Kantyczki przy pieczonej kaczce

Najwyższa pora, byśmy sobie społecznie, czyli wspólnie, pokantyczkowali. Czarowi kantyczek, czyli kolęd, ulegliśmy jako nacja już okrutnie dawno.

Zwyczaj dotarł do nas z Bałkanów. Kolędnicy (wyłącznie młodzież, czyli chłopcy, nigdy, nigdy! dziewczęta, bo ich włóczenie się po nocy uchodziło kiedyś za nieprzyzwoite) obchodzili domostwa ze śpiewanymi życzeniami pomyślności w domu i zagrodzie.

Kościół nie popierał kantyczkowania - kolędowania jako obyczaju całkowicie świeckiego. W ludowych pieśniach nie było przed wiekami nic z Bożego Narodzenia. Rozkwit kolęd, które znamy, tych z Betlejem, Jezuskiem, pastuszkami etc., przypada na XVII - XVIII wiek. Wcześniej na polskiej Pasterce czy przy wigilijnym stole w zamkach rycerskich i domach bogatych mieszczan śpiewano pieśni bożonarodzeniowe, najczęściej tłumaczone z łaciny lub z języka czeskiego (pamiętajmy, że chrześcijaństwo przyszło do nas znad Wełtawy), ale nie miały one nic wspólnego z dzisiejszymi kantyczkami.

Reklama

Dopiero w 1843 roku ukazała się w Krakowie książka "Pastorałki i kolędy z melodyjami, czyli piosnki wesołego ludu w czasie Świąt Bożego Narodzenia po domach śpiewane". Autor książki apeluje do księży proboszczów, by owe piosnki, choć nienadające się do śpiewania w kościele, jednak na terenie swych parafii tolerowali.

Najstarsza odkryta w starych zapisach, a datowana na rok 1620 polską kolędą jest kantyczka "Przy onej górze świecą się zorze, pasterze się uwijają i na multaneczkach grają". Owe "multaneczki" były rodzajem pasterskich skrzypek. Na czymże to zresztą Polacy nie grali w szopce Dzieciątku! "Dziecina się mała śmieje, a fujara Bartka grzeje". Koledzy Bartka "grają skocznie dzieciąteczku na lirze".

Ulubiona góralska kantyczka Karola Wojtyły była ta, w której znalazł się "kawołecek smycka". Jak się zdaje, nasz papież do swej ostatniej Wigilii nie wiedział, że żaden góral nigdy tych słów nie napisał, że to współczesna stylistyka literacka nieznanego poety. Ale pewnie i dobrze,

że nie wiedział. Ta kolęda jest taka piękna...

Kantyczki, które będziemy śpiewać, roją się od słów starych, omszałych, o których istnieniu przypominamy sobie jedynie raz w roku przy wigilijnym stole. "Dnia jednego o północy, gdym zasnął w ciężkiej niemocy..." - to publiczne przyznanie się do opilstwa. Pan Jezus urodził się "w Betlejem, nie bardzo podłym mieście" czyli, po dzisiejszemu, "w grajdole, ale nie do końca".

A kto z nas wie, co to była przyniesiona Jezuskowi gomułka cy kukiełka, albo obuszek, który nie pozwolił grubemu Maćkowi zmieścić się w szopie? Albo że ta "moc", która "truchleje", to sam szatan przerażony nadejściem Zbawiciela?... To zresztą jedyny albo jeden z bardzo, bardzo nielicznych wypadków pojawienia się piekielnego łajdusa w polskiej kolędzie.

Panuje w nich nastrój tyleż podniosły, co świąteczny, wesoły, żartobliwy, pełen z kpin z samych siebie. Przecie to Gody, najpiękniejsze, najbardziej polskie święta w roku! Obiecajmy więc sobie, że przez święta nawet przy pieczonej kaczce nie będziemy ze szwagrem rozprawiać o polityce. Że tak mocno, jak tylko umiemy, uwierzymy w możliwość spełnienia składanych nam życzeń. I że postaramy sobie przypomnieć i zaśpiewać wszystkie kantyczki. Przeciętny Polak zna ich podobno - jak kiedyś wyliczył prof. Józef Bubak - aż 150. Przeciętny! A my przecie do przeciętnych nie należymy. Wesołych Świąt!

Leszek Mazan

Dzień Dobry
Dowiedz się więcej na temat: pieczenie
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy