Wojna przyszłości - koszmar na ograniczoną skalę

Nieco ponad sto lat od zakończenia największego dramatu w dziejach ludzkości - II wojny światowej - Europa znów zapłonie. I tym razem konflikt będzie miał charakter globalny, lecz w przeciwieństwie do XX-wiecznej masakry, liczba jego ofiar nie będzie liczona w dziesiątkach milionów. Zginie "zaledwie" 50 tys. istnień ludzkich.

Taki scenariusz przewiduje "Następne 100 lat. Prognoza na XXI wiek" George'a Friedmana, specjalisty w zakresie geopolityki i współczesnej doktryny wojennej.

Początek nowej wojny w kosmosie

Mniejsza o szczegóły konfliktu - zainteresowanych odsyłam do naszego raportu specjalnego, poświęconego wizjom amerykańskiego politologa. Dość powiedzieć, że choć wojna rozpocznie się w kosmosie, do najcięższych starć dojedzie na Ziemi.

Potężne tureckie siły lądowe, we współpracy ze zmarginalizowanymi Niemcami, wedrą się na rdzenne tereny tzw. bloku polskiego (tak, tak, staniemy się światowym mocarstwem...). Ten ruch będzie możliwy po uprzednim zniszczeniu przez Japończyków, sojuszników Turcji, amerykańskich instalacji kosmicznych.

W końcu jednak "oślepione" Stany - patron i promotor potęgi Polaków - pozbierają się po XXI-wiecznej powtórce z Pearl Harbor - odbudują utracony system satelitarny, a zyskawszy kontrolę nad przestrzenią kosmiczną, wyekspediują na nizinę środkowoeuropejską własne oddziały.

Reklama

Nowy ład kosztem życia tysięcy

Zarówno pobita w Europie Turcja, jak i upokorzona w Azji Japonia, zachowają pozycje światowych mocarstw. Choć osłabiony wyniszczającą wojną, blok polski również utrzyma swój mocarstwowy status, ba - przy wsparciu technologicznym USA i wykorzystując powojenną prosperity, nawet się umocni. Oczywiście, nie na tyle, by zaszkodzić interesom jedynego supermocarstwa ze stolicą w Waszyngtonie.

Taki układ sił na świecie zakonserwuje się na kolejne kilkadziesiąt lat, choć pod koniec XXI w. Wielka Czwórka zmieni się w Wielką Piątkę, gdy do USA, Japonii, Turcji i konfederacji państw zgromadzonych wokół Polski, dołączy Meksyk.

Powojenny ład, który ukształtował się po 1945 r. i zdefiniował sytuację polityczną świata na następne ponad cztery dekady, kosztował życie 50 mln ludzi. Czy to możliwe, że nieco ponad sto lat później, za ponowne geopolityczne przesilenie ludzkość zapłaci tak relatywnie niską cenę (warto zresztą dodać, że większość spośród tych 50 tys. ofiar stanowić będą Polacy)? Czy Friedman nie za bardzo puszcza wodze fantazji?

Złudna zdroworozsądkowa wizja

Dla większości ludzi perspektywa wybuchu wojny na skalę światową oznacza niechybną hekatombę. Bo przecież regionalny w swoich skutkach konflikt iracki pochłonął do tej pory 100 tys. ofiar, a lokalna wojna na Bałkanach z połowy lat 90. odebrała życie 200 tysiącom ludzi!

Te liczby przemawiają do wyobraźni, dodatkowo nasyconej groźbą użycia broni jądrowej, której strategiczne zastosowanie zmiotłoby z powierzchni Ziemi całe narody.

Patrząc na szacunki Friedmana z tej perspektywy, możemy się zatem puknąć w czoło. Tyle tylko, że nasza zdroworozsądkowa wizja nie przystaje do rzeczywistości. Ignoruje bowiem dwie istotne tendencje - pierwszą, bardziej ogólną, dotyczącą zachowań agresywnych populacji ludzkiej na przestrzeni jej historii oraz drugą, związaną z rozwojem technologicznym narzędzi wykorzystywanych do wzajemnego unicestwiania.

Okrutna norma dziś potępiana

Pierwsza z nich, dostrzeżona przez amerykańskiego psychologa Stevena Pinkera, na pierwszy rzut oka wydaje się co najmniej dziwaczna. Twierdzi on bowiem, że od dłuższego czasu, jako gatunek... łagodniejemy.

"Okrucieństwo jako rozrywka, ofiary ludzkie dla dogodzenia przesądom, niewolnictwo jako metoda zaoszczędzenia sobie pracy, podbój jako misja rządu, ludobójstwo jako sposób na zdobycie terytorium, tortury i okaleczenia jako rutynowa kara, wyroki śmierci za drobne wykroczenia i różnice zdań, zabójstwo jako mechanizm sukcesji politycznej, gwałty jako łup wojenny, pogromy jako ujście frustracji, morderstwo jako najważniejsza forma rozwiązywania konfliktów - wszystko to było normalnymi cechami życia społecznego przez większość historii ludzkości. Dzisiaj jednak są rzadkie lub nieistniejące na Zachodzie, znacznie mniej powszechne niż dawniej w innych częściach świata, ukrywane, kiedy się zdarzają, i powszechnie potępiane, kiedy wydostają się na światło dzienne" - pisze Pinker w swoim eseju pt.: "Historia przemocy" (cytat za: Racjonalista.pl).

Rozmiary wojen w liczbach rzeczywistych

Psycholog powołuje się na badania archeologów, z których wynika, że szkielety naszych przodków nad wyraz często noszą ślady brutalnych razów. Rozprawiając się z mitem łagodnego dzikusa przekonuje, że odsetek śmierci na skutek rozmaitych form przemocy był w grupach plemiennych znacznie wyższy niż we współczesnych społeczeństwach.

Przywołując akta sądowe, pieczołowicie prowadzone od późnego średniowiecza do dziś, Pinker udowadnia systematyczny spadek najcięższych przestępstw w krajach Europy Zachodniej. Przykładem niech będzie Anglia z 24 morderstwami na 100 tys. ludzi w XIV w. i odsetkiem rzędu 0,6 morderstwa na 100 tys. osób na początku lat 60. XX w.

Skąd zatem nasze przekonanie o powszechności i rosnącej skali przemocy? Rzecz w tym, że rozmiary wojen i wszelkiej maści waśni odnotowujemy w liczbach rzeczywistych. A te, wraz ze wzrostem liczebności ludzkiej populacji, były na przestrzeni tysięcy lat historii naszego gatunku coraz wyższe. Ale, jak pisze Pinker, "gdyby w wojnach XX w. zginęła taka sama część populacji, jaka ginie w wojnach typowej społeczności plemiennej, liczba zabitych wynosiłaby dwa miliardy, nie zaś 100 mln" (cytat - j.w.).

Wojna w rzeczywistości wirtualnej

Nasze mylne wyobrażenia na temat skali przemocy wynikają również z czego innego. Tak naprawdę wojną jest dzisiaj objęty zaledwie skrawek świata - do gigantycznych rozmiarów rozrasta się ona w rzeczywistości wirtualnej. A to właśnie ta rzeczywistość, za sprawą wszechobecnych mediów, decyduje o tym, jak postrzegamy świat. Wojna jest wszędzie - w radio, w telewizji czy w Internecie. Wystarczy ruch pilotem czy myszką i już widzimy wstrząsające obrazy z samego centrum kolejnego dramatu...

Ulegamy zatem iluzji coraz powszechniejszej przemocy, a tak naprawdę łagodniejemy. Ale czy to wystarczający argument za tym, by wierzyć, że kolejny światowy konflikt nie przyniesie ludzkości milionów trupów?

W wojnie opisanej przez Friedmana bezpośredni udział weźmie kilkanaście państw, w tym te najludniejsze. Relatywnie niska skala strat tak czy inaczej może więc oznaczać miliony ludzkich istnień. Może - jeśli nie weźmiemy pod uwagę wspomnianej wcześniej tendencji, o której bardzo obszernie pisze George Friedman.

Społeczeństwo przeciw społeczeństwu

Kluczem do jej zrozumienia jest zagadnienie skuteczności broni. W czasach nowożytnych, gdy starcie nie ma już charakteru walki wręcz, oznacza ona przede wszystkim celność. "Gdy celność zawodzi - pisze Friedman - jedynym rozwiązaniem jest nasycenie pola bitwy kulami, pociskami i bombami. To oznacza, że potrzebne są ogromne masy broni, co z kolei wymaga ogromnych mas żołnierzy. Masy żołnierzy potrzebują ogromnych ilości zaopatrzenia, od żywności do amunicji. To wymaga ogromnej liczby ludzi, którzy dostarczają zaopatrzenie, i mas robotników, którzy je produkują".

"W XX stuleciu prowadzenie wojny wymagało takiego wysiłku, że nic oprócz całkowitej mobilizacji społeczeństwa nie mogło zapewnić zwycięstwa. Wojna polegała na tym, że jedno społeczeństwo zmagało się z drugim. Zwycięstwo zależało od zdruzgotania społeczeństwa przeciwnika, zniszczenia jego ludności i infrastruktury do tego stopnia, aby nie mógł już produkować mas uzbrojenia ani wystawiać ogromnych armii" - przekonuje autor "Następnych stu lat...".

Ład w oparciu o równowagę strachu

Wobec takiej perspektywy każda ze stron konfliktu kalkulowała, jak zminimalizować koszty i ryzyko strat własnych. Odpowiedzią na to pytanie była bomba atomowa - jak zauważa Friedman, zupełnie nowa jakość w sensie technicznym, jednak pod względem militarnym będąca kontynuacją rozwijanego przez stulecia sposobu prowadzenia wojny na wyniszczenie przeciwnika.

Za czterdzieści kilka lat, gdy wybuchnie zapowiadana przez Friedmana wojna, Japonia i Turcja będą w swoich arsenałach posiadać broń nuklearną. Nie zdecydują się jednak na jej użycie z tych samych powodów, które w drugiej połowie XX w. powstrzymywały Stany Zjednoczone i Związek Radziecki przed wymianą atomowych ciosów. Bo broń jądrowa to argument ostateczny, po użyciu którego nie byłby już komu prowadzić rozmów pokojowych czy celebrować zwycięstwa.

Zatem światowy porządek w połowie XXI w. nadal będzie się opierał na XX-wiecznej koncepcji równowagi strachu, tyle tylko, że częściowo zmienią się podmioty sprawujące tę formę kontroli (patrz raport, gdzie mowa jest o upadku Rosji i dezintegracji Chin).

Skuteczność wymuszona demografią

Relatywnie niska liczba strat w przyszłej wojnie będzie wynikała z zaniechaniem użycia broni jądrowej także w perspektywie historycznej. Strach przed atomową ripostą powściągał oba XX-wieczne supermocarstwa, ale jednocześnie zmusił je do eksploracji kosmosu - bo tylko stamtąd można było podglądać terytorium wroga, by wiedzieć, czy nie szykuje się do ataku - oraz do opracowywania coraz bardziej precyzyjnej broni. U podstaw tej drugiej strategii leżało przekonanie, że zaatakowany w sposób "chirurgiczny" przeciwnik nie odpowie zmasowanym atakiem, który zmieniłby Ziemię w atomową pustynię.

W połowie XXI w. - za sprawą jeszcze lepszych niż dziś systemów satelitarnych (załogowych stacji, pełniących role centrów dowodzenia) - celność uzbrojenia osiągnie poziom dotąd niespotykany.

Ta właściwość dotyczyć będzie również broni indywidualnej. Prace nad zwiększeniem jej skuteczności nabiorą jeszcze większego tempa na skutek nieuchronnych przemian demograficznych. Jak zauważa Friedman: "wraz ze starzeniem się społeczeństw i spadkiem liczby ludności utrzymywanie masowych sił zbrojnych stanie się trudne albo wręcz niemożliwe".

Jak najbardziej zdalny charakter

"Precyzja pozwoli na przywrócenie różnicy pomiędzy żołnierzem a cywilem: nie będzie trzeba obracać w perzynę całych miast, żeby zniszczyć jeden budynek" - przekonuje autor "Następnych stu lat...". Stąd bierze się jego przekonanie o względnie łagodnym przebiegu konfliktu.

Co więcej, zmniejszenie armii zmieni strukturę wojskowych budżetów. Pieniądze dotąd przeznaczane na utrzymywanie wysokich stanów osobowych, zostaną zainwestowane w technologię, by za jej pośrednictwem osiągnąć jeszcze jeden, obok precyzji, priorytet: ograniczenie ryzyka śmierci samych wojskowych.

Ten cel zostanie osiągnięty poprzez nadanie ich pracy jak najbardziej zdalnego charakteru. Już nie ludzie, ale maszyny wezmą się za łby. Przede wszystkim bezzałogowe samoloty i pociski, które już dziś stanowią istotny element w działaniach rozpoznawczych i precyzyjnych nalotach bombowych. Zaś tam, gdzie nie będzie to możliwe, do akcji wkroczą prawdziwi wojownicy, wyposażeni w specjalne kombinezony, spełniające rolę nie tylko kamizelek kuloodpornych, ale również zwiększające możliwości fizyczne użytkowników...

* * *

Futurologia podana w sosie fatalizmu z jednej i myślenia życzeniowego z drugiej strony? Cóż, Friedman - jak każdy "przepowiadacz" przyszłości - może nie mieć racji. Historia świata może się potoczyć zupełnie inaczej niż w jego scenariuszu. Ale nie sposób odmówić mu racji, gdy zauważa, że technologia wykorzystywana do zabijania zmierza ku coraz większej precyzji rażenia. I jest przy tym coraz kosztowniejsza. Dodając do tego ustalenia Pinkera dostajemy do ręki argument, by sądzić, że kolejna wielka wojna - jeśli do niej dojdzie - będzie koszmarem na ograniczoną skalę. Marne to pocieszenie, ale zawsze jakieś...

Marcin Ogdowski

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: XXI wiek | konflikt | friedman | wojna
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy