Wracają wszyscy, żywi i martwi

Dramatyczna akcja poszukiwawcza zaginionego w Afganistanie żołnierza, to dowód, że coś się w naszej armii zmienia na lepsze.

To stwierdzenie może się wydawać dziwne, gdy wiemy już, jak długo nasi żołnierze czekali na wsparcie powietrzne. Co by jednak nie mówić, pozostaje niezaprzeczalnym faktem, że do poszukiwań oficera rzucono całą dostępną na miejscu technikę. Samoloty bezzałogowe, śmigłowce, patrole piesze i zmotoryzowane.

W akcję zaangażowano żołnierzy trzech narodowości: Afgańczyków, Amerykanów i Polaków. I choć ostateczny efekt okazał się być tragiczny, nie zmienia to pozytywnej wymowy całej operacji. Oto bowiem armia dała do zrozumienia, że liczy się dla niej każdy żołnierz. I że zrobi co w jej mocy, by sprostać zasadzie "wracają wszyscy, żywi lub martwi".

Reklama

"Żołnierze, radźcie sobie sami"

Tymczasem nie tak dawno, w szkoleniu elitarnych formacji Ludowego Wojska Polskiego, przeznaczonych do misji zwiadowczych oraz działań sabotażowych za linią frontu, nacisk kładziono na przerzut przez pozycje nieprzyjaciela oraz samą walkę we wskazanych do zniszczenia obiektach.

Nikt scenariuszy powrotu nie przewidywał, i nikt ich nie ćwiczył. Priorytetem była realizacja zadań, a żołnierze, po ich wykonaniu, mieli radzić sobie sami...

Skoro więc w taki sposób traktowano najbardziej doborowe oddziały, trudno o inny wniosek niż taki, że troska o pojedynczego człowieka nie była najmocniejszą stroną ludowej armii. I nie chodzi wcale o nastawienie poszczególnych dowódców liniowych - zapewne wielu z nich, choćby na własną rękę, starałoby się szukać zaginionych podwładnych. Idzie tu o krytykę pewnej filozofii, którą naszej armii narzucał importowany z ZSRR system.

Opinia z prawdziwego zdarzenia

Obecnie takie podejście wydaje się być odległym barbarzyństwem. To efekt naszego członkostwa w NATO, którego armie - najpierw amerykańska, a w ślad za nią zachodnioeuropejskie - już po II wojnie światowej przyjęły zasadę szczególnej dbałości o żołnierzy.

Nie bez znaczenia jest również fakt uformowania się w Polsce po 1989 r. opinii publicznej z prawdziwego zdarzenia. Dziś wojsko nie może ignorować nastrojów społecznych - przeciwnie, działa wręcz pod ich presją. W efekcie, nie tylko informuje o swoich poczynaniach, ale robi też wiele, by nie wywoływać powszechnego oburzenia.

Specyficzne poczucie ulgi...

Oczywiście, te wszystkie zabiegi nie zwrócą życia kpt Danielowi Ambrozińskiemu. Ale o ileż większy byłby dramat jego najbliższych, gdyby nie udało się odnaleźć ciała?

A skoro o tym mowa - dziś rano wielu służących w Afganistanie żołnierzy odetchnęło z ulgą, gdy okazało się, że ich kolega nie wpadł w ręce islamskich bojowników. Taką specyficzną, ale mimo wszystko z ulgą... I wcale mnie to nie dziwi.

Dwa lata temu brałem udział w szkoleniu, w trakcie którego uczono nas, dziennikarzy, jak się zachowywać w przypadku porwania przez talibów. "Nie patrz w oczy", "ostentacyjnie się módl", itp. - radził znający ten rejon świata instruktor. "Ale najlepiej zrób wszystko, by żywy się w ich łapy nie dostać...".

"Worek na głowie nie zabija" - oto relacja ze szkolenia, w trakcie którego symulowano porwanie ekipy dziennikarzy przez islamskich bojowników.

Marcin Ogdowski

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: żołnierze
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy