Ballada o rewolwerowcu cz. I

W mitologii Dzikiego Zachodu postać Jessego Jamesa pełni taką funkcją, jak angielski Robin Hood czy słowacki Janosik. Czyny tego człowieka, wsławionego spektakularnymi rabunkami banków i pociągów, do dziś budzą zdumienie...

Pytanie: bohater czy bandyta jeśli chodzi o Jessego Jamesa jest właściwie czysto retoryczne. W przypadku ludowych herosów jedno ma wiele wspólnego z drugim, a i poświęcone słynnemu rewolwerowcowi piosenki stylem przypominają rodzime strofy o twardych chłopakach z Czerniakowa czy Bałut. Oczywiście trudno porównywać zakres ich działania.

Piękny i bogaty rzezimieszek

W ciągu niespełna dwudziestoletniej kariery James dokonał co najmniej 25 napadów, okradając pociągi, banki i dyliżanse na rozległych przestrzeniach Missouri i stanów sąsiednich. Słynął z brawury i niezawodnych strzałów. Życzliwe traktowanie (niektórych) obywateli i ewidentna żądza sławy przyczyniły się do powstania legendy ludowego łotrzyka-bohatera. Poza tym był przystojny i zginął młodo z ręki zdrajcy - czegóż trzeba więcej, aby narodził się pobudzający wyobraźnię mit?

Piękne panie i szlachetni panowie, posłuchajcie historii Jessego Jamesa, największego obok Billy Kida i Buffalo Billa rzezimieszka grasującego na preriach Ameryki Północnej.

Prawdziwy Dziki Zachód

Dawno, dawno temu, kiedy świat był większy niż teraz, a Dziki Zachód naprawdę dziki, do okręgu Kearney w zachodnim Missouri przyjechali nowi osiedleńcy. Pochodzili z Kentucky. Ona była rosłą, silną dziewuchą, jak na pionierkę przystało, on, poczciwy i jakby nieobecny duchem, został pastorem małego kościółka baptystów. Państwo Robert i Zerelda James z pomocą sąsiadów zbudowali sobie drewnianą chałupę i przystąpili do zakładania farmy.

W 1843 roku przyszedł na świat ich pierwszy syn, Frank Alexander, a cztery lata po nim Jesse. Wkrótce do braci dołączyła siostrzyczka. Przedsiębiorcza Zerelda zajmowała się domem i gospodarstwem, podczas gdy jej mąż tonął w książkach, całkowicie pochłonięty układaniem płomiennych kazań na niedzielne nabożeństwo, w których ciskał gromy potępienia na głowy swoich nieszczęsnych parafian. Kiedy w Kalifornii wybuchła gorączka złota, pastor James spakował Biblię i wyruszył krzewić Dobrą Nowinę wśród kopaczy, być może mając też nadzieję na handel wymienny. Nie zdążył jednak nikogo nawrócić, bo wkrótce po przyjeździe do nowego Eldorado Pan wezwał go do siebie za pomocą śmiertelnego zapalenia płuc.

Reklama

Ostra mamuśka

Mama Zee została więc sama z trojgiem dzieci, farmą, drobiem i uprawami. Najpierw ciągnęła interes o własnych siłach, potem z drugim mężem, którego szybko pogoniła na cztery wiatry, bo okazał się brutalem, aż w końcu znalazła spokój u boku męża numer trzy. Ów poczciwy człowiek, lekarz Reuben Samuels, właściciel rozległego majątku, zapewnił jej nie tylko stabilizację materialną, ale też troje kolejnych dzieci, dwie dziewczynki i najmłodszego, opóźnionego w rozwoju syna. Farma kwitła, niewolnicy pracowali, dzieciaki rosły i wszystko byłoby jak najlepiej, lecz z północy nadciągała już burza. Tak zwany wiatr historii pędził już ciemne chmury nad spokojny okręg Kearney, niosąc ze sobą takie diabelskie wynalazki, jak maszyna parowa, telefon i równość wszystkich obywateli niezależnie od koloru skóry.

Dobry pretekst do rabunku

Na długo przed oficjalnym wybuchem wojny secesyjnej pogranicze Kansas i Missouri wrzało. Zwolennicy abolicji i obrońcy odwiecznego prawa do posiadania własnego Murzyna podpalali sobie wzajemnie gospodarstwa. W okolicach roiło się od wszelkiej maści bojówek, gdyż walka o prawa człowieka zawsze jest niezłym pretekstem do rabunku. Tego typu formacje "partyzanckie" działały poza formacjami regularnej armii Południa, znienacka napadając i doprowadzając do białej gorączki wojska Północy, które traktowały je jak zwykłe przestępcze bandy, nieznające zasad honoru żołnierskiego.

Do jednego z takich oddziałów, złożonego z mętów i zabijaków, dołączył w kwietniu 1861 roku gnany patriotyczną potrzebą Frank James, a rok później nieletni Jesse, gdy już wylizał się z ran odniesionych podczas wizyty unionistów (żołnierzy Północy) we własnym domu.

Układ z typami spod ciemnej gwiazdy

Dwustuosobowym batalionem dowodził niejaki William Quantrill, złodziej i morderca z Ohio. Gdy w tym stanie zrobiło się dla niego zbyt gorąco, przeniósł się do Kansas. Przez parę lat wespół z innymi typami spod ciemnej gwiazdy dawał tam wyraz swoim propołudniowym przekonaniom, paląc i rabując majątki domniemanych przeciwników politycznych.

Kiedy wybuchła wojna, skrzyknął swoich chłopców, ubrał ich w szare mundury i tym sposobem dysponował całkiem prężną kawalerią, wprawdzie nieuznawaną przez władze Południa, ale co to komu szkodziło. Formacja ta na ogół nie stawała do otwartego boju z oddziałami Północy, preferowała zasadzki i wyćwiczone jeszcze przed wojną napady na cywilów, które miały osłabić morale i siły wroga, a często wynikały z czysto prywatnych pobudek.

W sierpniu 1863 Quantrill, dowiedziawszy się, że władze Lawrence w Kansas postulują ostro, aby zdjąć go ze stanowiska, przypuścił na miasteczko frontalny atak i spalił je do fundamentów, wyrzynając bezbronnych mieszkańców, w tym starców, kobiety, dzieci, w sumie przeszło 150 osób. Była to jedna z najbardziej bezsensownych tragedii wojny domowej, a władze w Waszyngtonie wydały na watażkę wyrok śmierci.

Żołnierze Północy nie mogli jednak dopaść bandyty, bo Quantrill był mistrzem ucieczek. Doskonale znając pagórkowate tereny pogranicza Kansas i Missouri, miesiącami ukrywał się ze swymi ludźmi po lasach i jaskiniach, uchodząc z rąk sprawiedliwości.

W oddziale bezpośrednim przełożonym braci James został demoniczny "Krwawy Bill", William Anderson, również ciekawa postać. Ten psychopatyczny morderca nigdy nie brał jeńców, uważając, że można ich od razu zabić. A zabijał tak, żeby najbardziej bolało. Był jeżdżącym arsenałem - jego standardowe codzienne wyposażenie stanowiły cztery colty u pasa, szabla, toporek, cztery strzelby i torba z pistoletami przytroczone do siodła.

Lejce trzymał zębami

W takim to doborowym towarzystwie zdobywał pierwsze życiowe doświadczenia szesnastoletni Jesse, syn baptysty. Szybko zyskał uznanie, bo niczego się nie bał, miał bystre oko, a przy tym opanował trudną sztukę strzelania w galopie z dwóch rewolwerów równocześnie, trzymając lejce zębami.

W oddziale spotkał krewniaka, Cole'a Youngera, który dołączył do bandy po tym, jak żołnierz Unii zastrzelił jego ojca w pijackiej burdzie. Swoistą immatrykulacją stało się dla chłopców zrównanie z ziemią kilku cichych wiosek, podobno sympatyzujących z Północą. Wyglądało to całkiem prosto - wjeżdżało się z hałasem, rzucało pochodnie na drewniane zabudowania, sklepikarzy wywlekało zza lady i zabijało strzałem w głowę, a kobiety gwałciło na ulicy. Nie wiadomo, jak Jesse, według legendy szarmancki wobec płci pięknej, radził sobie z tym ostatnim, na pewno jednak zabijał i podpalał.

Jesienią 1864 roku na dworcu w miejscowości Centralia ludzie Andersona wywlekli z pociągu do St. Joseph dwudziestu sześciu żołnierzy Unii, ustawili ich w szeregu, po czym na każdym po kolei dokonał osobiście egzekucji Krwawy Bill. Kariera pana Andersona skończyła się wkrótce potem. Miesiąc po tej masakrze oddział zwiadowców Północy zdybał go podczas kolejnej rejzy i umieścił mu w piersi solidną porcję ołowiu.

Batalion w rozsypce

Pozbawiony porywczego lejtnanta Quantrill walczył dalej, choć też już niedługo. Polityczno-militarna sytuacja konfederatów przedstawiała się krucho, generał Grant odnosił sukces za sukcesem, przebąkiwano o zawieszeniu broni. A William Quantrill nadział się w Kentucky na patrol federalny, który ujął go, podziurawiwszy uprzednio kulami, po czym zapakował jeńca do miejscowego więzienia, gdzie wykrwawił się dwa dni później. Batalion poszedł w rozsypkę.

Wojska Północy w ramach przywracania ładu społecznego postanowiły zrobić porządek z grasującymi po kraju bandami w konfederackich mundurach. Sława braci James sięgała już wówczas daleko. Nie mogąc dorwać ich osobiście, bo wciąż ukrywali się w lasach, unioniści po raz kolejny odwiedzili ich dom w spokojnym Kearney. I tak wracający do siebie "z wojny" chłopcy zastali spalone gospodarstwo, a rodziców w Nebrasce. Rozgoryczeni ludzką niegodziwością popłakali sobie nad ruinami, wsiedli na konie i odjechali.

Rana blisko serca

Po kapitulacji Południa prezydent Abraham Lincoln ogłosił amnestię dla pokonanych konfederatów. Chcący ją uzyskać rebelianci z Missouri musieli jednak zgłosić się do miasta Liberty, by złożyć tam stosowną przysięgę, w przeciwnym wypadku zostaliby potraktowani jak zwykli przestępcy, czekałoby ich rozliczenie win i przypuszczalnie stryczek. Bracia James, Cole Younger i paru innych niedobitków z bandy Quantrilla wyruszyli więc do Liberty.

Jednak Historia przez duże "H", jak wszystkie inne historie, pełna jest zaskakujących zwrotów akcji. Zanim kompania dotarła do Liberty, w dalekim Waszyngtonie sfrustrowany sympatyk Południa zastrzelił prezydenta Lincolna. Na przybywających do Liberty buntowników na rogatkach miasta zamiast gałązek oliwnych, braterskich uścisków i patriotycznego lukru czekały naładowane strzelby. Poniechawszy składania przysiąg, jeźdźcy czmychnęli pod gradem kul, a Jesse zarobił niebezpieczny postrzał blisko serca.

Opieka ślicznej kuzyneczki

Dzięki pomocy miejscowego farmera udało się Frankowi przetransportować rannego brata do Nebraski, gdzie odszukał rodziców. Wpółprzytomny Jesse błagał matkę, aby nie pozwoliła mu umierać na jankeskiej ziemi i Zerelda postanowiła spełnić to przedśmiertne życzenie. Jessego przewieziono do Harlemu w Missouri i umieszczono u wuja. Młody James musiał być naprawdę twardym zawodnikiem, skoro udało mu się przeżyć obydwie podróże, na rozklekotanym wozie jadącym po wyboistych, zakurzonych drogach.

W domu wuja wkrótce mu się polepszyło. Nie bez wpływu była tu zapewne obecność ślicznej kuzyneczki. Ta młoda osóbka dzielnie asystowała doktorowi Samuelsowi, gdy ten operował pasierba, a potem spędzała długie godziny na pielęgnowaniu rannego bohatera. Kiedy Jesse wrócił do świata żywych, zareagował na tę troskę prawidłowo. Po paru latach Zerelda (po ciotce) Mimms została jego żoną, urodziła mu trójkę dzieci, a kiedy zginął, jak chce legenda, opłakiwała go do końca swoich dni.

Był rok 1866. Panowie nosili wówczas surduty, czasem wręcz tużurki, a kobiety zamiatały długimi sukniami kurze łajna. Pobożne Amerykanki kryły głowy pod schludnym czepeczkiem. Kapelusze wkładały damy z wyższych sfer i dziwki. Nie było prądu, radia, zamków błyskawicznych. Oświetlenie stanowiły łuczywa i świece, na ogół łojowe, które płonąc śmierdziały przypaloną słoniną. Buty zapinano na guziki. Dla rozrywki organizowano wieczorki taneczne, wspólne cerowanie, pikniki i spotkania śpiewacze. Podstawą transportu był koń, w sytuacji podbramkowej zastępowany przez pociągowego woła albo własne nogi. Coraz bujniej rozwijała się kolej, umożliwiająca przewóz na dłuższych dystansach bawełny, węgla, poczty i obywateli. Dla niechętnych nowinkom pozostawał poczciwy dyliżans, kolebiący się na boki przy akompaniamencie monotonnego skrzypienia.

Powstały z martwych Jesse James musiał odpowiedzieć sobie na kilka pytań, w tym jedno kluczowe "co dalej?". Po wesołych latach spędzonych pod komendą Andersona, rabunkach, gwałtach i efektownych strzelaninach zarządzanie farmą wydawało mu się zajęciem pozbawionym wystarczającej dozy emocji. Patriotyzm lokalny podpowiadał mu też, że nie można pozwalać, by Jankesi wszędzie zakładali swoje jankeskie banki i budowali jankeskie koleje. Postanowił więc dalej robić to, co tak dobrze mu wychodziło. Nie był przy tym sam. Do pomocy dobrał sobie wypróbowaną ekipę: brata Franka, Cole'a Youngera i siedmiu innych kolegów "z wojska". Na początek postanowili wrócić do Liberty i obrobić tamtejszy bank.

Durny smarkacz wszystko widział

W walentynkowy poranek uzbrojeni po zęby mściciele wjechali do zaspanego miasta. Tym razem nikt ich nie witał. Ośmiu członków bandy rozstawiło się na głównej ulicy, dwóch najstarszych stażem, Frank i Cole, weszło do placówki finansowej. Jesse pozostał na zewnątrz, nie był jeszcze całkiem sprawny. Kuli z ubiegłorocznego postrzału nie udało się wyjąć, a każdy gwałtowniejszy ruch powodował dotkliwy ból w lewym barku. Ta dolegliwość zresztą towarzyszyła Jessemu latami, przypominając mu, dlaczego tak nie lubi tych cwaniaków z Północy.

Po wejściu do banku Cole i Frank wyszeptali kilka ciepłych słów zaskoczonemu kasjerowi i poparli swe żądania wymownymi argumentami kaliber 44. Kancelista potulnie wręczył im worek z 60 tysiącami dolarów. Panowie wyszli z pieniędzmi, wsiedli na konie i cała ferajna spokojnie odjechała. Wyglądało na to, że wszyscy powinni rabować banki, bo nie ma łatwiejszej roboty pod słońcem. Ba, były szanse, że eskapada skończy się bez jednego wystrzału. I tak pewnie by się skończyła, gdyby nie jakiś durny smarkacz na ulicy. Stał i się gapił, jakby nie miał nic lepszego do roboty. No to się go zastrzeliło. Zwycięzcy popukali jeszcze trochę w powietrze na postrach i znikli w tumanach kurzu.

Zachęceni tym niespodziewanym sukcesem wkrótce potem złożyli jeszcze niezapowiedzianą wizytę w Lexington i w Savannah - tym razem zabijając kasjera. Władze Missouri wystosowały pierwszy list gończy (potem wydano ich jeszcze wiele).

Natalia Karnecka-Michalak

Koniecznie przeczytaj drugą część przygód Jessego Jamesa!

Śledztwo
Dowiedz się więcej na temat: ballady | braci | wojsko | bank | dziki | frank szwajcarski
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy