Alpy... tu się oddycha!

110 km i 4200 metrów przewyższenia w 13 godzin, na rowerze, na nogach, na rolkach, w kanu, w kanionie, na linach. Dla jednych może to być wyczyn, dla innych - mocne tempo treningowe. W ostatni weekend zespół Speleo Salomon w składzie Kasia Zając i Piotrek Kosmala po raz kolejny wystartował w Alpach w zawodach serii Natventure Trophy.

Organizator rajdu, Robert Pollhammer, przywitał zawodników w piątkowy wieczór w austriackim Ried w dolinie rzeki Inn, tuż powyżej granicy ze Szwajcarią. Na odprawie dostaliśmy mapy i tzw. road book (opis trasy, zadań specjalnych, obowiązkowego sprzętu i ewentualnych obowiązkowych wariantów na poszczególnych etapach). Na trasie Masters czekało nas aż 14 etapów.

Plecaki, jak na tak krótkie zawody, wypakowane bardzo obficie. Poza standardowym sprzętem typu zestaw pierwszej pomocy, telefon komórkowy, wiatro- i wodoodporna odzież czołówka, buty biegowe czy uprząż wspinaczkowa z zestawem do via-ferraty, musieliśmy również zabrać płachty biwakowe a nawet namiot. Podyktowane to zostało względami bezpieczeństwa, bo w kilku miejscach trasa przebiegała w niedalekiej odległości od lodowców położonych na 3000m npm.

Reklama

Już od rana

Z Ried wystartowaliśmy w sobotni poranek. Rozgrzewką był pierwszy etap - bieg na orientację po miasteczku i jego okolicach. Zaliczyliśmy również przeprawę po pas w wodzie na wyspę niewielkiego jeziora.

Następnie wskoczyliśmy na rowery, żeby niecałe 500 metrów wyżej rozpocząć pierwszy górski etap biegowy. Łącznie ponad 16km treku. Większą część etapu staraliśmy się przebiec, ale nie było to łatwe zadanie przy 1100 metrach przewyższenia. W najwyższym punkcie czekały na nas zadania na linach. Niestety, z uwagi na intensywne opady w noc poprzedzającą zawody, tuż przed startem zdecydowano się odwołać wspinaczkę na nowej trasie via-ferratowej. A szkoda, bo zbliżając się do ściany zastanawialiśmy się czy to możliwe, żeby poprowadzić trasę tylko przez dwie przewieszki, o których wspominano podczas odprawy. Ale na szczęście nie oszczędzono nam spektakularnego 180-metrowego zjazdu na linach. Znowu organizator postawił na bezpieczeństwo i zawodnicy nie musieli się zbytnio napracować będąc opuszczanymi na linie przez obsługę. Był za to czas nacieszyć oczy pięknymi widokami.

Canoying to juz sama przyjemność

Kolejny etap to szybki przejazd rowerem doliną Inn do podnóża góry, skąd ruszyliśmy na canyoning. Wspinając się pod górę musieliśmy pokonać wąski 70-metrowy tunel wykuty w skale. Całkiem groźnie to w środku wyglądało, tym bardziej, że w tunelu znajdował się kanał, którym z hałasem przepływał skotowany strumień. Sam canyoning to już czysta przyjemność: 4 średniej długości zjazdy na linach w strumieniach lodowato zimnej wody.

Dalej, po krótkich rowerach, po raz trzeci zakładamy uprzęże, tym razem, żeby pokonać parcours wspinaczkowy. Na koniec tyrolka nad rzeką i powrót mostem linowym. Zadania nieskomplikowane i całkiem przyjemne, przy braku techniki wymagające jednak siłowego do nich podejścia.

Kolejne 8 km to spływ dwuosobowymi kanadyjkami rzeką Inn. Po drodze kilka szybszych rapidów, ale jak stwierdziła obsługa, należałoby się bardzo wykazać, aby znaleźć się w wodzie. Zatem bez przygód, po 30 minutach, przesiadamy się w rolki, żeby jadąc w górę rzeki dotrzeć do naszych rowerów.

Duże przewyższenia

Teraz 2 etapy dla tych, którzy na zawodach postawili na sportową rywalizacją: najpierw 11km MTB z 700 metrami przewyższenia, potem 14 km trekkingu i ponownie 700 m w górę. Kto chce wygrać musi tu mocno przyłożyć. Więc naciągamy łańcuchy pnąc się piękną alpejską doliną na przełęcz położoną na ponad 1700m npm. Pogoda sprzyja - nie pada, jest ciepło, ale nie duszno. Zastanawiamy się, które z okolicznych wiosek są zimą odcięte od świata albo jak trudno zbiera się ogórki z ogródków położonych na takich stromiznach.

Jest 18:50 gdy zakładamy ostatni już raz buty biegowe. Mamy niewiele ponad godzinę do zmroku, a startujący indywidualnie, idący jak burza Marc Pschebizin (jeden z czołowych niemieckich triathlonistów startujących na długim dystansie, kapitan zespołu AdidasNatventure, z którym Speleo już nieraz ścigało się na Mistrzostwach Świata) pokonał ten etap w półtorej godziny. Zabieramy więc dodatkowe mocniejsze światła i wchodzimy na grań na ponad 2100m npm.

W Alpach nie ma wielbłądów

Mówi się, że w Alpach ciężko napotkać dzikie zwierzę. Jednak jak nazwać górską krowę, która ścieżką, korzeniami usianą była w stanie dotrzymać nam tempa - a tacy wolni przecież nie byliśmy - wciąż truchtaliśmy. Kasia przezornie mnie wyprzedziła, więc to ja zacząłem częściej oglądać się do tyłu i spoglądać na przemiłe, acz pokaźnych rozmiarów stworzenie z dużym dzwonkiem na szyi.

W zupełnych ciemnościach rozpoczęliśmy ostatni etap zawodów. Po krótkim podjeździe, kilkunastokilometrowy, miejscami techniczny zjazd do doliny i dojazd do Ried. Bardzo przydały się tarczowe hamulce w naszych nowych Rocket-Bike'ach. Zawody zakończyliśmy po 22:00 zajmując pierwsze miejsce w kategorii MIX na najdłuższej trasie Masters.

Impreza krótka, ale bardzo udana. Wzorowa organizacja i bardzo miła obsługa. Zdecydowanie zachęcamy wszystkich do udziału w kolejnych edycjach.

Piotr Kosmala

materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy