Zbombardować Amerykę

Plany zaatakowania przez Niemcy i Japonię terytorium Stanów Zjednoczonych nigdy nie nabrały realnych kształtów.

Zdobycie amerykańskich fabryk i imponujących miast z ich drapaczami chmur było marzeniem niemieckich przywódców jeszcze przed rozpoczęciem II wojny światowej. O płonących i walących się wieżowcach śnił podobno sam Adolf Hitler. Problem polegał jednak na tym, że odległość z Niemiec do wschodniego wybrzeża USA wynosiła 5,8 tysiąca kilometrów. Trzeba by było pokonać ten dystans z ładunkiem przynajmniej kilku ton, a następnie wrócić.

Budowa wielkiej bazy

Mimo trudności technicznych Niemcy próbowali zbudować bombowiec, który byłby zdolny do takiej akcji. Założenia programu sformułowano prawdopodobnie w 1940 lub 1941 roku, kiedy wojna ze Stanami Zjednoczonymi stawała się nieunikniona. Celem ataków miały być nie tylko miasta wschodniego wybrzeża, lecz także zakłady przemysłu lotniczego. Planowano upieczenie dwóch pieczeni przy jednym ogniu: zmniejszenie potencjału produkcyjnego USA i Kanady, a zarazem zepchnięcie alianckiego lotnictwa do defensywy, tak żeby nie było w stanie prowadzić szeroko zakrojonych działań nad terenem III Rzeszy.

Dzięki podbojowi Francji bazę dla transatlantyckich bombowców mogły stanowić zachodnie tereny tego kraju (okolice Bordeaux). Pojawił się też dość nierealny pomysł zajęcia portugalskich Azorów, by znacznie skrócić trasę samolotów. Niemcom nigdy nie udało się jednak zająć neutralnej Portugalii, a nawet gdyby do tego doszło, budowa wielkiej bazy lotniczej na atlantyckich wyspach wobec przewagi floty alianckiej i tak nie byłaby możliwa.

Reklama

Tajemniczy Ju-390

Punkt wyjścia do zbudowania przez Niemcy bombowca o transkontynentalnym zasięgu stanowiły samoloty pasażerskie, szczególnie czterosilnikowy Focke-Wulf Fw 200, który jako Condor był wykorzystywany w czasie wojny do ataków na konwoje atlantyckie. Na jego podstawie powstały kolejne maszyny: Fw 300 i sześciosilnikowy Ta 400. Ten ostatni teoretycznie był w stanie dotrzeć do wybrzeży Ameryki, ale prace nad nim nigdy wyszły poza fazę modelu do prób aerodynamicznych.

Focke-Wulf ustąpił miejsca czterosilnikowemu Messerschmittowi Me-264. Zbudowano nawet trzy prototypy Me-264, po czym skoncentrowano się na Junkersie Ju-390. Powstały morskie wersje rozpoznawcze i bojowe tej maszyny, wyposażone w rakietowy pocisk przeciwokrętowy. Pod bombowiec można było podczepić niewielki myśliwiec do samoobrony.

Chociaż pierwszy prototyp Ju-390 został zbudowany już w 1940 roku, to pomimo obiecujących osiągów liczba wyprodukowanych egzemplarzy nie przekroczyła trzech. Ju-390 to jedna z najbardziej tajemniczych maszyn III Rzeszy. W latach pięćdziesiątych gruchnęła sensacyjna wiadomość, że dwa samoloty tego typu doleciały w czasie wojny nad Nowy Jork w trakcie misji rozpoznawczej.

Szalone projekty

Historię tę trzeba jednak włożyć między bajki. Jest mało prawdopodobne, żeby któryś z prototypów był w stanie wykonać tak trudny lot. Maszyną, ze względu na jej olbrzymi zasięg, była zainteresowana Japonia, która jesienią 1944 roku kupiła nawet licencję i szczegółowe plany dotyczące Ju-390.

Konwencjonalny nalot na Stany Zjednoczone musiałby wiązać się z poważnymi stratami zarówno w sprzęcie, jak i w ludziach. W kolejnych latach wojny Niemcy zaczęli więc skłaniać się ku koncepcjom bardziej rewolucyjnym. Chcieli maszyny nieosiągalnej dla alianckich myśliwców, prawdziwego Wunderwaffe. Rozważano coraz bardziej szalone projekty.

Jedną z koncepcji była na przykład budowa lotniskowca, z którego mogłoby wystartować kilka samolotów kamikadze o olbrzymiej sile rażenia. Projekt upadł w obliczu bezdyskusyjnej przewagi aliantów na morzach - taki lotniskowiec nie miałby szans na wykonanie swojego zadania.

Z kolei projekt "Świński grzbiet" ("Huckepack") miał polegać na wysyłaniu ciężkich bombowców Heinkel He-177 Greif z podwieszonym... bombowcem Do-215. Ten ostatni byłby odłączany nieopodal brzegów USA. Po ataku jego załoga miała skakać do Atlantyku i być podejmowana przez U-boota. Projekt zarzucono ze względu na wysokie koszty jednorazowych maszyn.

Skrzydło braci Horten

Pojawiły się także plany stworzenia podobnych do dzisiejszych B-2 wielkich latających skrzydeł. Projekty takich maszyn powstały w firmie Arado. Skonstruowany przez nią E.555-1 był wyposażony w sześć silników odrzutowych i zdalnie sterowane wieżyczki strzelnicze. Bracia Horten z kolei zaproponowali gigantyczne latające skrzydło Ho 18A o rozpiętości ponad 40 metrów i wyposażone nawet w osiem silników odrzutowych. Dzięki temu i lekkości konstrukcji (samoloty miały być skonstruowane w dużej mierze z drewna) można było osiągać prędkość 900 kilometrów na godzinę. Horteny, dysponujące działkami, a przede wszystkim z czterotonowym ładunkiem bomb, mogłyby więc bezkarnie atakować amerykańskie wybrzeże.

W prace nad tą ambitną konstrukcją zaangażowano komisję złożoną z przedstawicieli innych firm lotniczych. Między Hortenami a bardziej konserwatywnymi projektantami szybko doszło do kłótni. Komisja żądała usunięcia wielu ryzykownych jej zdaniem rozwiązań. Silniki umieszczone w tyle kadłuba przesunięto pod skrzydła, dodano też długi statecznik pionowy. Po wielu bojach, w których czasie Hortenowie poskarżyli się nawet Hermannowi Göringowi, osiągnięto kompromis. Bombowce miały wejść do użycia pod koniec 1945 roku.

Inny niemiecki projekt, nad którym prace rozpoczęto jeszcze w latach trzydziestych, nosił nazwę Silbervogel (srebrny ptak). Miał się rozpędzać na odrzutowych saniach do 1930 kilometrów na godzinę, znaleźć na orbicie, wejść w atmosferę nad celem, zrzucić bomby i odlecieć do Japonii. Miał on jednak wady. Po pierwsze, zabrałby na pokład niewiele bomb. Po drugie, po wojnie wykryto błąd w obliczeniach: Silbervogel za ostro wchodziłby w atmosferę i do celu doleciałby co najwyżej w postaci żużlu. Projekt ten nigdy nie został zrealizowany, nawet w formie prototypu, ale jego koncepcja posłużyła po wojnie do konstrukcji balistycznych pocisków międzykontynentalnych.

Nadzieje Japończyków

Paradoksalnie, to nie Niemcy, ale dysponujący niższym poziomem technicznym Japończycy zdołali dokonać ataku na terytorium amerykańskie. W grudniu 1941 roku Kalifornię ostrzelał okręt podwodny, co wywołało panikę. O wiele bardziej wymyślny miał być atak na Kanał Panamski dokonany za pomocą podwodnych lotniskowców. Okręty klasy I-400 były największymi jednostkami podwodnymi na świecie do czasu wprowadzenia okrętów wyposażonych w balistyczne pociski rakietowe w latach sześćdziesiątych.

Zaprojektowano je tak, że mogły dopłynąć do każdego miejsca na Ziemi i wrócić do Japonii. Podstawowym uzbrojeniem każdego z nich były nie torpedy, ale trzy samoloty Aichi M6A Seiran. Przewożone w specjalnym hangarze, miały być katapultowane z pokładu i atakować za pomocą torped, bomb i bomb szybujących. Po powrocie specjalnym dźwigiem pobierano je z wody. Seiranów planowano użyć nie tylko do zniszczenia śluz na Kanale Panamskim, lecz także do zbombardowania wielu amerykańskich miast, w tym nawet odległego Nowego Jorku. Pomysł okazał się jednak nierealny.

Japończycy pokładali jeszcze nadzieje w projekcie Nakijima G10N Fugaku. Ten sześciosilnikowy gigant miał być zdolny do pokonywania Pacyfiku i zbombardowania każdego celu w USA. Po ataku na zachodnie wybrzeże samolot mógłby spokojnie jeszcze wrócić do Japonii. Gdyby celem było wybrzeże atlantyckie, bombowiec mógłby znaleźć przystanek w okupowanej Europie. Jako bazę wypadową dla Fugaku przewidywano Wyspy Kurylskie. Przed myśliwcami i artylerią przeciwlotniczą chroniłby tę maszynę wysoki pułap.

Niestety, skończyło się na nadziejach. Cudowny samolot, podobnie jak większość niemieckich Amerikabomberów, powstał jedynie na deskach kreślarskich.

Maciej Szopa

Śródtytuły pochodzą od redakcji portalu INTERIA.PL.

Polska Zbrojna
Dowiedz się więcej na temat: Ameryka | plany | Niemcy | II wojna światowa | bombardowanie | Bomba
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy