieś tam spotkaliśmy Małysza, dziś wiem, że stamtąd pochodzi.

Język pełen emocji

Trudno się rozmawia między dzwoniącymi telefonami, pomimo późnego piątkowego popołudnia, ruch w biurze spory. Robert Bos jest menedżerem w firmie Pran w Opolu, rekrutującej pracowników do Holandii, jak mówi, pracuje 50-60 godzin tygodniowo.

- Wiem, że w moim języku polskim są niedociągnięcia gramatyczne, dziwna wymowa, obcy akcent. Polski dla obcokrajowców jest bardzo trudnym językiem. Jeśli jeszcze człowiek jest zestresowany, niewypoczęty, jak ja teraz, to jeszcze trudniej się wysłowić. Nie mam, niestety, obecnie czasu na pogłębienie znajomości języka polskiego, doszlifowanie wymowy, postudiowanie gramatyki. Najpierw uczyłem się języka przez kontakt z ludźmi, potem na kursach, prywatnych lekcjach. Te końcówki, odmiany są najtrudniejsze - wylicza Robert Bos.

Po studiach, ku zdziwieniu wielu znajomych, Bos postanowił kontynuować przygodę - przyszłość zawodową związał właśnie z Polską. Konsekwentnie przygotowywał się do tego kroku. Jeszcze w Holandii przystąpił do fundacji, działającej przy miastach partnerskich Maasbree - Wolsztyn, tam mógł uczyć się języka, utrzymywać kontakty z Polską. Najpierw pracował w Węgrowie pod Warszawą, by w 2003 roku trafić do Opola.

- Moje życie prywatne również związane jest z waszym krajem, moja dziewczyna jest Polką, znamy się już 8 lat, mieszkamy w Opolu. Mówimy oczywiście po polsku! - śmieje się Robert Bos.

Polacy, w opinii Holendra, mówią szybko i trudno ich zrozumieć. - Szczególnie na początku, nie mogłem zorientować się o czym mówią. Teraz nawet sam mówię dość szybko w waszym języku. Jesteście bardzo życzliwi, ja się tu dobrze czuję, macie bliższy kontakt z drugim człowiekiem, niż na zachodzie. Czasem w rozmowach jest zbyt wiele emocji, ale radzę sobie, i umiem je wyciszać.

Liberalny Holender konserwatywnej Polsce

Bos przyznaje, że wielokrotnie spotkał się z opiniami "Polak-złodziej, pijak" itd., jeszcze u siebie w kraju. Ma własne zdanie, wolne od stereotypów, wynikające z doświadczenia: - Ja tego nie potwierdzam. Podobnie jak z taką kalką o Polakach, musi sobie radzić z obiegowymi opiniami o swoich rodakach. Słyszy, że Holender jest skąpy, zbyt liberalny, bo może palić bezkarnie marihuanę, albo wstępować w związek homoseksualny, a w końcu może zażądać eutanazji. Do tego dołożyć można tulipany, drewniane chodaki, wiatraki i to wszystko, co wiemy o Holandii i jej mieszkańcach.

- Musiałem się przyzwyczaić zwłaszcza do całowania kobiet w rękę. Co kraj to obyczaj, i ja to szanuję. Kobiety na zachodzie są bardziej wyemancypowane, nie chcą otwierania drzwi, podawania płaszcza itd., a mnie się podoba, że mężczyźni tutaj zwracają uwagę na takie zachowania. Uważam to za wartościowe. Jasne, że w Holandii czy Niemczech podobnie okazujemy wyrazy szacunku, ale to raczej w przypadku uroczystego obiadu czy proszonej kolacji - wyznaje Robert Bos.

Inne są też spotkania ze znajomymi - praktycznie niedopuszczalne jest wpadanie po drodze, na chwilkę, bez zapowiedzi, co dla nas, Polaków, jest wciąż dość naturalne, podobnie jak zaproszenie niespodziewanego przybysza do zjedzenia rodzinnego obiadu. - Wolę, jak mnie ktoś uprzedzi o wizycie, tak jestem wychowany - mówi Robert Bos z uśmiechem, proponując kolejną dobrą holenderską kawę.

Uważa, że język polski jest taki uprzejmy, pełen form, tytułów. Kultura zachodnia posługuje się formami "ty". Wchodząc do biura, słychać rozmowę z pracownicami, z którymi jest po imieniu, w żaden sposób nie zakłóca to relacji szef-pracownik. "Proszę pani, panie dyrektorze, panie prezesie", oto zwykle słyszane tytuły w polskich firmach państwowych, urzędach - trzyma się dystans, buduje bariery. - To duża różnica między polskimi a zachodnimi firmami, tam tego nie ma. Jestem zwolennikiem otwartego kontaktu z współpracownikami, my tu jesteśmy po imieniu, uważam, że tak można lepiej pracować, a jak egzekwować wykonanie pracy - to moja rola - przekonuje menedżer firmy Pran.

Ważne, by dostrzec różnice w oczekiwaniach

Wielu Polaków zaobserwowało różnice w stylu pracy w kraju, i w rozwiniętych krajach europejskich. Oczekiwania z pewnością są nieco inne - zwłaszcza, jeśli idzie o samodzielność pracownika, o gotowość do wykazania inicjatywy. Rola pośrednika pracy, jak firmy Pran, jest również taka, by na te różnice przygotować: - Jeśli coś zleca się pracownikowi, on to przyjmuje do wiadomości, uznaje się, że praca czy zadanie będzie wykonane, na zasadach partnerskich. Nie ma systemów twardej kontroli, raczej odpowiedzialność, po co tu jestem i co mam zrobić. Pożądana jest również asertywność - mieć odwagę, by powiedzieć, że nie umiem, nie rozumiem, proszę o pomoc. Najgorsza jest, zdaniem Bosa sytuacja, kiedy przełożony słyszy OK, będzie zrobione, a okazuje się po czasie, że ktoś zapomniał, nie umiał, albo nie daj boże, nikt mu niczego nie zlecał. - To jest w Holandii nie do przyjęcia, uczulamy na to zatrudnianych, podobnie jak na punktualność, dyscyplinę i porządek. No i oczywiście - żadnego alkoholu w pracy - wylicza menedżer Pran.

To istotne informacje, zwłaszcza przy szansie, że być może tej wiosny Polacy będą mogli legalnie szukać pracy w ojczyźnie wiatraków i tulipanów, nie tylko we wskazanych niespełna 40 działach gospodarki. Wszystko dziś w mocy holenderskiego parlamentu, który po 5 marca otworzy granice dla Polaków, lub pozostawi je przymknięte na kolejnych kilka lat.

- Wierzę, choć wiele jest obaw po holenderskiej stronie, że jednak rynek pracy dla was w Holandii się otworzy tej wiosny. Klimat wokół polskich pracowników polepsza się, ciągle jednak w prasie holenderskiej pojawia się wiele tekstów, w których czuje się pewne uprzedzenia, może niewiedzę. Z zainteresowaniem śledzę artykuły o polskiej emigracji, reportaże w telewizji, wiele jest wartościowych, pokazujących, że ten przyjazd do pracy to niełatwe doświadczenie. Znam osobiście wiele rodzin, osób, gdzie kobiety muszą rozstawać się z dziećmi, rodziny cierpią, to nie jest łatwe życie ani łatwy zarobek. Cieszę się, kiedy znajduję takie informacje w holenderskich mediach, które moim rodakom pozwalają zrozumieć, kto i dlaczego do nas przyjeżdża - dzieli się spostrzeżeniami Robert Bos.

Tylko lukrecji brak

Holenderskie, najważniejsze i opiniotwórcze tytuły to NRC-Handelsblad i Algemeen Dagblad, dzienniki wydawane w Rotterdamie, de Volkskrant, amsterdamski dziennik, no i czytany przez wielu, trochę plotkarski de Telegraaf - to je stara się na bieżąco śledzić Robert Bos. Natomiast w Polsce czyta chętnie Gazetę Wyborczą, NTO i Rzeczpospolitą, która jest już bardzo wymagającym tytułem.

- Chociaż moja dziewczyna tego nie lubi, chętnie oglądam sprawozdania z obrad sejmu, Panoramę, rozmowy Moniki Olejnik. Czasem sobie myślę, że wasza demokracja jest jeszcze młodziutka, widać to szczególnie w ostatnich tygodniach - chociaż pewnie nie jestem kompetentną osobą, ale to moje spostrzeżenia. Rozumiem, z czego to wynika. Z drugiej strony, afery, skandale wychodzą na jaw i w Holandii, Belgii czy Niemczech, to inna strona demokracji, i dobrze, że są ujawniane - podsumowuje Robert Bos.

Po ciężkim dniu siada przy filiżance ulubionej kawy Douwe Egberts, nie do kupienia w Polsce, więc przywożonej przez znajomych z Holandii, z jedną z ulubionych gazet, a ostatnio - przed teatrem telewizji.

W taką pogodę można jedynie wyskoczyć na narty, spacery jeszcze nie są przyjemnością - Robert Bos czeka z utęsknieniem na słońce i możliwość jazdy na rowerze. - Brakuje mi ścieżek rowerowych w Opolu, ale i tak jest gdzie jeździć.

Na pocieszenie sięga po ukochany holenderski specjał - lukrecję, i kolejny łyk kawy.

Beata Dżon

MWMedia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy