Cyberalfonsi wykorzystują dzieci

- To prawie jak robota w call-center. Pracujemy na zmiany i czatujemy. Klienci mogą z nami zrobić wszystko, co chcą, pod warunkiem, że zapłacą - mówi jedna z dziewczyn złapanych podczas policyjnej obławie na wirtualne burdele. W sieci pracowała pod nickiem "Rainbow", czyli Tęcza.

Filipiny są jednym z najszybciej rozwijających się rynków outsourcingu na świecie. Jak grzyby po deszczu powstają tam firmy świadczące rozmaite usługi na rzecz międzynarodowych koncernów. Jeszcze dynamiczniej na Filipinach rozwija się jednak branża porno. Internauci oglądający masturbujące się przed kamerami Filipinki, rzadko kiedy zdają sobie sprawę, że kobiety te nie robią tego dobrowolnie. W wielu przypadkach nie są to kobiety tylko dzieci.

Cyberalfonsi zaciągają do nor

Cyberseks jest obecnie jednym z najbardziej palących problemów na Filipinach. Kraj, który zdaniem tamtejszych pracowników społecznych, ledwo uporał się z plagą dziecięcej prostytucji, teraz jest usiany norami, gdzie dziewczynki znów, choć już inaczej, są wykorzystywane.

Cyberalfonsi, jak nazywają ich filipińscy policjanci, stworzyli coś na wzór centrów outsourcingu: oferują zagranicznym stronom pornograficznym bardzo tanie usługi. Cena jest niska, bo sami nie ponoszą prawie żadnych kosztów - kobiety za swoją pracę otrzymują dramatycznie małe pieniądze. Za dostęp do śmiałych filmów internauci z całego świat płacą natomiast znaczne sumy.

Reklama

Ceny takich usług są bardzo zróżnicowane: wynoszą od 15 dolarów za godzinę do nawet 10 dolarów za minutę.

"Wirtualne burdele"

Filipińskie władze starają się ukrócić przestępczy proceder. W jednym z ostatnich nalotów, jakie policja przeprowadziła na taki "wirtualny burdel", znajdujący się w miejscowości Olangapo na północy kraju, zatrzymano pięć dziewcząt w wieku 14-18 lat i trzy kobiety. Wszystkie w momencie wtargnięcia policjantów, jak napisano w raporcie z akcji, "wykonywały czynności seksualne przed kamerkami internetowymi". Masturbujące się Filipinki oglądali internauci z całego świata.

- To prawie jak robota w call-center. Pracujemy na zmiany i czatujemy. Klienci mogą z nami zrobić wszystko, co chcą - pod warunkiem, że zapłacą - mówi jedna z dziewczyn złapanych podczas policyjnej akcji na wirtualne burdele. W sieci pracowała pod nickiem "Rainbow", czyli Tęcza.

Praca... była nudna

Rainbow ma 15 lat. Razem ze swoją o dwa lata starszą siostrą opuściła rodzinną wieś na północy kraju, bo ciotka z Olongapo zapewniała ich, że załatwiła dla nich pracę. Dziewczyny miały być opiekunkami dla dzieci, ale skończyły w wirtualnym burdelu.

- Potrzebowałyśmy tygodnia, by się przełamać, ale potem... było to nam już zupełnie obojętne - wyznaje starsza siostra. Przyznaje jednocześnie, że ich ciotka cały czas była przy nich. - By mieć pewność, że spełniałyśmy życzenia klientów - wyjaśnia.

Dożywocie za stręczycielstwo

Ciotka dziewczyn została aresztowana podczas policyjnego nalotu przeprowadzonego w październiku. Oskarżono ją o handel dziećmi i zmuszanie do prostytucji, za co na Filipinach grozi dożywocie.

W policyjnym raporcie z nalotu na wirtualny burdel w Olangapo ze szczegółami opisano, do czego zmuszano dziewczyny. "Jedna z nich, zupełnie naga, będąc w skandalicznej pozie, wkładała w usta wibrator" - czytamy w dokumentach.

Obie siostry znajdują się obecnie pod opieką lokalnego centrum pomocy dla dzieci. Instytucja prowadzona jest przez irlandzkiego księdza.

Wystarczy internet

- Co prawda częste policyjne naloty na wirtualne burdele sprawiły, że każdego tygodnia kilkanaście kobiet i dziewczynek jest uwalnianych od stręczycieli, ale obawiamy się, że to tylko wierzchołek góry lodowej - mówi Migdonio Congzon z filipińskiego Narodowego Biura Śledczego.

- To problem ekonomiczny. Ludzie są biedni i potrzebują pieniędzy. Robią to, choć rzadko trafiają do takiej pracy z własnej woli - mówi o motywacjach kobiet do pracy Congzon, który zajmuje się przestępstwami komputerowymi.

Wirtualne burdele są zakładane dosłownie wszędzie.

- Może to być dom, może to być mieszkanie w bloku, może to być cokolwiek innego, byle tylko były tam komputery podłączone do sieci - wyjaśnia Congzon.

Dziurawe prawo

Filipińskie władze, oprócz nasyłania policji na nory cyberalfonsów, nie mogą wiele zrobić, by ukrócić doskonale prosperujący biznes. Narodowe Biuro Śledcze, które jest pionem śledczym ministerstwa sprawiedliwości, ma tylko pięciu specjalistów zajmujących się przestępstwami komputerowymi. Częściej niż wirtualnymi burdelami walczą oni jednak z oszustwami internetowymi. Filipińska policja także ma tylko pięciu ekspertów zajmujących się cyberprzestępstwami.

Jeszcze większym problemem niż braki kadrowe jest filipińskie prawo, które nie nadąża za pomysłami przestępców. Ustawodawcy nie przewidzieli, że dziecięcą prostytucję będą musieli także zwalczać w internecie.

Społeczne przyzwolenie

Dolores Alforte, członek rządowej komisji ds. pomocy dzieciom, powiedziała, że policja zamknęła tylko kilka z wielu wirtualnych burdeli, o jakich jej doniesiono. Większość z nich prowadzona jest bowiem w domach prywatnych, więc by się do nich dostać potrzebny jest nakaz sądowy.

O ten jest trudno, bowiem działania organów ścigania są paraliżowane przez samych Filipińczyków. Paradoksalnie, większość społeczeństwa akceptuje cyberseks, więc policja spotyka się zazwyczaj z murem milczenia w tej sprawie.

Na potwierdzenie tych słów Alforte przypomina sprawę z 2005 r., kiedy to japoński filmowiec nakręcił filmy porno z udziałem aż 70 dzieci z Manili, stolicy Filipin. Każde z nich otrzymało w zamian... torbę pełną zakupów i 3 tys. pesos (około 200 zł). Nagrania zostały zamieszczone później w internecie, ale prokuratura musiała zamknąć postępowanie. Nikt nie chciał bowiem zeznawać przeciwko Japończykowi.

Mściwi cyberalfonsi

Dlatego dwie siostry oraz pozostałe kobiety z policyjnego nalotu na wirtualny burdel w Olangapo pozostaną w schroniskach aż ich sprawa trafi do sądu.

- Ich rodzice chcą, by wróciły do domów, ale na tym etapie postępowania jest to niemożliwe - mówi Teresa Calubid, psycholog z pomagającej ofiarom stręczycieli fundacji Preda.

- Bardzo możliwe, że gdyby były we własnych domach cyberalfonsi mogliby się na nich zemścić, albo rodzice mogliby być naciskani, by córki i żony zarzuciły sprawę - dodaje.

MW na podst. AFP

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy