"Strzelec" - egzekutor z Wrocławia

Przez wiele miesięcy stolicę Dolnego Śląska terroryzował morderca. Jego ofiarami padały niewinne, przypadkowe osoby. Mimo wysiłków milicji "Strzelec" pozostawał nieuchwytny.

Ten poniedziałek, 26 listopada 1956 roku, nie wydawał się Nikodemowi Brykowskiemu, 42-letniemu kierownikowi budowy, w jakiś sposób odmienny od innych dni pracy. Od ponad miesiąca przez 12 godzin nadzorował budowę jednego z wrocławskich osiedli. Kilka minut po godzinie osiemnastej skończył zmianę. Zmęczenie dawało mu się we znaki, toteż postanowił zrelaksować się przy swojej ulubionej budce z piwem, co czasem czynił. Po wypiciu złocistego trunku ruszył w kierunku domu... Jednak nigdy tam nie dotarł.

Zastrzelony przed domem

Około godziny dwudziestej jeden z sąsiadów Brykowskiego, Łukasz P., zauważył go leżącego na chodniku przed wejściem do klatki schodowej i natychmiast zadzwonił po pogotowie. Mimo iż karetka dotarła na miejsce w ciągu zaledwie kilku minut, mężczyzny nie udało się uratować. Początkowo przypuszczano, że zmarł on z przyczyn naturalnych - zawał serca. Dopiero dokładne oględziny jego ciała ujawniły ranę postrzałową klatki piersiowej. Sekcja zwłok denata wykazała, że pocisk uszkodził mięsień sercowy, aortę i płuco.

Reklama

Zabójstwo Brykowskiego zszokowało jego sąsiadów. Wielu podejrzewało, że padł on ofiarą szaleńca, który znów zaatakuje. Milicja oczywiście rozpoczęła dochodzenie, ale nie miała żadnego punktu zaczepienia. Zapowiadało się długie i zarazem trudne śledztwo. Na miejscu zdarzenia zabezpieczono fragmenty pocisków i łuski, ale te dowody nie wystarczały, aby zidentyfikować tajemniczego strzelca.

Wstępnie przyjęto, że motywem zbrodni były przestępcze porachunki lub rabunek. Jednak obie wersje nie potwierdziły się. Denat posiadał przy sobie wszystkie dokumenty i gotówkę (choć brakowało jego zegarka), a przesłuchiwani świadkowie zgodnie twierdzili: Był to wspaniały człowiek. Życzliwy, pomocny, na pewno nie miał żadnych wrogów, wszyscy go lubili. Współpracownicy zapewniali, że Nikodem nie zadawał się z ludźmi z przestępczego półświatka.

Śledztwo przyniosło jednak bardzo istotne ustalenie: zabójstwo Nikodema Brykowskiego zostało starannie przygotowane. Jak wynikało z zeznań przesłuchiwanych świadków, krótko przed godziną dziewiętnastą w bramie budynku naprzeciwko mieszkania ofiary zgasło światło. Świadczyło to o tym, że sprawca chciał zapewnić sobie jak najlepsze warunki planowanego zamachu. Nikt nie słyszał huku i funkcjonariusze przypuszczali, że zabójca strzelał z broni wyposażonej w tłumik. Kilka osób zeznało również, że owego wieczoru po godzinie dziewiętnastej widziało wychodzącego z bramy mężczyznę w średnim wieku. Ubrany był w ciemną kurtkę, spodnie typu bryczesy i buty z cholewami. Niestety, w związku z panującym na ulicy półmrokiem świadkowie nie potrafili dokładniej opisać jego wyglądu. Jeden pamiętał tylko, że miał on krótko strzyżony wąsik. Przeprowadzona na potrzeby śledztwa wizja lokalna potwierdziła przyjęty przez milicję przebieg wydarzeń. Jednak zarówno sprawca, jak i motyw zbrodni pozostawały nieznane.

Miesiąc po zabójstwie kierownika budowy jeden z jego sąsiadów znalazł w skrzynce na listy anonim, do którego dołączono łuskę pocisku kal. 5,6 mm. List zawierał wyrok śmierci, który, jak zaznaczył nieznany autor, zapadł w sprawie Nikodema Brykowskiego 20 listopada. "Wyrok śmierci zapadł (...) zostanie wykonany 26 listopada o godzinie 19 poprzez zastrzelenie" - informowało pismo.

Milicja nie miała wątpliwości, że anonim napisał zabójca. Pracownicy Zakładu Kryminalistyki Komendy Głównej MO porównali łuskę przesłaną przez autora listu z pociskiem, który wydobyto z ciała ofiary. Analiza wykazała, że zarówno łuska, jak i pocisk pochodziły z naboi kal. 5,6 mm. Bronią, jaką najprawdopodobniej posługiwał się morderca, był pistolet małokalibrowy. Badania daktyloskopijne łuski nie przyniosły rezultatu.

Funkcjonariusze przyjęli, że motywem działania tajemniczego strzelca były jakieś porachunki prywatne. Pomimo kilkumiesięcznego śledztwa nie udało się wpaść na jego trop, dlatego sprawę umorzono.

Kolejny wyrok

Przez ponad miesiąc od śmierci Nikodema Brykowskiego nie działo się nic szczególnego. Ale już 9 stycznia 1957 roku mieszkańcami Wrocławia wstrząsnęło kolejne zabójstwo. Tym razem ofiarą padł 30-letni inżynier Bolesław Dębicki. Mężczyzna wraz z żoną i pięcioletnim synem mieszkał w dzielnicy willowej na peryferiach miasta. W dniu zabójstwa małżonkowie spędzili wieczór w jednej z restauracji, gdzie świętowali siódmą rocznicę zawarcia związku małżeńskiego.

Około godziny dwudziestej pierwszej państwo Dębiccy wrócili taksówką do domu. Marzena poszła do domu, a Bolesław udał się do mieszkającej w sąsiedztwie matki, aby odebrać synka, którego zostawili jej pod opieką.

Tuż przed dwudziestą drugą pani Dębicka usłyszała huk oraz głośny płacz dziecka. Zaniepokojona wybiegła przed dom. W ciemności spostrzegła sylwetkę uciekającego mężczyzny. Rzuciła się za nim w pościg, lecz on nagle stanął, spojrzał na nią i powiedział: "Wyrok śmierci wykonałem", po czym pobiegł w głąb ulicy. Kobieta, słysząc coraz bardziej przeraźliwy krzyk syna, zawróciła.

Przed drzwiami garażu położonego na terenie posesji leżał nieprzytomny mąż Marzeny, tuż obok stał syn Patryk.

- Mój tatuś, mój tatuś - szlochało dziecko.

Kwadrans po godzinie dwudziestej drugiej jedna z mieszkanek osiedla Borek zadzwoniła po pogotowie. Dyspozytorka nie zdążyła wysłać jeszcze karetki w ten rejon, gdy odebrała kolejny telefon.

- Zabili mi męża, ktoś do niego strzelił! Przyjeżdżajcie, szybko!

Pod wskazany przez rozmówczynię adres skierowano karetkę. Przybyły na miejsce zdarzenia lekarz stwierdził zgon mężczyzny.

Funkcjonariusze badający sprawę zabójstwa inżyniera Dębickiego przeprowadzili dokładne oględziny miejsca zdarzenia. Zabezpieczono dwie łuski kal. 9 mm oraz szkło od zegarka, ustalono też listę osób podejrzanych o spowodowanie jego śmierci.

Początkowo przesłuchano Zygmunta F. i Michała T., mężczyzn, którzy w tym dniu byli widziani przez sąsiadów przed domem Dębickich. Obaj wyjaśnili, że umówili się z inżynierem, ponieważ mieli kupić od niego samochód. Lecz do transakcji nie doszło, gdyż właściciel auta nie pojawił się na spotkaniu.

Następnie przesłuchano Marcina N., współpracownika zastrzelonego, który pożyczył od niego dużą sumę pieniędzy i zwlekał z ich oddaniem. Okazało się jednak, iż w tym dniu wyjechał w sprawach służbowych do Katowic i do Wrocławia wrócił nazajutrz późnym wieczorem. Zabezpieczone dowody wskazywały na związek śmierci inżyniera z dwoma innymi zabójstwami, których sprawcy dotąd nie ujęto.

Ustalono, że szkło, które znaleziono na miejscu zdarzenia, pochodzi od zegarka innej ofiary, Nikodema Brykowskiego. Ponadto stwierdzono, iż z broni, z jakiej został zastrzelony inżynier, w roku 1946 w jednym z bytomskich parków zabito Alinę Kupicką. Kobieta ta, jak pozostałe ofiary, zamieszkiwała we Wrocławiu. Milicja miała pewność, że wszystkich morderstw dokonała ta sama osoba. Jednak sprawca nadal pozostawał nieznany. Jedynym ze świadków, który dokładniej widział zabójcę, był pięcioletni chłopiec, syn inżyniera Dębickiego.

- Wracaliśmy od babci, nagle ten pan podszedł do tatusia i zaczął go szarpać, potem wyciągnął pistolet i strzelił. Widziałem tego pana, miał wąsy, tatuś mówił do niego po nazwisku, ale nie pamiętam jak - wyjaśniło dziecko.

Żona ofiary przekonywała, że jest w stanie rozpoznać człowieka, który zamordował jej męża.

"Wróci i mnie zabije!"

Sześć dni po tym tragicznym zdarzeniu zabójca znów zaatakował. Tym razem jego ofiarą miał paść znany wrocławski przedsiębiorca. Późnym wieczorem 46-letniego Adama Zajączkowskiego wyrwało ze snu głośne ujadanie psa.

- Pieprzony kundel - zaklął pod nosem, rozzłoszczony, że zwierzak nie daje mu spać.

W tym samym momencie rozległ się huk i szczekanie ucichło. Zaniepokojony Adam wybiegł przed dom. Na podwórku leżał martwy Kajtek, jego pies, a w ciemnościach spostrzegł oddalającą się sylwetkę mężczyzny.

- Stój, gnoju! Stój, słyszysz?! - krzyknął Zajączkowski.

Napastnik zatrzymał się, powoli odwrócił i zaczął strzelać w powietrze.

- Będziesz następny, gnido! Twój wyrok jeszcze się nie uprawomocnił, ale zginiesz! - wołał przy tym.

Wystraszony przedsiębiorca wrócił do domu i zadzwonił po milicję. Kilka minut później przy ulicy Kurniczej zjawił się patrol. Mężczyzna opowiedział funkcjonariuszom o całym zajściu. Nie wiedział, kto i dlaczego pragnie jego śmierci. Nie znał także poprzednich ofiar zabójcy.

- Nic mnie z nimi nie łączy, nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi. Musicie mi pomóc, bo on powiedział, że wróci i mnie zabije - zeznał.

Funkcjonariusze starali się uspokoić roztrzęsionego człowieka, obiecali, że wyślą patrol, który będzie monitorował sytuację w jego dzielnicy.

Analiza zabezpieczonych na terenie posesji Adama Zajączkowskiego łusek potwierdziła przypuszczenia milicji - z tej samej broni zastrzelono Alinę Kupicką i Bolesława Dębickiego. Śledczy nakreślili profil domniemanego sprawcy: mężczyzna w wieku około 40 lat, niskiego wzrostu, mieszkaniec Wrocławia, na twarzy wąsik. Podejrzewano, że jest byłym wojskowym lub funkcjonariuszem milicji, miała o tym świadczyć precyzja, z jaką dokonywał zabójstw oraz jego zwinność. Milicjanci przypuszczali, że być może morderca znalazł się w trudnej sytuacji materialnej i motywem jego zbrodni jest zawiść i zazdrość. Wskazywał na to fakt, że na swoje ofiary wybierał osoby dobrze sytuowane.

25 stycznia 1957 roku Adam Zajączkowski otrzymał anonim z pogróżkami. "Tak jak mówiłem będziesz następny, wyrok uprawomocnił się. Jeśli chcesz ocalić swoją rodzinę, musisz ją usunąć. Za kilka dni sprezentuję Ci 3 kg materiału wybuchowego. Wyroku zażądało osiem osób" - pisał tajemniczy autor listu.

Przerażony mężczyzna zgłosił się z nim na posterunek milicji. Funkcjonariusze porównali jego tekst z listem, jaki otrzymał sąsiad zabitego Nikodema Brykowskiego. Wynik badań grafologicznych potwierdził, że oba anonimy napisała ta sama osoba. Niestety, kilkumiesięczne śledztwo nie przyczyniło się do schwytania sprawcy. I mimo iż funkcjonariusze częściej niż zwykle patrolowali ulice Wrocławia oraz legitymowali wszystkich podejrzanie zachowujących się mężczyzn między 30 a 50 rokiem życia, doszło do kolejnej próby zabójstwa.

Cztery miesiące po wydarzeniach na ulicy Kurniczej zaatakowany został w swoim mieszkaniu doktor Witold Karwicki. Ten 53-letni lekarz ortopedii wrócił do domu po całodziennym dyżurze w szpitalu. Kilka minut po godzinie osiemnastej do oglądającego telewizję doktora zaczęto strzelać. Pociski wpadały przez okno. Zdezorientowany mężczyzna uciekł do sąsiedniego pokoju. Kiedy kanonada ucichła, zadzwonił na milicję. W niespełna pół godziny funkcjonariusze ustalili, że zamachowiec oddawał strzały z poddasza kamienicy położonej naprzeciwko mieszkania Karwickiego.

Znaleziony w mieszkaniu niedoszłej ofiary pocisk kal. 5,6 mm upewnił milicję w przekonaniu, iż do lekarza strzelał sprawca zabójstwa Nikodema Brykowskiego. Śledczy ustalili, iż morderca dysponuje dwoma rodzajami pistoletu: kal. 9 mm oraz małokalibrowym typu FN.

Ostatnie morderstwo

Niespełna tydzień po ataku na lekarza, Witolda Karwickiego, milicja otrzymała zgłoszenie o zastrzeleniu 34-letniego Bartosza Wyżyna, kierownika administracyjnego Wytwórni Filmów Fabularnych we Wrocławiu. Do zabójstwa doszło w domu ofiary. Snajper, jak ustalili śledczy, wszedł na drzewo, które rosło naprzeciwko okien mieszkania denata, skąd oddał śmiertelne strzały.

Nic nie zapowiadało tragedii, jaka rozegrała się na osiedlu Huby we Wrocławiu. Zamordowany mężczyzna wraz z żoną Mariolą - nauczycielką w szkole podstawowej - Święta Wielkiej Nocy wyjątkowo spędzał w domu. Po śniadaniu małżonkowie szykowali się do wyjścia do kościoła. Nagle w jednym z pokoi coś trzasnęło. Bartosz Wyżyn wszedł tam, aby zobaczyć, co się dzieje. Jego pojawienie się w pomieszczeniu wykorzystał zabójca i oddał trzy celne strzały do stojącego przy stole człowieka. Mężczyzna bezwładnie osunął się na ziemię. Jeszcze żył, gdy przerażona żona dzwoniła na pogotowie.

Kilka minut później na osiedlu Huby zjawiła się karetka pogotowia. Niestety, nie udało się uratować poszkodowanego, zmarł od ran postrzałowych.

Zabójca działał brutalnie, nie miał żadnych skrupułów. Najpierw oddał serię strzałów, a następnie spokojnie - jak zeznali świadkowie - oddalił się z miejsca zbrodni. Funkcjonariusze milicji zabezpieczyli pocisk kal. 5,6 mm wydobyty z ramy okiennej w mieszkaniu państwa Wyżynów. Jeszcze tego samego wieczoru przesłuchano świadków zdarzenia: żonę denata, jego sąsiadów, współpracowników i kilku przypadkowych przechodniów. Maciej Z., sąsiad ofiary, zeznał, że widział jak około godziny dziewiątej mężczyzna w czapce cyklistówce zwinnie wdrapuje się na drzewo.

- Nie zauważyłem, aby miał przy sobie broń. Był on niskiego wzrostu, około 160 cm, i miał charakterystyczne wąsy - dodał Z.

To i poprzednie zabójstwa łączył jeden element: we wszystkich tych przypadkach przestępca był doskonale przygotowany. Działał szybko i profesjonalnie, a świadczyło o tym chociażby to, że na miejscu zbrodni nie zostawiał żadnych śladów. Ponieważ posługiwał się dwoma rodzajami broni, milicja podejrzewała, że być może jest on pasjonatem militariów. Tego tropu jednak nie potwierdzono. Śledczy nie posiadali wielu istotnych informacji, które pozwoliłyby zatrzymać zabójcę. Brak śladów na miejscach zbrodni oraz problem z ustaleniem motywu działały na jego korzyść.

Prasa podawała coraz to nowe wiadomości na temat kolejnych ofiar "Strzelca", jak zaczęto nazywać tego seryjnego mordercę. We Wrocławiu zapanował strach...

Nerwus ze spluwą

Eugeniusz Słomiński, oficer śledczy Komendy Głównej Milicji Obywatelskiej, oddelegowany do Wrocławia do pomocy przy śledztwie w sprawie "Strzelca", zdawał sobie sprawę, że jeśli szybko nie uda się schwytać tego seryjnego zabójcy, pojawią się kolejne ofiary.

Milicja zmobilizowała wszelkie możliwe siły. Intensywnie patrolowano ulice stolicy Dolnego Śląska, objęto także ochroną niedoszłe ofiary tajemniczego snajpera. Przełom w tej sprawie nastąpił w nocy z 29 na 30 kwietnia 1958 roku, czyli ponad rok po zabójstwie kierownika administracyjnego Wrocławskiej Wytwórni Filmów Fabularnych.

Patrol milicji zwrócił uwagę na dziwnie zachowującego się mężczyznę, kręcącego się w rejonie wrocławskiego osiedla Popowice. Człowiek ten nerwowo rozglądał się po ulicy, jakby bał się, że zostanie przez kogoś zauważony. Ponadto trzymał rękę pod płaszczem w okolicach pasa. Jego poczynania przykuły uwagę milicjantów. Mężczyznę zatrzymano i przewieziono do najbliższego posterunku. Tam w trakcie rewizji znaleziono przy nim pistolet typu FN, 67 sztuk amunicji 9 mm, gumowe rękawiczki oraz dwie latarki.

Zatrzymanym okazał się 40-letnim kierowcą, nazywał się Władysław Baczyński. W trakcie przesłuchania wyjaśnił, że owe przedmioty znalazł i szedł na komisariat MO je oddać.

Mężczyzna wraz z żoną i trójką dzieci mieszkał we Wrocławiu na ulicy Ruskiej. Wśród sąsiadów posiadał nienaganną opinię. - Dobry, uczynny człowiek, nie pił, nie palił, dbał o rodzinę - twierdzili. Inaczej postrzegany był przez najbliższych.

- Mąż często wpadał w złość, wszelkie konflikty w domu rozwiązywał w sposób bardzo brutalny. Dzieci panicznie się go bały, nie byliśmy związani emocjonalnie - zeznała żona Władysława Baczyńskiego.

Zarekwirowane u zatrzymanego przedmioty wskazywały, że może on być poszukiwanym wielokrotnym zabójcą. W wyniku rewizji jego mieszkania znaleziono: 400 zł, lufę do broni małokalibrowej, lufę do sztucera, przyrządy optyczne do broni, lornetkę, drabinkę sznurkową, dużą ilość amunicji kal. 5,6 mm i 9 mm, wytrychy, piłki do cięcia żelaza, a także materiał wybuchowy oraz uszkodzony zegarek Nikodema Brykowskiego. Część znalezionych przedmiotów znajdowała się w specjalnym schowku wydrążonym w klocku drewna.

Podejrzany udaje Greka

Zarówno milicja, jak i prokuratura nie miały wątpliwości, że zatrzymany Władysław Baczyński jest poszukiwanym od dawna seryjnym zabójcą. Przeprowadzona przez Zakład Kryminalistyki Komendy Głównej Milicji Obywatelskiej analiza znalezionej przy nim broni dowiodła, że właśnie z niej zastrzelono Alinę Kupicką, Bolesława Dębickiego i oddano strzały do Adama Zajączkowskiego.

Badania grafologiczne pisma zatrzymanego wykazały jednak, że to nie on jest autorem anonimów z pogróżkami. W trakcie śledztwa mężczyzna wyznał, że napisała je znajoma pielęgniarka. Baczyński poznał ją w przychodni lekarskiej. Kobieta zgodziła się je sporządzić w zamian za pomoc przy załatwieniu mieszkania. Funkcjonariusze zatrzymali Antoninę G. i zaskoczona pielęgniarka wyjaśniła, że nie wiedziała, do czego potrzebne były te listy jej znajomemu. Nie zdawała sobie sprawy, że pisząc je, stała się mimowolną wspólniczką przestępcy.

W początkowym etapie śledztwa Baczyński starał się sprawiać wrażenie człowieka, który nie do końca sobie uświadamiał, w jakim położeniu się znalazł. Odmawiał składania wyjaśnień i zachowywał się bardzo agresywnie. Nie bardzo zdawał sobie sprawę z powagi swej sytuacji, ponieważ napisał list do prokuratora z prośbą o wypuszczenie go do domu i umożliwienie składania wyjaśnień z wolnej stopy.

Gdy po pewnym czasie dotarło do niego, że przyjęta taktyka postępowania jest nieskuteczna, zmienił ją radykalnie. Przyznał się do wszystkich zarzucanych mu czynów, za wyjątkiem usiłowania zabójstwa dr. Witolda Karwickiego. Odmówił jednak składania dodatkowych wyjaśnień. Na zadawane pytania odpowiadał tylko: tak lub nie.

W trakcie jednego z przesłuchań powiedział:

- Dziś mam dobry humor, więc coś wam powiem. Miałem zamiar rozprawić się jeszcze z wieloma ludźmi. Przygotowałem nawet specjalną listę, na którą wpisałem 20 osób.

Mimo ponownej rewizji jego mieszkania listy tej nie znaleziono.

Władysław Baczyński nie chciał też wyjaśnić, jakimi pobudkami kierował się przy wyborze swoich ofiar. Motywy jego zbrodni pozostały nieznane.

Dlaczego strzelał do ludzi?

Po wielomiesięcznym śledztwie prokuratura oskarżyła Władysława Baczyńskiego o cztery morderstwa i jedno usiłowanie zabójstwa. Z braku dowodów odstąpiono od postawienia zarzutu usiłowania zabójstwa doktora Karwickiego.

Proces rozpoczął się w połowie lutego 1959 roku przed Sądem Wojewódzkim we Wrocławiu. Już na pierwszej rozprawie oskarżony zaskoczył zebranych w sali ludzi, symulując chorobę psychiczną. Nie chciał odpowiadać na zadawane pytania, tłumacząc, że jest niewinny. W drugim dniu rozprawy winą za zaistniałą sytuację obarczył złych ludzi, przez których on i jego rodzina znaleźli się w kiepskiej sytuacji materialnej. Tłumaczył, że do popełnienia przestępstw zmusiła go dotkliwa bieda.

- Bywały dni, kiedy nie mieliśmy z żoną co jeść. Dzieci chodziły głodne, w podartych ciuchach. Koledzy się z nich śmiali. Nie mogłem znaleźć żadnej pracy, chociaż się starałem. Narastała we mnie złość, postanowiłem zemścić się na Wyżynie, bo przez niego straciłem pracę. I dlatego wszedłem na drogę przestępstwa - mówił.

Wytwórnia Filmów Fabularnych była ostatnim miejscem zatrudnienia Władysława Baczyńskiego, na skutek reorganizacji tej instytucji oskarżony został z niej zwolniony. Od tego czasu nie mógł znaleźć innego zajęcia, i to mimo tego, że w tym okresie we wrocławskim urzędzie pracy nie brakowało ofert dla kierowców. Rodzina utrzymywała się z niewielkiej renty inwalidzkiej jego żony.

W kolejnym dniu procesu Baczyński na sali rozpraw zachowywał się po chamsku i agresywnie, wielokrotnie przywoływano go do porządku. Co chwila wszczynał awantury, przerywał świadkom zeznania. Twierdził, że kłamią i pouczał ich, co i w jaki sposób powinni zeznawać.

Na pytania sądu i prokuratora odpowiadał:

- To ja jestem ofiarą, nie oni!!!

Sąd, wziąwszy pod uwagę nietypowe zachowanie Baczyńskiego, postanowił powołać biegłych psychiatrów. Po kilkutygodniowej obserwacji w zamkniętym szpitalu lekarze ustalili, że mimo pewnych odchyleń charakterologicznych oskarżony nie wykazuje żadnych objawów choroby psychicznej. W orzeczeniu biegli stwierdzili jednoznacznie, że Baczyński jest człowiekiem poczytalnym i w pełni rozumie, że czyny, jakich się dopuścił, są przestępstwami.

"Do winy się nie poczuwam"

W swojej mowie końcowej prokuratura zażądała kary śmierci dla oskarżonego. Obrońca wniósł o dożywotnie pozbawienie wolności z możliwością starania się o przedterminowe zwolnienie po upływie 25 lat.

- Nie mam nic do dodania, do przestępstwa przyznaję się, natomiast do winy się nie poczuwam - powiedział w swoim ostatnim słowie podsądny.

28 października 1959 roku Sąd Wojewódzki we Wrocławiu skazał Władysława Baczyńskiego na karę śmierci przez powieszenie.

Obrońca skazanego złożył rewizję wyroku, ale Sąd Najwyższy po ponownym rozpatrzeniu wniosek odrzucił, zatwierdzając tym samym wyrok Sądu Wojewódzkiego. W styczniu 1960 roku Władysław Baczyński zwrócił się do Rady Państwa z prośbą o ułaskawienie, ale prośbę tę odrzucono.

Wyrok śmierci wykonano 17 maja 1960 roku we Wrocławiu.

Kinga Przyborowska

Niektóre personalia oraz okoliczności zostały zmienione.

Rys. Waldemar Siwek

Śledztwo
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy