Angielska robota, czyli rabunek pod nosem policji

Czy za napad naprawdę mogły być odpowiedzialne brytyjskie służby? (kadr z filmu "Angielska robota") /Lions Gate/Courtesy Everett Collection /East News
Reklama

Gliniarze stali pod drzwiami londyńskiego banku, a w tym czasie złodzieje plądrowali skarbiec. Czy w napadzie maczały palce brytyjskie służby specjalne?

Był 11 września 1971 roku. 35-letni Robert Rowland rozkoszował się spokojnym sobotnim wieczorem, który spędzał w swoim mieszkaniu w centrum Londynu. W końcu miał trochę czasu dla siebie, jego żona kilka dni wcześniej poleciała do Hiszpanii. Christine chciała odwiedzić rodziców, którzy po przejściu na emeryturę postanowili porzucić deszczowy klimat Brytanii i przeprowadzić się do słonecznej Walencji. 

Na gorącym uczynku

Robert przygotował sobie kolację i rozsiadł się w fotelu przed telewizorem. Na BBC leciał jakiś dokument, jednak na tyle nudny, że już po chwili zasnął. Obudziła go syrena karetki, która przejeżdżała pod jego oknami. Mężczyzna spojrzał na zegarek, dochodziła 22.45. Powlókł się do łazienki i wszedł pod prysznic, potem umył zęby i przebrał się w piżamę. Następnie poszedł do kuchni i zaparzył herbatę. Wrócił do pokoju, wziął z półki powieść Iana Fleminga o agencie 007 i włączył radio.

Reklama

Był kwadrans po 23, o tej porze w Radiu Luxemburg zaczynała się jego ulubiona audycja muzyczna. Wolno przesuwał pokrętło, szukając właściwej częstotliwości. Raptem z głośnika dobiegła go rozmowa jakichś mężczyzn. Charakterystyczne trzaski nie pozostawiały wątpliwości - faceci porozumiewali się przez krótkofalówki. Rowland uważał się za dżentelmena, ale tym razem ciekawość wzięła górę i zaczął podsłuchiwać, o czym gadają.

W pierwszej chwili pomyślał, że kolesie za dużo wypili i teraz wygłupiają się przez walkie-talkie. Już po kilkudziesięciu sekundach zorientował się, że sprawa jest znacznie bardziej poważna. Usłyszał strzępki rozmowy:

- Mamy 400 tys. Damy ci znać, kiedy wyjdziemy - facet miał silny akcent, typowy dla robotników z południowej części Londynu. - Słyszysz mnie? - zapytał po paru sekundach wyraźnie zdenerwowany.

- Słyszę - padła odpowiedź. - Jak myślisz, ile wam to jeszcze zajmie? Nie chcę, żeby nakryli mnie tutaj gliniarze - mężczyzna wydawał się mocno zaniepokojony.

- Siedź na tyłku i obserwuj teren! - jego kompan sprawiał wrażenie rozeźlonego. - Kupa roboty przed nami.

Rowland aż się wzdrygnął. Bez wątpienia ktoś brał udział w jakiejś kradzieży i to całkiem niedaleko! Był zapalonym radioamatorem i doskonale wiedział, że zasięg krótkofalówek nie przekracza 3 km. Ci złodzieje pewnie wynoszą papierosy z jakiegoś magazynu - przemknęło mu przez głowę. Odruchowo podbiegł do okna i wyjrzał na ulicę w nadziei, że ujrzy zamaskowane postacie. Jednak na zewnątrz nikogo podejrzanego nie zauważył. 

Transmisja z napadu

Chwilę się wahał, ale w końcu podszedł do telefonu i wykręcił numer alarmowy. Czuł się tak podekscytowany, że bardzo chaotycznie zdawał relację oficerowi dyżurnemu. Pewnie dlatego policjant nie potraktował go poważnie.

- Co pan powie, to naprawdę niezwykle ciekawe - funkcjonariusz nawet nie ukrywał sarkazmu. - Mam propozycję, jeśli znowu będzie pan słyszał w radiu jakieś dziwne głosy, proszę je nagrać. I dopiero wtedy zawracać mi głowę, jeśli to będzie coś ważnego.

Wzburzony Rowland ze złością rzucił słuchawkę na widełki. Mimo wszystko posłuchał ironicznej rady policjanta i zaczął szukać taśmy, na której mógłby zarejestrować rozmowę złodziei. Jedyna, jaką znalazł, należała do Christine. Kiedy wcisnął klawisz nagrywania, wyobraził sobie minę małżonki, gdy ta dowie się, że skasował jej kurs hiszpańskiego.

Po chwili przestał mieć wyrzuty sumienia.

- I jak wam idzie? Cholernie tu marznę - ponownie dobiegł go głos z eteru.

- Poskacz sobie, to się rozgrzejesz - odpowiedział mu ten sam facet z dziwnym akcentem. - Wciąż jesteśmy w skarbcu. Przed chwilą znalazłem piękną kolię z brylantami. Będziesz miał cudowny prezent dla swojej małżonki - dodał na pocieszenie.

Nie chodzi o 400 tys. skradzionych papierosów, ale o funty szterlingi! - uświadomił sobie Rowland. A więc to była grubsza sprawa, faceci obrabiali jakiś sejf! Przez ponad godzinę nie odrywał ucha od głośnika; z niecierpliwością czekał na informację, która pozwoliłaby mu zlokalizować miejsce przestępstwa. Dam wtedy popalić temu tępemu glinie! - odgrażał się w duchu.

Mijały kolejne kwadranse, ale mężczyźni nawet nie zająknęli się o nazwie banku lub ulicy, przy której dokonują napadu. W końcu radioamator doszedł do wniosku, że to, co zdołał nagrać, będzie wystarczającym powodem, aby policjant przestał stroić sobie z niego żarty. Parę minut po 1 w nocy ponownie zadzwonił do oficera dyżurnego i puścił mu co ciekawsze fragmenty rozmowy.

- Pewnie fałszywka - policjant wciąż nie wydawał się przekonany. - Za chwilę ta cała zabawa im się znudzi i przestaną...

- To nie jest żadna fałszywka! - Rowland już niemal krzyczał. - Słucham ich niemal 2 godziny i gwarantuję panu, że nie żartuję!

- Dobrze, dobrze, proszę się tak nie unosić. Niech będzie, zaraz wyślę do pana patrol - łaskawie zgodził się funkcjonariusz. - Tylko ostrzegam: będzie miał pan poważne kłopoty, jeśli to jakiś dowcip. Mandaty za nieuzasadnione wezwanie policji są bardzo wysokie - dodał z przekąsem. 

Nie zdołali ich namierzyć

Po 20 minutach policjanci przyjechali na Wimpole Street i weszli na czwarte piętro kamienicy Rowlanda. Zniecierpliwiony mężczyzna stał na progu swojego mieszkania w szlafroku narzuconym na piżamę. Weszli razem do pokoju, po czym Robert odtworzył nagranie. Mundurowi już po kilku minutach połączyli się z posterunkiem.

- Szefie, wygląda na to, że ten dżentelmen ma rację - zameldował policjant. - Ci goście rzeczywiście robią właśnie jakiś bank! Jeden z nich obserwuje teren z dachu i daje cynk kumplom siedzącym w skarbcu, co się dzieje na zewnątrz.

Dopiero wtedy stróże prawa przystąpili do działania. Rowland przekonywał mundurowych, że złodzieje muszą znajdować się w promieniu kilkunastu przecznic od jego mieszkania, bo ówczesne krótkofalówki miały niewielki zasięg. Jednak oficer dyżurny nie miał zamiaru sugerować się wskazówkami jakiegoś cywila i poszerzył krąg poszukiwań. Po śródmieściu Londynu rozjechały się dziesiątki radiowozów, przeczesując obszar w promieniu 15 km od Wimpole Street. Czekało ich wiele pracy, na wyznaczonym terenie mieściło się 750 oddziałów banków!

Na dodatek policjantom utrudniały robotę przepisy. Prawo zabraniało gliniarzom wchodzenia do prywatnych instytucji, a ściągnięcie w środku nocy kilkuset dyrektorów finansowych nie wchodziło w rachubę. Mundurowi ograniczyli się do podstawowych czynności: sprawdzali, czy drzwi są zamknięte, świecili latarkami po oknach i ruszali do następnej placówki.

W tym samym czasie w siedzibie Scotland Yardu z niecierpliwością czekano na przybycie specjalistów od namierzania lokalizacji transmisji radiowych. W środku sobotniej nocy wszyscy znajdowali się w domach i spali, więc kiedy w końcu dotarli do pracy, było już po 2 w nocy. Technicy czym prędzej wsiedli do specjalnej furgonetki z aparaturą nasłuchową i ruszyli w miasto. Niestety, rozmowy rabusiów ustały.

Całonocne poszukiwania nie przyniosły rezultatów, miejsce napadu pozostało nieznane. Gliniarze w napięciu czekali na rozwój wydarzeń; niektórzy po cichu liczyli, że cała afera okaże się tylko głupim żartem. W przeciwnym razie londyńskiej policji groziła totalna kompromitacja. 

Tunel do milionów

W latach 70. ubiegłego wieku brytyjskie banki zamykano w piątkowe popołudnie, a otwierano je po weekendzie. Dlatego dopiero w poniedziałek (o ironio, 13 września!) kradzież odkrył George Simons, pracownik filii Lloyds Banku mieszczącej się na rogu Baker Street i Marylebone Road. Tuż po 7 rano otworzył masywne, mające niemal 40 cm grubości drzwi do skarbca. Początkowo nic nie zapowiadało nieszczęścia, bo zamek z regulatorem czasowym pozostawał nietknięty.

Jednak kiedy Simons wszedł do środka, z wrażenia zakręciło mu się w głowie. Pomieszczenie wyglądało tak, jakby przeszło po nim tornado! Większość skrytek była opróżniona, a puste kasetki walały się po podłodze, która wprost tonęła w różnych dokumentach, drobnej biżuterii i banknotach. W rogu pomieszczenia w posadzce znajdowała się dziura o średnicy kilkudziesięciu centymetrów. A więc rabusie zrobili podkop!

Kierownik banku niezwłocznie zatelefonował na policję. Już po chwili na Baker Street 185 zjawiła się kilkudziesięcioosobowa ekipa śledczych. Policjanci oniemieli, kiedy na wewnętrznej stronie drzwi skarbca znaleźli napis: Może Sherlock spróbuje to rozwiązać. Bank znajdował się bowiem przy tej samej ulicy, na której pod numerem 221B mieszkał słynny detektyw Sherlock Holmes, bohater serii kryminałów Arthura Conan Doyle’a! Rozwiązanie zagadki tego rabunku stało się dla Scotland Yardu kwestią honoru!

- Czy może mi pan wyjaśnić, jakim cudem złodzieje nie uruchomili żadnego alarmu, kiedy przebijali się przez podłogę? - zdenerwowany kapitan Robinson przepytywał kierownika placówki. Był wściekły, że bandyci zakpili sobie z brytyjskiej policji.

- Wstyd się przyznać - Simons podrapał się po głowie. - Podłoga skarbca to warstwa żelbetonu metrowej grubości. Według zapewnień wykonawców, miała być nie do przebicia, więc centrala zdecydowała, że w ramach oszczędności nie będziemy do niej podłączać systemu alarmowego - wyjaśnił.

- No to gratuluję gospodarności - żachnął się Robinson. - Proszę jak najszybciej zrobić listę osób, które wiedziały o tym niedopatrzeniu - dodał z przekąsem.

Już pierwsze oględziny dziury w podłodze potwierdziły, że posadzka długo pozostała nienaruszona. Technicy ustalili, że włamywacze początkowo próbowali się przez nią przebić tzw. lancą tlenową, specjalnym urządzeniem służącym do robienia otworów w żelbetonie. Kiedy kolejne próby nie przyniosły rezultatów, złodzieje posunęli się do bardziej radykalnych metod. Podłożyli niewielkie ilości materiałów wybuchowych, które wybiły dziurę w podłodze. Przez otwór o średnicy 96 cm dostali się do skarbca.

Policjanci weszli do tunelu. Podkop był imponujący, miał 15 m długości i specjalne wsporniki chroniące przed zawaleniem. Jego wyjście znajdowało się w piwnicy sklepu Le Sac. 

Skrytki pełne tajemnic

Napad na bank przy Baker Street stał się najważniejszym tematem wszystkich londyńskich popołudniówek. Media ochrzciły szajkę mianem Szczurów Kanałowych, niektórzy nazywali ich Gangiem Walkie-Talkie. Stróże prawa stali się obiektem szyderstw i drwin. Bo kto to widział, by policjanci wiedzieli o napadzie na bank i nie potrafili zapobiec rabunkowi? Nie było wątpliwości, że feralnej nocy funkcjonariusze sprawdzali Lloyds Bank w czasie, kiedy złodzieje obrabiali skarbiec!

Jednak kiedy przekonali się, że drzwi są zamknięte, po prostu pojechali dalej. Na dodatek dziennikarze krytykowali Scotland Yard za podjęcie fatalnej w skutkach decyzji o prowadzeniu akcji w promieniu 15 km od kamienicy Rowlanda. Gdyby posłuchali radioamatora, być może udałoby im się dopaść rabusiów na gorącym uczynku. Baker Street jest bowiem oddalone od Wimpole Street o nieco ponad 2 km!

 Reporterzy rozwodziły się nad kunsztem bandytów, którzy opracowali tak doskonały plan napadu. Podkreślano, że przestępcy mieli wyjątkowego pecha, że Rowland namierzył ich rozmowę. W latach 70. krótkofalówki kosztowały dużo pieniędzy i na zakup walkie-talkie mogli sobie pozwolić jedynie nieliczni. Z tego powodu rabusie zakładali, że nikt ich nie podsłucha. A szansa trafienia na ich częstotliwość na odbiorniku radiowym była bliska zeru.

Bezczelna kradzież zaszokowała brytyjską opinię publiczną i wstrząsnęła środowiskiem bankowców. Klienci zaczęli obawiać się o bezpieczeństwo swoich depozytów. W krótkim czasie w całej Anglii odnotowano gigantyczną liczbę wniosków o likwidację skrytek. Tymczasem na osoby przechowujące swoje mienie w skarbcu przy Baker Street padł blady strach.

Pojawiły się pogłoski, że każdy, kto posiada depozyt, będzie musiał odwiedzić placówkę Lloyds Banku i w obecności policji otworzyć swoją skrytkę. To z pewnością nie była dobra wiadomość dla tych, którzy ukryli tam nielegalne przedmioty. A tego rodzaju trefnych rzeczy w schowkach znajdowało się sporo.

Policjanci znaleźli na podłodze skarbca m.in. kilkanaście pistoletów, które najprawdopodobniej przechowywano w kasetkach (po sprawdzeniu numerów seryjnych broni okazało się, że żaden nie został zarejestrowany). Co więcej, znaleziono też kilka tysięcy zdjęć z dziecięcą pornografią oraz znaczną ilość kompromitujących fotek, często dokumentujących łóżkowe igraszki. Wszystko, co nie spotkało się z zainteresowaniem złodziei, zostało skatalogowane i sfotografowane.

Policja ostatecznie porzuciła zamiar komisyjnego otwierania nietkniętych skrytek. Krążyła plotka, że wpływ na tę decyzję miały osoby z najwyższych kręgów władzy, będące klientami oddziału przy Baker Street.

Włamywacze splądrowali w sumie 268 schowków z depozytami. Kryminalni przeprowadzili w skarbcu wizję lokalną i dzięki temu eksperymentowi ustalili nowe fakty: obrobienie kasetek musiało zająć złodziejom całą noc!

Jednocześnie bankowcy podsumowywali straty. Z dokumentów wynikało, że zniknęły duże ilości gotówki, kamienie szlachetne, obligacje na okaziciela i inne papiery wartościowe. Ustalono, że bandyci umknęli z łupem o wartości co najmniej półtora milionów funtów! Nie znano zawartości większości skrytek, jednak zakładano, że rzeczywiste straty klientów mogły być nawet dwukrotnie większe. Dziś wartość zdobyczy wynosiłaby niemal ćwierć miliarda złotych! 

Doskonała przykrywka

Do rozwiązania zagadki rabunku zaangażowano najlepszych detektywów Scotland Yardu. Policjanci od razu zabrali się do gruntownego sprawdzenia tunelu, który wykopali przestępcy. Podkop zaczynał się w podziemiach butiku mieszczącego się nieopodal banku. Należał on do włoskiej sieci Le Sac, która oferowała najwyższej jakości galanterię skórzaną.

W londyńskiej filii sprzedawano ekskluzywne torebki, portfele i całą gamę artykułów dla najbardziej wymagającej klienteli. Rabusie wybrali na skok idealny moment, ponieważ sklep od końca 1970 roku pozostawał zamknięty. Kolejny dzierżawca pojawił się dopiero pół roku później.

Na drzwiach sklepu wciąż wisiała tabliczka z informacją: Nowy właściciel. Zapraszamy wkrótce. Przykrywka okazała się doskonała, nikogo przecież nie dziwiło, że franczyzobiorca chce przeprowadzić gruntowny remont przed wielkim otwarciem. Witryny Le Sac zamalowano białą farbą, tak że nikt z zewnątrz nie mógł zobaczyć, co dzieje się w środku.

Tunel przebiegał pod restauracją Chicken Inn, usytuowaną między sklepem a bankiem. Ponieważ w tej części Londynu teren jest bardzo pochyły, złodzieje musieli drążyć podkop pod dużym kątem, otwór pod skarbcem znajdował się niemal 4,5 m poniżej poziomu podłogi.

Policjanci przepytali wszystkie osoby z sąsiedztwa, ale nikt nie zapamiętał twarzy robotników. Ludzie zapewniali, że odgłosy remontu dobiegały z lokalu wyłącznie w weekendy. Wyglądało na to, że złodzieje byli niezwykle ostrożni - w soboty i niedziele w tej okolicy kręciło się znacznie mniej przechodniów niż w pozostałe dni tygodnia. A roboty mieli sporo, w środku Le Sac znajdowało się 8 t gruzu i ziemi. Do butiku wezwano fachowców od budownictwa. Specjaliści ocenili, że wydrążenie tunelu musiało zająć rabusiom ok. 3 miesięcy!

Tymczasem w siedzibie Scotland Yardu policyjni spece od analizy i obróbki dźwięku wielokrotnie odsłuchiwali rozmowę zarejestrowaną przez Rowlanda. Oczywiście złodzieje okazali się zbyt sprytni, żeby naprowadzić policję na jakikolwiek trop, który zdradziłby ich tożsamość. Przez całe nagranie ani razu nie padło żadne imię, nazwisko czy adres. Mężczyźni porozumiewali się co kilkanaście minut, wymiany zdań były zdawkowe. Dotyczyły głównie informacji o postępach w rabunku i biadoleniu faceta stojącego na czatach, że przemarzł do szpiku kości. Zarejestrowana rozmowa nie zawierała żadnych konkretów. 

Sherlock Holmes to wyjaśni?

Wiele przesłanek świadczyło o tym, że rabunku nie dokonała banda przypadkowych łobuzów. Cała akcja wymagała miesięcy misternego planowania, poza tym członkowie gangu musieli mieć sporą wiedzę techniczną: wiedzieli, jak wydrążyć tunel, żeby się nie zawalił, i jak posługiwać się lancą termiczną. Byli doskonale przygotowani, skoro zabezpieczyli się na wypadek, gdyby wypalenie dziury w żelbetonie nie przyniosło skutku. A materiały wybuchowe, których użyli, również nie były dostępne byle łachudrze z przestępczego półświatka. No i sposób założenia ładunków!

- Ten facet ewidentnie znał się na robocie - z uznaniem kiwał głową sierżant ze służb specjalnych, kiedy oglądał dziurę w skarbcu.

Dochodzenie toczyło się wielotorowo. Część śledczych podążyło tropem dynamitu. Wpadli do kilku ludzi, o których wiedzieli, że parają się pokątnym handlem takim asortymentem. Inni przejrzeli policyjne akta w poszukiwaniu bandziorów, którzy mogli znać się na tak precyzyjnej robocie. Szczególnie uważnie przyjrzano się byłym żołnierzom, którzy po przejściu do cywila związali się z przestępczym podziemiem. Przetrzepano też wszystkich informatorów związanych z angielskim półświatkiem. Ale nikt nic nie wiedział.

W tym samym czasie kolejna grupa śledczych próbowała ustalić, od kogo rabusie dowiedzieli się, że podłoga w skarbcu nie jest podłączona do systemu alarmowego. Sprawdzono wszystkie osoby z listy sporządzonej przez Simonsa. Jednak również na tym polu poniesiono klęskę, nie znaleziono bowiem nikogo podejrzanego.

Pod koniec września brytyjska prasa właściwie przestała zajmować się najbardziej zagadkowym rabunkiem ostatnich dziesięcioleci. W gazetach pojawiały się tylko jakieś wzmianki o napadzie na Lloyds Bank. Bez wątpienia dziennikarzom brakowało konkretnych informacji, na których mogliby oprzeć kolejne teksty, gdyż Scotland Yard konsekwentnie odmawiał wszelkich komentarzy na temat śledztwa. Nawet wtyki w policji, które zwykle dostarczały tabloidom wiele smakowitych kąsków, nabrały wody w usta. 

Utajnione śledztwo

Jak więc przebiegało dochodzenie? Tego wciąż nie wiadomo, bowiem do dziś znaczna część śledztwa owiana jest tajemnicą. Najważniejsze fakty ujawnił 27 stycznia 1973 roku John Marshall, reporter magazynu "The Times". W krótkim artykule napisał o skazaniu za napad na Lloyds Bank czterech mężczyzn. Według dziennikarza, przełom w sprawie nastąpił dzięki... człowiekowi, który wydzierżawił Le Sac.

Zdaniem Marshalla, policjanci od początku zakładali, że sklep został wynajęty na fałszywe nazwisko. Nikomu nawet przez myśl nie przeszło, by ktoś był aż takim idiotą, aby tego nie zrobić. Ku ich zaskoczeniu, facet podał prawdziwe dane!

Dzierżawcą okazał się 66-letni Desmond Wolfe. Na pierwszy rzut oka przykładny obywatel, nigdy niekarany emerytowany przedsiębiorca, od kilkunastu lat związany z branżą skórzaną. To właśnie Wolfe po wielogodzinnym przesłuchaniu miał sypnąć pozostałych członków gangu, którzy bezpośrednio brali udział w napadzie; emeryt zarzekał się, że odpowiadał jedynie za wynajęcie butiku.

Do szajki należeli: 38-letni fotograf Anthony Gavin, mieszkający przy Brownlow Road, 35-letni Thomas Grey Stephens, właściciel salonu samochodowego przy Maygood Street w dzielnicy Islington oraz 2 lata starszy Reginald Tucker, dyrektor firmy mającej siedzibę w północno-wschodniej części Londynu. 

Na ławie oskarżonych

Proces bandytów, z całkowitym wyłączeniem jawności, toczył się przed sądem w Londynie. Oprócz wymienionej czwórki na ławie oskarżonych zasiadło jeszcze dwóch innych mężczyzn: Richard B. oraz Michael W. Obaj zostali oskarżeni o pomoc w sortowaniu pieniędzy z napadu.

Według przewodniczącego składu sędziowskiego, w sali rozpraw nie zasiadł najważniejszy członek szajki, organizator rabunku. Po zapoznaniu się z wynikami śledztwa i przesłuchaniu oskarżonych sędzia John Harding uznał, że pomysłodawcą kradzieży musiał był ktoś, kogo tożsamości nie udało się ustalić. Najprawdopodobniej był nim diler samochodowy z południowego Londynu.

Podczas przesłuchań i późniejszego procesu żaden z rabusiów nie puścił pary z gęby, mimo że prokurator oferował całej czwórce nadzwyczajne złagodzenie kary.

Ostatnia rozprawa odbyła się w piątek, 26 stycznia 1973 roku. Z racji wieku Desmond Wolfe dostał najniższy wyrok - 8 lat więzienia (mężczyzna nie przyznał się do winy). Gavina, Stephensa i Tuckera skazano na karę 12 lat pozbawienia wolności. Pozostała dwójka została uniewinniona.

Po kilku miesiącach w brytyjskiej prasie pojawiła się kolejna krótka wzmianka na temat napadu przy Baker Street. Tym razem dziennikarze donosili, że Stephensowi i Tuckerowi, którzy odwołali się od wyroku, skrócono odsiadkę do 8 lat. 

Knebel dla mediów

Dziennikarze i opinia publiczna podawali w wątpliwość, czy skazani mężczyźni to rzeczywiści sprawcy spektakularnego rabunku. Mało kto wierzył, że któryś z nich mógł wymyślić i zrealizować tak misterny plan. Reporterzy ruszyli w teren i zebrali trochę informacji na temat skazanych. Według rodzin i znajomych przestępców, żaden z nich nie potrafił posługiwać się lancą termiczną, ani tym bardziej nie umiał zakładać ładunków wybuchowych.

Nawet budowa tunelu miała przekraczać ich umiejętności. Poza tym, skoro ułożony przez nich plan był tak doskonały, dlaczego popełnili tak głupią pomyłkę i podali prawdziwe nazwisko przy wynajmowaniu butiku?

Aurę tajemniczości podtrzymywała też czwórka skazanych. Wszyscy zgodnie odmawiali komentarzy na temat całej sprawy. Mimo kolejnych propozycji wywiadu, oczywiście za sowitym wynagrodzeniem, żaden z nich nie zgodził się na rozmowę z dziennikarzami. Również znaczne honoraria za napisanie książki, które oferowali im wydawcy, nie skusiły bandytów.

Wokół rabunku narosło wiele legend. Według jednej z nich, nigdy nie odnaleziono właściwych sprawców napaści, a skazani zgodzili się na odsiadkę w zamian za pokaźne wynagrodzenie. Plotkowano także, iż rabunek został zorganizowany przez obce wywiady, które chciały wykraść ze skrytek poufne dokumenty należące do członków brytyjskiego rządu. Poza tym snuto przypuszczenia, jakoby parę dni po napadzie władze Wielkiej Brytanii miały wydać tzw. d-notice. Tego rodzaju dokument to oficjalne żądanie, które wysyłane jest do redaktorów naczelnych brytyjskich mediów, aby zakazać publikacji informacji zagrażających bezpieczeństwu państwa.

Dlaczego władzom miało tak bardzo zależeć na ukryciu prawdy? Otóż jeszcze we wrześniu 1971 roku plotkowano, że ze skrytek skradziono wiele tajnych materiałów, w tym całe stosy teczek zawierających dokumenty kompromitujące angielskich polityków. Wedle innej wersji, wydanie d-notice było aktem desperacji, mającym na celu ochronę jednego z członków rodziny królewskiej. Jaka była prawda? 

Pikantne fotki księżniczki

Tę sprawę dziennikarze skrupulatnie sprawdzili w połowie lat 80. Przetrząsnęli dokumenty rządowe, ale na liście z wydanymi nakazami d-notice nie było informacji w sprawie Lloyds Banku. Poza tym okazało się, że ludzka pamięć jest bardzo zawodna, bo wystarczyło odwiedzić archiwa, by przekonać się, iż gazety cały czas opisywały sprawę. Zamieszczano jednak bardzo krótkie artykuły, bo dziennikarze zostali po prostu odcięci od wiadomości o postępach w śledztwie.

Tymczasem scenarzyści filmu fabularnego "Angielska robota" w reżyserii Roberta Donaldsona, który opowiada o napadzie na bank przy Baker Street, przedstawili inną teorię. Rabunek mieli zorganizować agenci MI 5 (brytyjskiego kontrwywiadu), którzy zlecili robotę szajce zwykłych przestępców. Celem intrygi było odzyskanie zawartości depozytu należącego do przestępcy o pseudonimie "Michael X".

Na przełomie lat 60. i 70. ten mężczyzna pełnił rolę nieformalnego przywódcy murzyńskiego podziemia w Londynie. Michael de Freitas, bo tak brzmiało jego prawdziwe nazwisko, pochodził z Tobago. W niejasnych okolicznościach miał wejść w posiadanie zdjęć księżniczki Małgorzaty, młodszej siostry królowej Anglii Elżbiety II.

Owe fotografie przedstawiały orgię seksualną, w której księżna podobno brała udział podczas jednej z wizyt na karaibskiej wysepce. Dzięki pikantnym fotkom bandyta zapewnił nietykalność swojemu syndykatowi. W zamian za nieujawnianie zdjęć brytyjski wymiar sprawiedliwości miał przymykać oczy na jego przestępczą działalność.

Dzięki napadowi na Lloyds Bank tajne służby odzyskały zdjęcia. Według autorów scenariusza, kiedy "Michael X" stracił gwarancję bezpieczeństwa, natychmiast wyjechał do Trynidadu. Niedługo później został tam aresztowany i skazany na śmierć za przemyt narkotyków oraz zabójstwo. Powieszono go w 1975 roku. Wedługg twórców filmu, rząd brytyjski utajnił jego akta do 2054 roku.

Faktem jest, że odnaleziono zawartość ledwie kilkudziesięciu skrytek. Jednak biżuteria, obligacje, papiery wartościowe i inne przedmioty, które policji udało się odzyskać, w większości nigdy nie trafiły do właścicieli. Mówi się, że tylko kilku klientów Lloyds Banku zgłosiło się, by sprawdzić, czy wśród odzyskanych przedmiotów znajduje się ich własność. Dlaczego? Otóż wiele rzeczy mogło pochodzić z kradzieży albo stanowiło majątek ukrywany przed urzędem skarbowym.

Mimo że od brawurowego napadu minęło niemal pół wieku, większość wątków tej tajemniczej sprawy wciąż nie została wyjaśniona.

Miłosz  A. Gerlich

Niektóre personalia i okoliczności zdarzeń zostały zmienione. 

Śledztwo
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy