Krwawa krawcowa

Patrycja była osobą niezdolną do odczuwania uczuć wyższych. Zabiła dwóch swoich partnerów, gdy przestała ich potrzebować.

Mieszkańcy położonej na peryferiach Olkusza kamienicy nawet lubili Karola D. Miał opinię spokojnego, życzliwego, chętnie pomagającego innym. Uchodził za "złotą rączkę", sąsiedzi często wzywali go do drobnych napraw. Niestety, zarobione w ten sposób pieniądze mężczyzna przeznaczał przeważnie na alkohol - lubił sobie wypić, podobnie jak jego konkubina, Patrycja W., z którą Karol zamieszkał po rozstaniu z żoną. Żyli ze sobą, jak potem zeznawali świadkowie, raczej zgodnie. Czasem oczywiście dochodziło między nimi do kłótni, ale tak jest często, gdy ludzie mają za dużo wolnego czasu i skłonność do alkoholu.

Reklama

Czuć było z ich mieszkania

Na nieobecność Karola D. pierwszy zwrócił uwagę mieszkający piętro niżej emerytowany listonosz, Paweł H. Wcześniej często prosił go o pomoc, wzywając do naprawy cieknącego kranu lub rozlatującego się krzesła. Zwykle Karol D. przychodził niemal natychmiast. Tym razem nie pojawiał się, choć przed dwoma dniami powiedział, że chętnie pomoże przy dopasowaniu obluzowanych drzwi szafy. Paweł H. pukał nawet do jego mieszkania, ale od Patrycji W. usłyszał, że Karola nie ma, gdzieś wyszedł.

Kobieta nie wpuściła go do środka, rozmawiali przez drzwi. A potem pojawił się ten smród - bardzo przykry, mdlący, jakby gnijącego mięsa. Potęgowany przez panujące w lipcu 2008 roku upały.

Kilka dni po zniknięciu Karola D. fetor nasilił się tak bardzo, że zdesperowani lokatorzy wezwali policję. Nikt nie miał już wątpliwości, że śmierdzi padliną, ale żaden z sąsiadów nie podejrzewał, że chodzi o trupa. Nieszczęśliwe dzieciństwo Określenie "kobieta z przeszłością" pasowało do Patrycji W. jak ulał. Ta niska i szczupła 58-letnia kobieta sporo w swym życiu przeszła. Los jej nie oszczędzał.

Urodziła się w Tarnowskich Górach, jej ojciec był kolejarzem, matka nie pracowała. W domu specjalnie się nie przelewało, miała sześcioro rodzeństwa, tato często zaglądał do kieliszka. Tomasz R. rzadko oddawał żonie pensję w całości, więc kobieta, aby rodzinie starczało na jedzenie, dorabiała szyciem. W rodzinie panowały surowe, patriarchalne stosunki, o wszystkim decydował mężczyzna, typowy tyran. Zahukana matka ustępowała mu we wszystkim. Ojciec, człowiek gruboskórny, nie okazywał dzieciom żadnych uczuć, właściwie interesował się nimi tylko wtedy, kiedy należało któremuś dać w skórę. A potrafił przyłożyć, zwykle bił grubym mundurowym pasem. Regularne lanie swych pociech uznawał za najlepszą i jedyną metodę wychowawczą.

- Biję, żebyście wyszli na ludzi - mówił przy tym.- Jeszcze mi kiedyś będziecie za to dziękować.

Z chłopakami jej się nie układało

Dzieci bały się go i nienawidziły. O żadnej miłości do okrutnego ojca nie mogło być mowy. Patrycja zwierzyła się nawet jednej ze starszych sióstr, że chciałaby, żeby ojca przejechał pociąg. Gdy ta zapytała, czy nie boi się kary za tak grzeszne myśli, odparła, że piekło to Czarna Wdowa z Olkusza ma już teraz. A co będzie potem, to jej nie obchodzi. Wychowująca się w tej toksycznej rodzinie Patrycja wyrosła na dziewczynę ładną, ale zarazem skrytą, niepotrafiącą okazywać innym uczuć. Mimo że była zdolna i inteligentna, nie zdobyła wykształcenia, skończyła jedynie podstawówkę, a potem przez rok uczyła się w szkole zawodowej. Przerwała jednak naukę. Poszła w ślady matki i została krawcową. Przez kilka lat szyła męskie garnitury w spółdzielni produkcyjnej. Nie miała planów na życie i większych ambicji. Nie marzyła o karierze i pieniądzach, wystarczało jej, że zarabia tyle, by nie brakowało do pierwszego.

Z chłopakami jej się nie układało. Owszem, nie narzekała na brak zainteresowania, była przecież zgrabna, potrafiła się też dobrze ubrać. Lecz żadnego z mężczyzn nie zdołała zatrzymać przy sobie na dłużej. Chłopaków odpychał od niej emocjonalny chłód. Nie okazywała radości, nie cieszyła się z kwiatów i prezentów, jakie otrzymywała. Wszelkie zapewnienia o miłości zbywała wzgardliwym uśmieszkiem, mówiąc, że w takie bajki to ona nie wierzy. Być może w każdym mężczyźnie widziała swego brutalnego ojca. Nic dziwnego, że nawet najbardziej wytrwali zrywali z nią po kilku tygodniach. Skończyła 25 lat i wciąż była sama. Jej bracia i siostry naigrywali się z niej nawet, że tak już pewnie zostanie starą panną. Bardzo ją takie gadanie denerwowało. Los samotnej kobiety bynajmniej jej się nie uśmiechał, zwłaszcza że chciała się wyprowadzić z domu, najlepiej do innego miasta. Miała już swojej rodziny powyżej uszu. A jednak w końcu poznała nowego chłopaka. Tym razem nie zamierzała zmarnować swej szansy.

Chłopak jak marzenie

Tadeusz W. pochodził z Olkusza, pracował jako kierowca w jednej z dużych firm transportowych. Często przyjeżdżał po towar do spółdzielni, w której była zatrudniona Patrycja. Przystojny, wesoły chłopak, sprawiający wrażenie zaradnego od razu wpadł jej w oko. Zaczęli ze sobą rozmawiać, początkowo o sprawach zawodowych, potem na inne tematy. Dziewczyna bardzo mu się spodobała, szybko dał jej do zrozumienia, że jest gotów do żeniaczki. Patrycja wiedziała, że kolejna okazja na ułożenie sobie życia szybko się nie trafi i zrobiła wszystko, aby z nim być. Zwłaszcza że mieli szansę na własny kąt - Tadeusz dziedziczył po babce dwupokojowe mieszkanie w kamienicy.

Dalej wypadki potoczyły się błyskawicznie. Po czterech miesiącach znajomości z Tadeuszem Patrycja oświadczyła rodzicom, że wychodzi za mąż i przenosi się do Olkusza. Matka się ucieszyła, a ojciec tylko burknął coś o darmozjadach, których się wreszcie pozbędzie... Dzień po weselu dziewczyna zabrała z domu wszystkie swoje rzeczy i wyprowadziła się do męża. Rodzina tyle ją widziała. Patrycja nigdy już nie przyjechała do Tarnowskich Gór, nawet na pogrzeb najbliższych. W Olkuszu zamieszkali wraz z babcią Tadeusza, zajmując jeden pokój. Dziewczyna nie mogła narzekać - pracowity mąż dbał o nią, jak potrafił. Ona też znalazła zatrudnienie w prywatnym zakładzie krawieckim.

Powodziło im się dobrze, tylko dzieci nie mieli. Tadeusz bardzo pragnął potomka, ona niekoniecznie. Spokojne, wygodne życie z dala od nielubianej rodziny w zupełności jej wystarczało. Ta sielanka trwała kilka lat. Kiedy babcia Tadeusza zmarła, małżeństwo miało teraz mieszkanie tylko dla siebie. Mąż zaczął nalegać na Patrycję w kwestii dziecka - uważał, że skoro zostali sami w domu, mają drugi pokój, oboje pracują, to do szczęścia brakuje im tylko maluszka. Ale kobieta nie chciała rezygnować z wygodnego życia. No i przede wszystkim nie odczuwała instynktu macierzyńskiego, było jej dobrze samej. Nie widziała też powodu, dla którego miałaby urodzić dziecko mężczyźnie, którego wcale przecież nie kochała.

"Kobieta wyzywała męża od sk...ów"

Od tej pory stosunki między małżonkami zaczęły się psuć. Tadeusz początkowo nie potrafił zrozumieć rezerwy żony, a gdy wreszcie dotarło do niego, że ona po prostu go nie kocha, zażądał rozwodu. Tego z kolei nie chciała Patrycja, zbyt dobrze jej się z nim żyło. Wybuchały awantury, ich związek powoli rozpadał się. Wkrótce łączyło ich jedynie posiadanie wspólnego mieszkania, z którego żadne nie zamierzało się wyprowadzić. Stopniowo wzajemna niechęć przeradzała się w nienawiść. Ale choć męczyli się ze sobą, nikt nie zamierzał opuszczać mieszkania.

Mijały lata, a życie małżonków W. toczyło się od awantury do awantury. Czasem dochodziło do rękoczynów. Mimowolnym świadkiem ich kłótni był Paweł H., mieszkający piętro niżej, tuż pod Patrycją i Tadeuszem. Przez niezbyt gruby sufit docierały do niego co donośniejsze odgłosy.

- Kobieta wyzywała męża od sk...ów, krzyczała, że przez niego życie sobie zmarnowała. On nie pozostawał jej dłużny, nazywał ją zimną suką, która go wykorzystała. Nieraz słyszałem brzęk tłuczonych naczyń i krzyki bólu - najwyraźniej bili się. To wszystko nie mogło się dobrze skończyć - opowiadał później Paweł H.

"A bo co?"

Szóstego sierpnia 1998 roku Tadeusz W. wrócił do domu późnym popołudniem. Czuł się bardzo zmęczony, był w trasie przez dwa dni. Jeździł teraz tirem na dalekich, międzynarodowych trasach. Ale powroty do mieszkania, gdzie czekała go kolejna kłótnia z żoną, nie cieszyły go. Nawet kiedy przekręcał klucz w zamku, zastanawiał się, co odpowie żonie na kolejną zaczepkę. Tym razem Patrycji nie było. Ucieszył się, mając nadzieję, że kobieta nie wróci do wieczora. Bardzo mu się chciało spać, ale postanowił napić się piwa i usiąść przed telewizorem. Wyjął puszkę z torby i rozsiadł się w swoim pokoju.

Dobrze trafił, bo na jednym z kanałów transmitowali mecz koszykówki. Grała jego ulubiona drużyna z Chicago, której od lat kibicował. Patrycja wróciła pół godziny później. Zajrzała do jego pokoju, ale się nie przywitała. Nie odzywali się do siebie od wielu dni, po wielkiej awanturze zakończonej rzucaniem talerzy. Potłukli resztki serwisu, który kupili wspólnie przed ślubem. Żona przeszła do kuchni i zaczęła tam hałasować garnkami, potem włączyła na cały regulator radio. Mieszkanie wypełnił jazgot i zupełnie zagłuszył mecz, nie pomogło nawet zamknięcie drzwi.

Poirytowany Tadeusz poszedł do kuchni. - Ścisz to cholerne radio! - rzucił wściekłym głosem. - Własnych myśli nie słyszę! Patrycja stała przy stole z nożem w ręku. Robiła sobie kanapkę.

- A bo co? - odpowiedziała zaczepnie. - Jak ci nie pasuje, to zawsze możesz się wynieść! Wiesz, gdzie są drzwi.

Tego było dla Tadeusza za wiele. Odruchowo zacisnął pięści. To wstrętne babsko nie znało żadnych granic!

- Z własnego mieszkania mam się wynosić?! Ty łachudro, w jednej koszuli cię wziąłem, wszystko ci dałem, a teraz ty mnie wyrzucasz? Niedoczekanie twoje! Zbliżał się do niej z uniesioną ręką. Zanosiło się na kolejną małżeńską bójkę, bo i Patrycja potrafiła się zdenerwować, nieraz podrapała go po twarzy do krwi. Tygodniami potem nosił czerwone szramy. Tym razem jednak miała w ręku ostry nóż kuchenny. I kiedy Tadeusz stanął tuż przed nią z gotową do za dania ciosu, zaciśniętą pięścią, w ułamku sekundy zdała sobie sprawę, że podobna okazja już się nie powtórzy.

Wreszcie wyrówna z nim rachunki, odpłaci mu za te wszystkie lata!

"Zabiłam męża"

Uderzyła tylko raz, za to z całej siły. Celowała w tors, tuż pod obojczykiem, prosto w serce. Nóż wszedł w ciało aż po rękojeść. Tadeusz wrzasnął, odruchowo próbując się cofnąć. Ostatnim, obronnym gestem chciał ją odepchnąć. Patrycja rzuciła się do tyłu, wyszarpując nóż z rany. Chlusnęła krew, mężczyzna z jękiem osunął się na podłogę. Upadł na wznak, złapał się za pierś. Nie miał żadnych szans, cios okazał się śmiertelny. Ostrze przecięło jedną z tętnic.

Tadeusz konał. Na jego agonię patrzyła Patrycja. Odczuwała ulgę. Na jej twarzy malował się kamienny, wręcz lodowaty spokój. Kiedy mężczyzna przestał dawać jakiekolwiek oznaki życia, odłożyła nóż na stół i, przechodząc nad zwłokami, ruszyła do drzwi. Chwilę później zapukała do sąsiada z naprzeciwka, Eugeniusza M., emerytowanego nauczyciela. Staruszek otworzył drzwi i przestraszył się, widząc za progiem bladą jak ściana Patrycję W. i jej zakrwawione dłonie.

- Zabiłam męża - powiedziała spokojnie kobieta. - Niech pan wezwie policję.

Zeznania sąsiadów

Na miejsce tragedii przybyli funkcjonariusze i pogotowie ratunkowe. Dokonujący oględzin zwłok ofiary lekarz stwierdził, że Tadeusz W. poniósł śmierć na miejscu w wyniku intensywnego krwotoku. Zadany przez jego żonę cios okazał się wyjątkowo celny.

- Zawodowy nożownik nie zrobiłby tego lepiej - stwierdził medyk. - Tak się uderza, kiedy chce się kogoś zabić. Patrycję W. aresztowano, postawiono jej zarzut morderstwa. Kobieta, za poradą swego adwokata, postanowiła tłumaczyć swój czyn obroną konieczną. Tak zeznała w czasie śledztwa i powtórzyła to potem na rozprawie.

- Zaatakował mnie, rzucił się z pięściami, ja się tylko broniłam - oświadczyła. - Był bardzo agresywny, krzyczał, myślałam, że chce mnie zatłuc. Wystraszyłam się, a że w ręce miałam nóż, bo kroiłam chleb, więc się zamachnęłam. Nie zamierzałam zrobić mu krzywdy, naprawdę tylko się broniłam. Na jej korzyść przemawiały także zeznania sąsiadów, mówiących o częstych awanturach i aktach przemocy, do jakich dochodziło między małżonkami.

- Owszem, parę razy widziałem Patrycję W. z podbitym okiem - oświadczył Eugeniusz M. - Potrafili na siebie tak głośno krzyczeć, że mi w kuchni szklanki dźwięczały. Prędzej czy później musiało się to skończyć jakąś tragedią. Moim zdaniem już dawno powinni się rozejść i zamieszkać osobno. Wtedy by pewnie do tego nie doszło.

Patrycja prowokowała

Prokurator odrzucał tezę, że oskarżona działała w ramach obrony koniecznej. Twierdził, że doszło do zabójstwa w afekcie. Uważał, że Patrycja W. swoim prowokacyjnym zachowaniem w znacznym stopniu przyczyniła się do wybuchu agresji u małżonka. Podkreślał, że Tadeusz W. cieszył się w pracy nienaganną opinią, także sąsiedzi mieli o nim dobre zdanie, podkreślali jego spokojny charakter i pogodne usposobienie. Nie panował nad nerwami jedynie w obecności żony.

- Oskarżona często sama prowokowała u męża wybuchy gniewu, wraz z nim odpowiada za panujące w ich domu stosunki, atmosferę pełną złości i nienawiści. Gdyby zachowywała się inaczej, w bardziej stonowany sposób, do zabójstwa najprawdopodobniej by nie doszło. Zeznania świadków wskazują, że to osoba o wyjątkowo konfliktowym charakterze - dowodził prokurator, domagając się dla Patrycji W. 12 lat więzienia.

Po trwającym cztery miesiące procesie krakowski sąd okręgowy przychylił się w znacznym stopniu do zdania oskarżyciela publicznego i skazał Patrycję W. na osiem lat pobytu w zakładzie karnym.

W więzieniu skazana sprawowała się bez zarzutu. Nie skarżyły się na nią inne osadzone, wychowawcy wystawiali jej dobre noty, dlatego mogła wystąpić o skrócenie wyroku. Sąd przychylił się do wniosku o wcześniejsze zwolnienie i Patrycja W. w 2003 roku, po pięciu latach odsiadki, znalazła się na wolności.

Znowu w domu

Wróciła do Olkusza, do mieszkania odziedziczonego po zmarłym mężu, nie miała zresztą za bardzo innego wyboru. Sąsiedzi przyjęli ją z pewną niechęcią, trochę się jej bali, w końcu zabiła swego ślubnego. Na jej widok wymieniali porozumiewawcze spojrzenia i ściszali głos. Patrycja nie przejęła się tym zbytnio, zaczęła pracować, założyła jednoosobowy zakład krawiecki. A że szyła tanio i dobrze, nie narzekała na brak klientów. Ludzie pogadali jeszcze trochę, a potem zajęli się swoimi sprawami.

Dwa lata później poznała Karola D. Przyniósł do niej podartą kurtkę do naprawy. Od razu spodobali się sobie. Spotkali się raz w parku, następnym razem poszli do kawiarni, w końcu do jej mieszkania. Mężczyzna zaczął zostawać u niej na noc, a po kilku miesiącach zdecydował, że wprowadzi się do Patrycji, porzucając żonę, z którą miał dwoje dorosłych już dzieci.

Sąsiad Patrycji, Paweł H., znał Karola od dawna, pracowali kiedyś razem w olkuskim MPO. Kiedy zostali sąsiadami, często rozmawiali ze sobą.

- A nie szkoda ci żony i dzieci? Nie myślałeś o tym, żeby do nich wrócić? - zapytał kiedyś. - Brakowało ci czegoś?

- E tam, ani mi się śni wracać - odparł Karol D. - Moja była jest głupią i nudną kobietą, nie chcę tracić z nią życia, z Patrycją jest mi weselej.

Życie z Karolem

Karol D. wiedział o jej kryminalnej przeszłości, ale się tym nie przejmował.

- Widać dziadyga zasłużył, skoro go dziabnęła - powiedział kiedyś Pawłowi H. - Mnie to nie grozi, ja tam jestem dla mojej Patrysi dobry. Lubił sobie wypić, ale jego konkubinie zdawało się to nie przeszkadzać, prawdopodobnie dlatego, że potrafił zarobić na flaszkę. Karol D. był z zawodu mechanikiem, od dłuższego czasu otrzymywał rentę z powodu uszkodzonego kręgosłupa. Miał smykałkę do wszelkiego rodzaju mechanizmów i pracował na czarno w warsztatach samochodowych, reperował też ludziom krany i rozmaite sprzęty domowe. Część zarobionych pieniędzy oddawał Patrycji, resztę przepijał. Ona sama też nie stroniła od alkoholu.

Wydawało się, że tworzą zgodną parę, Paweł H. kilkakrotnie słyszał, jak Karol zwraca się do kobiety per "kochanie". Zauważył też, że nigdy mu w podobny sposób nie odpowiedziała. Jego zdaniem Patrycja traktowała swego partnera raczej chłodno. - Karol dawał się lubić, był to chłop w rodzaju "do rany przyłóż". A ona zachowywała się jak lodowa góra. Tak mi się zdaje, że w tym związku to tylko on miał jakieś ludzkie uczucia, ona traktowała go użytkowo. Pasował jej, bo pomagał w domu i przynosił kasę - zeznawał podczas późniejszego dochodzenia.

Z czasem jednak stosunki między Karolem i Patrycją zaczęły się psuć. Sąsiedzi znowu usłyszeli znane im sprzed lat odgłosy awantur. Patrycja miała pretensje do konkubenta, że ten coraz więcej pije, prawie codziennie. On zaś zarzucał jej to samo. Sąsiedzi zastanawiali się, czym się to wszystko tym razem skończy.

Tylko go dziabnęła

Gdy policjanci zapukali do mieszkania, z którego wydobywał się fetor, drzwi otworzyła im Patrycja W. Kobieta wyglądała na całkiem spokojną, na twarzy miała nałożony staranny makijaż, jakby wybierała się gdzieś z wizytą. Bez oporu wpuściła mundurowych do środka. Z wnętrza mieszkania bił straszliwy smród. Z któregoś pokoju dobiegło do nich szczekanie psa.

Przyczynę nieznośnego zapachu funkcjonariusze znaleźli w kuchni. Karol D. leżał na wznak obok stołu, na jego piersi było widać zakrzepłą krew. Nie żył co najmniej od dłuższego czasu, na ciele pojawiły się plamy opadowe, oznaka toczącego się rozkładu. Od wielu dni panowały upały, co sprzyjało procesom gnilnym. Szyja i twarz denata były poszarpane, widniały na niej ślady ugryzień. Policjanci doszli do wniosku, że pies właścicielki wyszarpnął kawałek ciała. Na przesłuchaniu Patrycja W. stwierdziła, że wcale nie zabiła swego konkubenta, ponieważ działała w samoobronie.

- Znowu spił się jak bydlę, pokłóciliśmy się, rzucił się na mnie z pięściami, to go dziabnęłam, akurat nóż był pod ręką - oświadczyła. - Broniłam się, przecież mógł mnie pobić.

Uderzyła tylko jeden raz, pod mostkiem, szarpiąc ostrze ku górze. Sekcja zwłok ofiary wykazała, że czubek noża dosięgnął serca. Karol D. nie miał żadnych szans, upadł na podłogę i zmarł w ciągu kilkunastu sekund. Jego konkubina patrzyła na to spokojnie, paląc papierosa, po czym umyła w zmywaku nóż i odłożyła do szuflady. Potem wyszła z psem na spacer na pobliski skwerek. Tam ucięła sobie z przypadkowo spotkaną sąsiadką pogawędkę o pogodzie.

Mieszkanie z trupem

Zmarły do chwili odkrycia zwłok przez policję leżał na podłodze w kuchni. Patrycja W. zachowywała się tak, jakby nic się nie stało, nie wpuszczała tylko nikogo do mieszkania. Nie tknęła ciała. Nie próbowała się go pozbyć, mimo że musiała sobie zdawać sprawę, że rozchodzący się fetor w końcu zacznie wzbudzać podejrzenia sąsiadów. - W ogóle oskarżona zachowywała się bardzo dziwnie - zeznawał podczas procesu jeden z policjantów uczestniczących w zatrzymaniu Patrycji W. - Nie okazywała żadnych emocji, nawet cienia zdenerwowania całą sytuacją. Nie zdziwiła się na nasz widok, jakby na nas czekała. Moim zdaniem doskonale wiedziała, że nie zdoła ukryć zabójstwa i pogodziła się z myślą, że będzie musiała za nie odpowiedzieć.

- Spodziewała się aresztowania, bo była już spakowana do wyjścia, w przedpokoju stała torba z potrzebnymi rzeczami - dodał inny policjant. Sąsiedzi starali się zrozumieć, jak Patrycja W. mogła mieszkać tyle czasu dni z trupem.

- Czy ona w ogóle posiada jakieś ludzkie uczucia? - zastanawiał się Paweł H.

Obrońcy zabójczyni wnioskowali do sądu, aby skierował ją na obserwację psychiatryczną w celu określenia, czy w chwili popełniania zbrodni była poczytalna. Patrycja W. przez trzy miesiące przebywała w szpitalu psychiatrycznym. W wydanej opinii biegli lekarze stwierdzili, że jest ona zdrowa psychicznie, lecz przejawia zaburzenia osobowości zwane socjopatią. Osoba dotknięta tą dysfunkcją nie respektuje podstawowych norm etycznych oraz ogólnie przyjętych wzorców zachowań, a tym samym nie jest przystosowana do życia w społeczeństwie.

Zaburzona osobowość

Patrycję W. cechuje typowy dla socjopaty brak troski o drugiego człowieka - czytamy w opinii. - Nie odczuwa jakichkolwiek skrupułów, wstydu, poczucia winy i skruchy. Nie ma świadomości, czym jest sumienie i moralny wymiar swych czynów. Swoich partnerów traktowała instrumentalnie, ponieważ kontakty międzyludzkie są u socjopatów zredukowane, pozbawione strony emocjonalnej, nastawione na eksploatację drugiej osoby. Mężczyźni interesowali ją o tyle, o ile mogła ich wykorzystać do własnych celów. Nie istniały dla niej uczucia miłości czy przyjaźni, dlatego nie potrafiła ich odwzajemnić.

Przeprowadzone przez psychologów badania dowodzą, że w społeczeństwie jest około 3 proc. socjopatów. Dokonywane przez nich przestępstwa na pierwszy rzut oka wydają się całkowicie irracjonalne, zwykle są popełniane pod wpływem nagłego impulsu - w takich okolicznościach zginęli obaj partnerzy Patrycji W. Jeśli socjopaci zostają ukarani, nie wyciągają z tego żadnych wniosków, są gotowi ponownie zabić czy ukraść, sankcja karna nie oddziałuje na nich pedagogicznie. U podłoża tego rodzaju zaburzeń osobowości tkwią wpływy środowiskowe, zazwyczaj wychowanie w dysfunkcyjnej, patologicznej rodzinie, niezdolnej do ukształtowania właściwych więzi emocjonalnych.

To właśnie miało miejsce w przypadku zabójczyni Tadeusza W. i Karola D. W konkluzji orzeczenia biegli stwierdzili, że mimo posiadania cech osobowości socjopatycznej Patrycja miała pełną świadomość popełnianych przez siebie czynów i może odpowiadać przed sądem.

Do późnej starości

Pojęcie "czarna wdowa" - to potoczna nazwa mężobójczyni - wywodzi się od gatunku jadowitego pająka (latrodectus mactans), którego samice pożerają po stosunku zbyt opieszałych partnerów. Teraz właśnie o takiej niebezpiecznej kobiecie zrobiło się głośno w Olkuszu. Patrycję W. znało wielu ludzi, niejeden był u niej w zakładzie. Mieszkańcy miasta nie wiedzieli, że mają do czynienia z potworem. Teraz wspominali ze zgrozą wizytę u krawcowej. Na procesie przed krakowskim sądem okręgowym zjawiły się tłumy.

Patrycja W. odpowiadała za zabójstwo - ponieważ od zakończenia odbywania poprzedniego wyroku minęło ponad pięć lat, nie groziła jej recydywa (zachodzi, gdy sprawca skazany za przestępstwo umyślne popełnia w ciągu 5 lat inne umyślne przestępstwo podobne do tego, za które już był skazany).

Adwokat oskarżonej, podobnie jak w przypadku procesu z 1998 roku, uzasadniał jej czyn koniecznością obrony przed napaścią podpitego, silnego i agresywnego mężczyzny. Starał się udowodnić, że jego klientka nie miała innego wyjścia, musiała ratować swoje życie, zagrożone przez Karola D. - Dlatego w przypadku Patrycji W. ma zastosowanie artykuł kodeksu karnego mówiący o obronie koniecznej - dowodził mecenas.

- Owszem, przekroczyła jej granice, lecz było to wynikiem strachu i wzburzenia usprawiedliwionego okolicznościami, to jest agresją Karola D. W takiej sytuacji ustawodawca przewidział odstąpienie od wymierzenia kary. I o to właśnie wnosimy. Nie zgadzał się z nim prokurator. Jego zdaniem podsądna działała z pełnym wyrachowaniem.

- Karol D. nie zagrażał jej życiu, nie posiadał bowiem żadnej broni, dlatego nie zostały w tym wypadku spełnione warunki obrony koniecznej. Już przedtem dochodziło między nim a oskarżoną do awantur, które kończyły się co najwyżej niegroźną szarpaniną. Dlaczego Patrycja W. pomyślała, że tym razem może zginąć? Tego nie wyjaśniła. Biegli stwierdzili, że to socjopatka.

Obojętnie patrzyła, jak umiera

Zabiła swego partnera, ponieważ uznała, że już go więcej nie potrzebuje, gorzej, zaczął ją denerwować. Dlatego się go pozbyła, niczym starego mebla, który rąbie się na kawałki i wyrzuca na śmietnik. Prokurator domagał się dla oskarżonej kary 25 lat pozbawienia wolności. Sąd I instancji skazał ją na 15 lat. Ten wyrok podtrzymał sąd apelacyjny. Przewodniczący składu sędziowskiego podkreślał bezwzględność, z jaką działała oskarżona.

- Wymierzona kara jest słuszna i sprawiedliwa. Nie widzimy podstaw do jego zmniejszenia. Patrycja W. po zadaniu ofierze ciosu nożem nie udzieliła ciężko rannemu mężczyźnie pomocy, przeciwnie, obojętnie patrzyła, jak umiera. Nie próbowała nawet wzywać pogotowia, poszła sobie na spacer z psem. Potraktowała konającego człowieka jak popsutą rzecz, którą nie trzeba się przejmować. Podobnie nie uszanowała jego zwłok.

Jest niebezpieczną osobą, pozbawioną podstawowego humanitaryzmu, dlatego trzeba ją odizolować od społeczeństwa. Jej miejsce jest w więzieniu. Patrycja W. w milczeniu wysłuchała wyroku. Nie okazała żadnych uczuć. Wyjdzie na wolność, gdy skończy 73 lata. Tym razem nie będzie mogła liczyć na wcześniejsze zwolnienie.

Jacek Inglot

Personalia oraz niektóre okoliczności zdarzeń zmieniono.

Śledztwo
Dowiedz się więcej na temat: kara więzienia | choroba psychiczna | krew | morderstwo
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy