Śmierć przez sokushinbutsu. Najlepszy sposób zjednoczenia z Buddą?

Planowanie własnej śmierci z trzyletnim wyprzedzeniem? To nie blef - taki rytuał istniał naprawdę. O automumifikacji, znanej także jako sokushinbutsu, wielu mówi dziś jako o najbardziej wyszukanej i wyrafinowanej metodzie... samobójstwa.

  • Zwyczaj automumifikacji narodził się prawdopodobnie w Chinach, gdzie zapoczątkowali go mnisi dynastii Tang. Do Japonii trafił nieco później i zyskał popularność, gdy w Chinach zakazano już tych praktyk.
  • Za pionierea w praktykach automumifikacji obecnie uważa się mnicha o imieniu Kuukai. Ten założyciel buddyjskiej sekty Shingon około tysiąca lat temu uznał, że jedyna droga do oświecenia wiedzie przez fizyczne umartwienie.
  • Pierwsze praktyki sokushinbutsu miały miejsce w świątyni na górze Koya. Na drogę ekstremalnej ascezy wstąpiły setki podporządkowanych sekcie Shingon mnichów, lecz niewielu z nich udało się osiągnąć zamierzony cel - całkowite oczyszczenie, świadomą śmierć i absolutną nirwanę.

Reklama

Dzisiejsze źródła informują o 24 śmiałkach, którzy w praktykowaniu sokushinbutsu osiągnęli poziom mistrzowski. 24 - bo tyle zmumifikowanych ciał znaleziono po latach w starym klasztorze.

Niezwykle skomplikowany proces mumifikacji rozpoczynał się na tysiąc dni przed planowaną śmiercią. Ochotnik przechodził na specjalną dietę, składającą się głównie z orzechów i różnego rodzaju nasion. Diecie towarzyszyły modlitwy, godziny medytacji, lecz także niezwykle forsowne ćwiczenia fizyczne. Ciało, które mnich składał w ofierze, miało być bowiem pozbawione zbędnego tłuszczu i w jak najlepszej formie, co rzekomo pomagało w procesie mumifikacji.

W końcowej fazie diety rygor zaostrzał się jeszcze bardziej. Mnisi jedli już tylko korę drzewną oraz korzenie i kiełki roślin. Gdy zbliżał się termin planowanej śmierci, nastawał czas na przyrządzenie specjalnego wywaru. Był to toksyczny wywar z drzewa urushi, zwany także "herbatą śmierci".

Spożycie takiego wywaru powodowało wymioty i gwałtowne odwodnienie organizmu. Toksyny sprawiały też, że ciało po śmierci nie przyciągało owadów ani zwierząt. Dzięki temu, zamiast gnić, po prostu wysychało.

Gdy mnich przygotował już ciało do mumifikacji, udawał się do uprzednio przygotowanej mogiły, w której zamurowywał się od środka, pozostawiając jedynie mały otwór na doprowadzenie powietrza. Następnie asceta przyjmował pozycję "kwiatu lotosu" i medytując, czekał na śmierć, co jakiś czas dzwoniąc małym dzwonkiem, który zabrał ze sobą do grobowca. Dzwonek ten informował, że śmierć jeszcze nie nadeszła. Gdy milkł, członkowie sekty wyjmowali ze ściany rurkę doprowadzająca powietrze i zapieczętowywali grobowiec.

Cała ceremonia na tym jednak się nie kończyła. Po śmierci mnicha następowało trwające kolejne tysiąc dni oczekiwanie na następny etap "perfekcyjnej ascezy".

Gdy minęły w końcu trzy lata, grobowiec otwierano, aby sprawdzić, czy rytuał sokushinbutsu dobiegł końca. Jeśli w mogile zastawano zmumifikowane zwłoki, wyjmowano je i wystawiano na publiczny widok w świątyni, uznając zmarłego za Buddę.


Częściej jednak zdarzało się, że zwłoki po prostu ulegały rozkładowi. Wówczas grobowiec z powrotem zamurowywano, uprzednio błogosławiąc swego zmarłego brata za podjęty trud w drodze do nirwany.

Śmierć przez sokushinbutsu przez wiele lat uznawana była za największe z możliwych poświęceń i najlepszy sposób zjednoczenia z Buddą. Mumie mnichów Shingon pozbawiano oczu i umieszczano w świątyniach, by towarzyszyły ich braciom w modlitwach.

Obecnie najlepiej zachowane samozmumifikowane zwłoki można oglądać w świątyni Nangakuji. To ciało mnicha zmarłego w 1877 roku, ostatniego z członków sekty Shingon, który "legalnie" doprowadził swój rytuał do końca. Dwa lata później rząd Japonii zdelegalizował religijne samobójstwa i zabronił ekshumacji zwłok.

Sokushinbutsu nieoficjalnie praktykowane było jednak aż do XX wieku. Dziś ten skomplikowany i wymagający ogromnego poświęcenia rytuał nie znajduje więcej naśladowców w żadnym zakamarku świata.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: mumia | buddyzm
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy