Zrobią zdjęcie choćby w piekle

Pamiętacie krążący po internecie film z odbicia Jerzego Kosa, biznesmena porwanego w Iraku? Albo klip, puszczany we wszystkich telewizjach świata, z akcji uwolnienia szeregowiec Jessiki Lynch, przetrzymywanej w szpitalu im. Saddama Husajna pod Nasiriją?

Ich autorami byli żołnierze z amerykańskiej "Delty" i Korpusu Marine, których nazwisk prawdopodobnie nigdy nie poznamy. Bo oba nagrania nie powstały po to, by przynieść sławę i uznanie operatorom kamer. Byli oni jedynie narzędziami w rękach armii, która od czasu wojny w Wietnamie dokumentuje niektóre swoje operacje.

Instruktaż na monitorze

- Po co? - powtarza pytanie starszy chorąży sztabowy Robert Suchy z Dowództwa Operacyjnego Sił Zbrojnych RP. - Na przykład dla celów szkoleniowych. Zapis akcji może posłużyć jako instruktaż zarówno wtedy, kiedy zadanie zakończyło się sukcesem, jak i wówczas, gdy w jego trakcie popełniono błędy. Mając taki materiał, dużo prościej pokazać żołnierzom, jak należy zachować się w sytuacji bojowej, albo - z drugiej strony - czego w żadnym razie robić nie powinni. Zapis z kamery weryfikuje założenia taktyczne, ułatwia też ocenę sprzętu używanego przez armię.

Żołnierz, który z kamerą na hełmie czy na ramieniu dokumentuje przebieg misji, należy do zespołu nazywanego COMBAT-CAMERA (COM-CAM). Kilka tygodni temu w polskim wojsku, wzorem innych natowskich armii, powołano taki właśnie zespół. Jego szefem został chor. Suchy, uczestnik misji oenzetowskiej w Libanie, mający także doświadczenia bojowe z Iraku.

Reklama

- Nie będziemy zespołem do filmowania defilad i pułkowych świąt! - uprzedza pytanie szef COM-CAM. - Jesteśmy po to, by współpracować z kontyngentami na zagranicznych misjach. W Polsce możemy co najwyżej robić filmy i zdjęcia w trakcie poligonowych ćwiczeń.

Pomoc dla mediów

Jednak zespoły COM-CAM nie pracują wyłącznie na potrzeby armii - ich materiały trafiają również do komercyjnych mediów. Dziennikarze bowiem nie wszędzie są w stanie dotrzeć i nie chodzi wcale o osobistą odwagę (czy jej brak). Nawet najlepszy reporter z frontowym doświadczeniem niewiele wskóra, jeśli któraś ze stron uzna jego pobyt w rejonie walk za niepożądany.

Zresztą, przeszkodą nie musi być wojskowa administracja - od wielu miesięcy rodzime stacje telewizyjne materiały z Afganistanu ilustrują zdjęciami wykonanymi wiele miesięcy temu. Z jednej strony odległość, z drugiej zaś skala naszego zaangażowania w konflikt powodują, że utrzymywanie ekip reporterskich w tym kraju, z perspektywy ekonomicznej, po prostu, mija się z celem.

- Trochę to śmiesznie wygląda, gdy mając w Afganistanie III zmianę, na ekranie oglądamy żołnierzy z I rotacji... - przyznaje chor. Suchy. - Przekazywanie naszych materiałów mediom pozwoli w przyszłości, mam nadzieję, zmienić tę sytuację.

W walce o dusze internautów

Oczywiście, wojsko nie będzie tego robić bezinteresownie. Komercyjne telewizje już zadeklarowały armii pomoc w szkoleniu operatorów.

Wojsko skorzysta także na innej płaszczyźnie.

- W internecie, i nie tylko, toczy się w tej chwili informacyjna wojna o rząd dusz w społeczeństwach, których armie są zaangażowane w konflikty na Bliskim Wschodzie - mówi chorąży. - Pełno jest tekstów, zdjęć czy filmików, w których hołubi się 'bojowników o wolność", ich cele, rozgrzesza metody, usprawiedliwia największe nawet okrucieństwa. My pokażemy to od drugiej strony, relacjonując akcje medyczne, konwoje humanitarne, towarzysząc CIMIC-owi (oddziałowi zajmującemu się współpracą cywilno-wojskową - dop. MO) w jego operacjach.

Śmierci i cierpienia nie pokażą

Wojna, o której wspomina Suchy, ma też inne oblicze - w Sieci nie brakuje relacji z egzekucji czy zamachów terrorystycznych. Wszystko zgodnie z zasadą: "jeśli nie możesz kogoś pozyskać dobrowolnie, to go zastrasz".

- W tej wojnie udziału nie weźmiemy - deklaruje szef polskiego COM-CAM. - W materiałach, które upublicznimy, nie będzie śmierci i cierpienia. Przy czym ta zasada obejmie nie tylko naszych żołnierzy, ale również ich przeciwników.

- Za to chwil słabości naszych żołnierzy cenzurować nie będziemy - zapewnia Suchy. - Kamera "nie odwróci się" od płaczącego, czy padającego ze zmęczenia żołnierza. Każdy z nich jest tylko człowiekiem, a nie zdehumanizowaną maszyną do zabijania. Chcielibyśmy, by internauci, czytelnicy i widzowie mieli tego świadomość.

Zmienić kamerę na karabin

W tej chwili zespół COM-CAM liczy dwie osoby - brakującej dwójki Suchy szuka w całej armii.

- To muszą być wojskowi - tłumaczy chorąży - by w razie czego mogli zamienić kamerę czy aparat na karabin. Nie szukam artysty-fotografika, który w czasie operacji chciałby być jej gwiazdą, starając się zrobić jak najlepsze zdjęcia. COMBAT-CAMERA nie może angażować uwagi zwykłych żołnierzy. Operator ma być jak cień.

Kiedy zobaczymy efekty pracy rodzimej COM-CAM? Jej szef za kilka dni leci na szkolenie do Stanów Zjednoczonych, niebawem ma zostać rozstrzygnięty przetarg na specjalistyczny sprzęt o wartości 600 tys. zł. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, na przełomie sierpnia/września do polskich mediów dotrą pierwsze materiały z Iraku.

Wzorem dla polskiego COM-CAM są Kanadyjczycy, którzy utrzymują 14 takich zespołów. Jak wynika z naszych ustaleń, długofalowe plany Ministerstwa Obrony Narodowej przewidują utworzenie czterech zespołów. Wiele jednak zależy od tego, czy działania pierwszego przypadną do gustu wojskowym decydentom.

Chorąży Suchy nie kryje optymizmu. Jeśli ma rację, rodzime media czeka mała rewolucja...

Marcin Ogdowski

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy