Dragi, brud i Megadeth. Nieznana historia powstania płyty Rust in peace

Zespół Megadeth w 1990 - roku powstania płyty "Rust in Peace" /Albert L. Ortega /Getty Images
Reklama

Alkohol, narkotyki i skrajne wyczerpanie organizmu. Tak wyglądała codzienność muzyków po ciężkiej strony mocy na przełomie lat 80. i 90. Nikt wtedy nie myślał o konsekwencjach, a największym problemem było to, skąd wziąć heroinę podczas trasy w Europie, kiedy twój diler jest za oceanem. Lider zespołu Megadeth postanowił spisać swoje wspomnienia z czasów brudu i regularnego ocierania się o śmierć, gdy jego grupa nagrała jeden ze swoich najsłynniejszych albumów.

Gdy album Rust in Peace ukazywał się w 1990 roku, przyszłość zespołu była niepewna. Ciążyła na nim coraz większa presja, by wydać wyjątkowy krążek, w związku z niedawnym występem na bijącym wszelkie rekordy popularności festiwalu Monsters of Rock, a także wobec sporej popularności na listach sprzedaży nowych albumów Slayera, Anthrax i Metalliki.

W książce "Megadeth. Nieznana historia powstania legendarnej płyty Rust in peace" wokalista i gitarzysta grupy, Dave Mustaine, odsłania przed czytelnikami zespołową kuchnię - proces twórczy, lecz także szaleństwo, które towarzyszyło muzykom w trakcie prac nad najsławniejszą płytą zespołu

Reklama

Poniższy fragment pochodzi z książki "Megadeth. Nieznana historia powstania legendarnej płyty Rust in peace", która ukazała się na rynku nakładem wydawnictwa SQN.

Początki często mają swe źródło w zakończeniach. Tak właśnie jest z tą historią. Dwudziestego sierpnia 1988 roku Megadeth grał na festiwalu Monsters of Rock w przed liczącą 108 tysięcy fanów publicznością. Tego dnia zespoły korzystały z nagłośnienia o mocy 100 tysięcy watów - tak potężnego, że koncert trafił do Księgi rekordów Guinnessa. Wśród wykonawców byli także Iron Maiden, Kiss, David Lee Roth oraz nowa grupa z Los Angeles, której pierwszy album, Appetite for Destruction, zaczynał zdobywać coraz liczniejsze grono fanów w Stanach. 

DAVE MUSTAINE: Wszyscy byli totalnie naćpani, a że nigdy nie ma się przy sobie wystarczającej ilości heroiny, towar szybko się skończył i byliśmy na głodzie. Nasz basista David Ellefson - nazwaliśmy go Junior, bo w zespole jest dwóch Dave’ów - już nie wyrabiał. W pewnym momencie pękł. Powiedział naszemu menedżerowi, że jest ćpunem. O moich problemach z używkami wszyscy wiedzieli, ale o jego nie. Stworzono jakąś historyjkę, że poślizgnął się w wannie i zwichnął nadgarstek, ale tak nie było. 

Zagraliśmy w Castle Donington, ale to, co zdarzyło się potem, stanowiło początek rozłamu w grupie. Właśnie skończyliśmy objazd po Ameryce, gdzie graliśmy przed Iron Maiden na ich trasie Seventh Son of a Seventh Son. Uważałem, że to dla nas znakomita okazja, by się pokazać. Po Donington czekało nas kolejnych siedem europejskich koncertów stadionowych w roli supportu przed Maidenami. W styczniu ukazał się nasz trzeci album, So Far, So Good... So What!, i właśnie nagraliśmy klip do utworu In My Darkest Hour na potrzeby reżyserowanego przez Penelope Spheeris filmu Schyłek zachodniej cywilizacji, część II - Metalowe lata.

CHUCK BEHLER: Grałem na perkusji w tym zespole niecałe dwa lata. W tym krótkim czasie przeskoczyliśmy z grania w klubach na występy w halach. Donington było dla mnie czymś niewyobrażalnym. Czuliśmy niesamowitą ekscytację. Wcześniej koncertowaliśmy w Ameryce, Europie i Japonii, więc zrobiliśmy sobie krótką przerwę. Nie mogłem się doczekać tego dnia, bo miałem płytę Monsters of Rock nagraną w trakcie pierwszej edycji festiwalu w 1980 roku, gdy grał między innymi zespół Rainbow z Ritchiem Blackmore’em. Na okładce znajdowało się zdjęcie z lotu ptaka przedstawiające ten gigantyczny tłum fanów. Wiedziałem, że będzie tam mnóstwo ludzi. Trochę się denerwowałem, ale jednocześnie nie mogłem się doczekać.

DAVID ELLEFSON: Dorastałem w Minnesocie i też miałem ten album z   - Rainbow, Quiet Riot, Scorpions, April Wine. To były świetne zespoły. Ten festiwal otaczała aura mitycznego, legendarnego wydarzenia - crème de la crème europejskich festiwali rockowych. Naszym celem - jako zespołu amerykańskiego - zawsze było przebicie się w Europie. To ostatni poziom gry. Jeśli osiągnąłeś sukces w Europie i podbiłeś tamtejszy rynek, byłeś kimś. Metallica miała oczywiście olbrzymi atut w postaci perkusisty Larsa Ulricha, który pochodzi z Danii. Potrafił to dobrze wykorzystać. Ale zarówno Anthrax, jak i Slayer też już tam grali. Megadeth występował w Europie tylko kilka razy, więc dla nas ten festiwal stanowił prawdziwy przełom. 

Trzeba jednak zaznaczyć, że Metallica z pewnością otworzyła przed pozostałymi zespołami wiele drzwi. W ramach rozgrzewki zagraliśmy w The Ritz. Zamierzaliśmy polecieć do Nowego Jorku, zagrać tam i stamtąd samolotem udać się do Anglii. Plan był dobry, bo pozwalał nam zaopatrzyć się w towar, zdobyć 26 |  wystarczające zapasy na podróż. Nigdy nie szmuglowaliśmy heroiny. Nie mieliśmy przy sobie prochów podczas kontroli granicznej. Gdy dotarliśmy do Anglii i jechaliśmy do Donington, niektórzy z nas zaliczali już zjazd po wcześniejszym zażyciu heroiny i byli na głodzie. Wiedziałem, że na miejscu będą goście z Guns N’ Roses, a oni lubili przyćpać. Byli tacy jak my - brali heroinę i kokę.

CHUCK BEHLER: Zatrzymaliśmy się w pewnym staromodnym hotelu. Gunsi też w nim byli. Spędzałem sporo czasu z ich perkusistą Stevenem Adlerem. Spoko gość. Mówił: "To jest to, stary - to jest to. To sam szczyt". Trochę się denerwował. Wsiedliśmy do autokaru, który miał nas zawieźć na miejsce. Gdy przejeżdżaliśmy obok terenu festiwalu i po raz pierwszy ujrzeliśmy ten tłum, byliśmy pod wielkim wrażeniem. Morze ludzi. Dzień wcześniej mieliśmy próbę dźwięku - występowało tam tyle zespołów, że próby odbywały się przez trzy dni przed rozpoczęciem festiwalu. Nasza wypadła tego samego dnia co próby Kiss i Guns N’ Roses, ale wtedy pod sceną nie było publiczności. Tymczasem w dniu koncertu widok był niesamowity.

DAVE MUSTAINE: W noc przed koncertem w hotelowym barze były same sławy hard rocka. Promotor przyjechał swoim lamborghini countach, by sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. To był największy koncert, jaki organizował. Nie byliśmy jedynymi, którzy desperacko poszukiwali heroiny. Ktoś mówił, że jeden z chłopaków z Guns N’ Roses został napadnięty na ulicy, gdy próbował zdobyć towar.

DAVID ELLEFSON: Zdobycie heroiny stanowi w trakcie trasy koncertowej spory problem. Koka, zioło czy piwo są na wyciągnięcie ręki, ale z heroiną sprawa wygląda inaczej. Gunsi wrócili właśnie z wielkiej trasy po Stanach u boku Aerosmith i byli w większości czyści. My nie. Mieszkaliśmy w hotelu przy Leicester Square, podobnie jak chłopaki z Iron Maiden. Nie dość, że potwornie cierpiałem przez jet lag, to jeszcze miałem ostry zjazd po heroinie. Czułem potężny głód narkotykowy. Była ze mną moja dziewczyna Charlie. Gdy się poznaliśmy, wymusiła na mnie rzucenie narkotyków, więc ukrywałem przed nią nałóg. Przed nią i przed wszystkimi, z wyjątkiem Dave’a. Teraz jednak się wydało. 

Umówiłem wizytę lekarza w hotelu. Wypisał mi receptę na kodeinę, a ta - gdy ćpasz heroinę - działa jak słaba aspiryna. Za bardzo nie pomaga. Lekarz był mną zniesmaczony i nazwał mnie "pieprzonym amerykańskim ćpunem". Świadkiem całej tej sytuacji był nasz agent Andy Somers, który ochrzanił mnie i powiedział, że mocno go rozczarowałem. Cały ten domek z kart właśnie się walił. 

Tamtej nocy Charlie srodze się spiła. Następnego dnia, gdy przyszła pora, by jechać do Donington Park, wciąż była w fatalnym stanie, więc musiałem zostawić ją na moim łóżku w autobusie. Strasznie ją sponiewierało. Tymczasem ja byłem na głodzie i czułem się okropnie. Najważniejszy dzień mojego życia, najważniejszy dzień w historii zespołu, nasz największy koncert, a ja jestem nieobecny, bo trzepie mną przez narkotyki. Na miejscu byli wszyscy nasi idole - Iron Maiden, Kiss czy David Lee Roth.

DAVE MUSTAINE: Z tą jego dziewczyną były same kłopoty, bo chciała go całkowicie kontrolować. Kiedyś zmusiła go, żeby wysypał na dywan gram heroiny. Szkoda, że nie wiedział wtedy, że jak nadmuchasz balon i potrzesz nim o dywan, heroina przyklei się do niego i da się ją w ten sposób zebrać. Nie był profesjonalnym ćpunem, ha, ha.

CHUCK BEHLER: Stałem z boku sceny, oglądając koncert Guns N’ Roses z Larsem Ulrichem, który też kręcił się obok. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje, ale zespół nagle przestał grać. Na początku sądziłem, że to jakieś ich dziwactwo, bo Gunsi byli wtedy znani robienia szalonych rzeczy. Przerwanie koncertu w połowie utworu było bardzo w ich stylu. Steven wyszedł zza perkusji i wskazał na coś wśród publiczności.

Myślałem, że może ich wokalista Axl Rose wkurzył się na coś i wskoczył w tłum. Zdarzało mu się. Jednak gdy zespół w ciszy opuścił scenę, wiedzieliśmy, że musiało się wydarzyć coś poważnego. Okazało się, że pod sceną, gdzie było niezwykle ślisko i grząsko, zadeptano dwie osoby. Zginęła dwójka dzieciaków, ale o tym dowiedzieliśmy się dopiero później. Mieliśmy świadomość, że byli ranni, bo dostrzegliśmy podjeżdżającą karetkę. Nie mam pojęcia, jakim cudem ich stamtąd wyciągnęli, ale jakoś się udało. Pomiędzy koncertami udzieliliśmy z Dave’em wywiadu jednej z miejscowych stacji radiowych, ale o niczym nie wspomnieliśmy, choć nie mogliśmy przestać o tym myśleć.

DAVE MUSTAINE: Nie oglądałem koncertu Guns N’ Roses, gdy zadeptano tych ludzi, ale wiedzieliśmy, że coś się stało. Wiele osób wyciągano z tłumu pod sceną. Straszny widok. Na drugim końcu toru wyścigowego znajdowało się wzniesienie, które opadało w stronę sceny. Było ślisko i błotniście przez deszcz. Na koncercie było 100 tysięcy ludzi, którzy zaczęli się po prostu osuwać w stronę sceny i nic nie mogli na to poradzić. Wielu z nich wyniesiono przodem i szczerze powiedziawszy, organizatorzy mogą mówić o wielkim szczęściu, że 30 |  zmarły tylko dwie osoby. Za sceną znajdował się wał, na którym - wzdłuż muru - ułożono wyciągnięte z tłumu dzieciaki. Było ich naprawdę sporo. Przechodziłem obok nich w drodze na scenę. "Wszystko OK? Jesteś cały? A ty?". Popieprzona sytuacja. Masa ludzi, którzy niemal zostali zmiażdżeni.

DAVID ELLEFSON: Organizatorzy sprzedawali piwo w dwulitrowych butelkach. Fani pili, potem szczali do tych butelek i rzucali nimi w stronę sceny. W trakcie lotu ich szczyny wylewały się, tworząc trzymetrowy strumień uryny. Ludzie ciskali w nas błotem, ale nie dlatego, że nas nienawidzili - to był ich dziwaczny sposób okazania nam szacunku. Tak samo traktowali zespoły punkowe. Ledwo żyłem. Wykorzystałem swój bas jako tarczę, by uchronić się przed deszczem błota i szczyn. Jakimś cudem udało nam się przetrwać ten koncert.

DAVE MUSTAINE: Na scenie lądowały kawałki ziemi - glina, błoto i kępy trawy. Ellefson oberwał nimi kilka razy. Moja gitara też oberwała, ale jestem na scenie dość ruchliwy i potrafię sprawnie unikać nadlatujących przedmiotów, choć i tak po jakimś czasie byłem umazany błotem.

CHUCK BEHLER: David Ellefson sporo wtedy ćpał i był na głodzie. Nigdy byście się tego nie domyślili, obserwując jego grę tamtego dnia, ale był w kiepskim stanie.

DAVE MUSTAINE: Stanęliśmy z boku sceny, żeby obejrzeć koncert Davida Lee Rotha. Był tam też Lars. Istnieją fotki, na których widać, jak po naszym występie piję na backstage’u Jacka Daniel’sa z Larsem, Slashem i Axlem. Siedzieliśmy razem i czekaliśmy na kolejny koncert. Lars przymierzał kapelusz Slasha. To było jedno z naszych pierwszych spotkań od dawna, do tego przy tak ważnej okazji, a tymczasem dookoła nas działy się straszne rzeczy. To także wtedy poznałem brytyjskiego fotografa rockowego Rossa Halfina. Stał mi na drodze, więc postanowiłem uszczypnąć go lekko w ramię, żeby się odsunął, ale trochę przesadziłem. Zabrał rękę i zrobił minę, jakby chciał powiedzieć: "Który to, kurwa, zrobił?". Staliśmy tam z Larsem, więc nie jestem nawet pewny, czy wiedział, że to ja. Mam nadzieję, że nie.

CHUCK BEHLER: Wróciliśmy do hotelu. Junior czuł się fatalnie. Absolutnie beznadziejnie. W trakcie koncertu zupełnie nie zauważyłem, żeby coś się z nim działo. Wieczorem odbyły się jakieś spotkania tamtej dwójki z naszym menedżerem Keithem Rawlsem oraz agentem Andym Somersem w ich pokojach. Nie miałem raczej nic do powiedzenia. Podjęli pewne decyzje i tyle. Nie było mnie wtedy w tym pokoju. O wszystkim dowiedziałem się dopiero później. Nie było żadnego spotkania zespołu. Ale - jeśli mam być szczery - nie miałem pojęcia, że z Davidem jest aż tak źle. Naprawdę.

DAVE MUSTAINE: Ellefson aż wychodził z siebie, bo cierpiał na zespół odstawienia. Ja w takiej sytuacji po prostu brałem się w garść. Trząsłem się, pociłem, rzygałem, srałem. Przechodziłem przez to dzięki alkoholowi i trawie. Poza tym w Anglii sprzedają bez recepty różne środki, które pomagają jakoś to przeżyć, ale on ich nie chciał. Marzył tylko o tym, by wrócić do domu. Już raz to przerabialiśmy, kilka miesięcy wcześniej. Polecieliśmy do Japonii i jednemu z nas skończyła się heroina. Mieliśmy z Japonii lecieć do Australii, ale odwołaliśmy koncerty i wróciliśmy do domu. Przez jakiś czas nie mogliśmy potem grać w Australii.

DAVID ELLEFSON: Byłem tak chory, że stać mnie było tylko na to, by wgramolić się do naszego autokaru po zagranym koncercie. Kiss - mój ulubiony zespół w czasach, gdy dorastałem - wchodził na scenę, a ja nawet nie mogłem się podnieść. Padłem na posłanie i zakryłem głowę. Słyszałem ledwo dochodzące do mnie dźwięki z ich koncertu, gdy odjeżdżaliśmy z Donington Park do Londynu, skąd mieliśmy lecieć do domu. Ustalono, że zaraz po powrocie ja i Dave udamy się na szybki odwyk do Van Nuys. Żenada. Uzgodniono także, że ponieważ to moja dziewczyna wymogła na mnie odwołanie reszty koncertów, za oficjalny powód podamy to, że upadłem pod prysznicem i złamałem rękę. Tak brzmiało oświadczenie dotyczące naszego wycofania się z trasy. Zastąpił nas Testament. I to tyle.

DAVE MUSTAINE: No, nie do końca. David Ellefson początkowo winił Charlie za to, że musieliśmy odwołać tamte koncerty. Jestem pewny, że dzisiaj przyznałby, że to jego uzależnienie wywołało tę katastrofę.

ANDY SOMERS: Junior przyszedł do mnie. Jego stan mnie przeraził. Czy wiedziałem od zawsze, że muzycy Megadeth piją? Jasne. Czy wiedziałem od zawsze, że biorą narkotyki? Pewnie. Dotyczyło to zwłaszcza oryginalnego składu. Mieli grać kolejne koncerty w Europie, ale wycofaliśmy się z tamtej trasy i wróciliśmy do siebie.

DAVE MUSTAINE: Czułem się do dupy. Rozumiałem, przez co przechodził Ellefson, bo oczywiście sam to przerabiałem. Też męczyłem się, gdy dopadał mnie zespół odstawienia, ale za nic nie chciałem odwoływać koncertów. Okropne uczucie, słodko-gorzkie. Wracaliśmy do domu, a ja myślałem tylko o tym, żeby po powrocie porządnie przyćpać, a potem zameldować się na odwyku i na razie nie myśleć, co dalej. Zespół poleciał do Stanów Zjednoczonych, a tamten skład Megadeth - Dave Mustaine, David Ellefson, Chuck Behler i Jeff Young - już nigdy razem nie zagrał.  

INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy