Świat niedostępny dla przeciętnego śmiertelnika

Aby służyć na okręcie podwodnym, trzeba być osobą bardzo spokojną. Do tego dochodzą żelazna psychika i końskie zdrowie.

Nie działają tutaj komórki, brakuje internetu i telewizji, czasem na długie dni trzeba się pożegnać z widokiem słońca, nieba, dziennym światłem. W zamian człowiek dostaje kilka metrów kwadratowych, na których musi pracować, jeść i odpoczywać, ale może też poczuć smak przygody. Dreszcz towarzyszy wnikaniu w hermetyczny, niedostępny dla przeciętnego śmiertelnika świat. Mnie udało się zasmakować tego w czasie czterech dni, które spędziłem na pokładzie ORP "Orzeł", największego okrętu podwodnego polskiej Marynarki Wojennej.

Taniec na okręcie

Najpierw właz i 8 metrów w dół metalowym cylindrem. Nie ma najmniejszych szans, by przecisnąć się tędy z plecakiem. Staję więc na piątym, może szóstym szczeblu trapu, a ktoś z góry kładzie mi majdan na głowie. Nogi drżą, ręce się pocą, kark gnie się pod ciężarem, ale po chwili jestem na pokładzie. A tutaj podobnie. Wędrówka wąskimi korytarzami przypomina jakiś przedziwny taniec. Co chwilę trzeba przystawać, uskakiwać do wnęk, przyklejać się do szotu (czyli ściany), by kogoś przepuścić, zginać się wpół, by przejść przez łączący przedziały właz. No i uważać, żeby nie uderzyć głową w jakiś zegar, przewód, pokrętło, którymi najeżone są ściany.

Reklama

Sens słowa "ciasno" w pełni pojmuję jednak dopiero wtedy, kiedy wchodzę do kabiny, w której mam spędzić trzy najbliższe noce. Jakieś 90 procent powierzchni zajmują dwie piętrowe koje ustawione w literę "L". Każda składa się z trzech legowisk. Miejsca jest na nich mniej więcej tyle, żeby położyć się na plecach czy brzuchu. Każdy obrót sprawia, że wbijam się w bok osoby śpiącej na górnym materacu, a jednocześnie dociskam tego, który leży pode mną. Plecak należy rzucić w nogi, bo na żadną szafę czy półkę nie ma tutaj miejsca.

Wkrótce się przekonam, że wyciągnięcie z niego czystej koszulki bądź laptopa wymaga nie lada nagimnastykowania się. Po pierwsze, nawet na tego typu manewry po prostu brakuje miejsca. Po drugie, każda taka operacja odbywa się w półmroku, bo kabina jest doświetlana jedynie przez słabiutką żarówkę, w dodatku umieszczoną tuż przy włazie wyjściowym. Po trzecie, należy zachować ciszę, ponieważ system wacht powoduje, że kiedy jedni pracują, inni wypoczywają. Jest jeszcze jeden drobiazg. Na sześćdziesięciu chłopa przypadają tutaj dwie toalety i jeden prysznic.

- Można go uruchomić, jednak w czasie tak krótkich wyjść raczej tego nie robimy - przyznaje kapitan marynarki Jarosław Kawczyński, zastępca dowódcy ORP "Orzeł" (był nim do 31 grudnia 2012 roku). Załoga albo sięga po nawilżone chusteczki, albo... cierpliwie czeka na powrót do portu.

"Horror?", pytamy. "Luksus", zapewniają marynarze. Część z nich na co dzień służy na ORP "Sęp". To okręt typu Kobben, znacznie mniejszy od "Orła". Na 26 marynarzy przypada około 30 metrów kwadratowych powierzchni "socjalnej", czyli metr na osobę. Legowisk jest jeszcze mniej. Ci, którzy idą na wachtę, zwijają śpiwory i ustępują miejsca wracającym z niej kolegom. Marynarze nazywają je gorącymi kojami". Teraz nie mogę mieć już najmniejszych wątpliwości: czekają mnie cztery naprawdę wyjątkowe dni.

Legenda "Orła"

Ten okręt to duma polskiej Marynarki Wojennej. Nazwą nawiązuje do legendarnej jednostki podwodnej, która podczas II wojny światowej wywiodła w pole niemiecką Kriegsmarine i zbiegła z internowania w Tallinie prosto do Wielkiej Brytanii. W 1940 roku w trakcie jednej z misji na Morzu Północnym zaginęła. Do dziś nie do końca wiadomo, co się z nią stało.

Współczesny "Orzeł" jest okrętem typu Kilo. Został wyprodukowany jeszcze w Związku Radzieckim. Biało-czerwona bandera po raz pierwszy załopotała na nim w 1986 roku. Jednostka ma 74 metry długości, dwa pokłady, składa się z sześciu wodoszczelnych przedziałów. Maksymalna prędkość, którą "Orzeł" może osiągnąć na powierzchni, wynosi 12 węzłów (około 22 kilometrów na godzinę), w zanurzeniu może ona wzrosnąć do 17 węzłów (30 kilometrów na godzinę). Okręt bezpiecznie zejdzie pod wodę na głębokość 300 metrów, a jego najgroźniejszą bronią są torpedy. "Orzeł" zabiera ich na pokład 18, a każda waży 2 tony. Jednostka ma sześć wyrzutni i może stawiać miny. W ostatnich latach była unowocześniana. Załoga liczy 61 marynarzy.

Teraz o tych danych mówi się otwarcie, jednak nie zawsze tak było. Dowódca "Orła", komandor porucznik Roman Gęzikiewicz, wspomina, że na pokład mógł wejść dopiero na trzecim roku studiów w Akademii Marynarki Wojennej. Wcześniej nawet dla niego wszystko, co dotyczyło "Orła", było ściśle tajne. A przecież nie jest to jakaś zamierzchła przeszłość - dowódca dopiero przekroczył czterdziestkę. Jak przyznaje komandor porucznik Gęzikiewicz, "czasy się zmieniły".

Zmiany zmianami, ale i tak cywilów, którzy zaliczyli rejs "Orłem", można policzyć na palcach jednej ręki. Marynarze wspominają, że kiedyś szedł z nimi do Tallina Bogusław Wołoszański, który przygotowywał jeden ze swoich programów. Innym razem minister obrony narodowej, ostatnio kolejnych kilku dziennikarzy...

Okręty podwodne mimo wszystko nadal otacza lekka aura tajemniczości. Traktowane są trochę jak asy w rękawie. Marynarka Wojenna rzadko na przykład informuje, kiedy wychodzą w morze na ćwiczenia, co będą robić i w jakich rejonach operować. O tym, owszem, można porozmawiać, ale raczej po fakcie.

Do zadań tego typu jednostek należy głównie ochrona morskich szlaków transportowych, a w razie konfliktu atakowanie szlaków przeciwnika.

- Okręt podwodny zawsze ma przewagę taktyczną nad jednostkami nawodnymi - przyznaje komandor porucznik Gęzikiewicz. - Trudno go namierzyć, potrafi niespodziewanie i skutecznie ugodzić, a potem ukryć się w głębinach.

Podwodniacy żartują nawet, że jednostki pływające dzielą się na okręty podwodne i okręty cele. Wkrótce będę miał okazję się przekonać, ile w tym prawdy.

Marynarska gościnność

Wychodzimy w morze by ćwiczyć. Naszym celem jest symulowany pojedynek z fregatą rakietową ORP "Kościuszko", wspomaganą przez samolot Bryza przystosowany do zwalczania okrętów podwodnych. Najpierw będziemy próbowali uniknąć ostrzału i skutecznie skontrować, potem to my zaatakujemy fregatę, spróbujemy przedrzeć się przez tak zwaną rubież ZOP, czyli zwieść "Kościuszkę" i Bryzę, a następnie wpłynąć na strzeżony przez nich obszar.

Czasem w trakcie takich ćwiczeń używa się nieuzbrojonych torped. Kiedy celem jest okręt nawodny, wystrzelony pocisk musi przejść pod nim, kiedy zaś jest to jednostka podwodna - nad nim. Tym razem jednak torped na naszym pokładzie nie ma. Pojedynek będzie ograniczał się do podawania pozycji przeciwnika. To trochę tak, jak w popularnej grze w okręty.

Ćwiczenia mają zostać przeprowadzone na poligonie morskim w okolicach Kołobrzegu. Aby dotrzeć tam z Portu Wojennego Gdynia, potrzebujemy kilkunastu godzin. Wreszcie jesteśmy na miejscu. Dopiero teraz zejdziemy pod wodę. Początkowo na 40 metrów.

- To praktycznie nieodczuwalne. Okręt wykona tylko trym na dziób i będzie słychać lekki szum - wyjaśnia kapitan marynarki Jarosław Kawczyński.

Idziemy do centrum dowodzenia. Niewielkie, naszpikowane elektroniką pomieszczenie wypełnia się ludźmi. Z pokładu wyjeżdżają dwa peryskopy, trzeszczy radio, padają kolejne komendy. Wreszcie słychać szum, na moment zatykają się uszy. To kwestia różnicy ciśnień - wreszcie jesteśmy pod wodą.

Po chwili dowódca podaje mi, na oko półlitrowy, kubek po brzegi wypełniony morską wodą.

- To stary zwyczaj. Kto po raz pierwszy zejdzie pod wodę, musi spróbować wody z głębokości, na jakiej się znalazł. Nie uniknie tego ani admirał, ani minister - uśmiecha się kapitan Kawczyński. Woda pochodzi ze zbiorników balastowych. Piję ją kilkoma haustami. Słona, ale można przełknąć. Do zagryzienia - plasterek cytryny. Razem ze mną z podobnymi kubkami zmagają się dwaj marynarze. Wreszcie widać dno. Dowódca ściska mi dłoń: -Witamy na pokładzie.

Napięcie powoli opada. Teraz jest dobry moment, by obejrzeć okręt, na spokojnie pogadać z ludźmi. Chodzę, zaglądam tu i tam, powoli wnikam w hermetyczny świat. Na pokładzie nie działają telefony komórkowe ani internet. Sygnał telewizyjny dociera tutaj rzadko - jedynie wówczas, kiedy okręt idzie blisko brzegu i to w położeniu nawodnym. Pozostają wojskowe kanały łączności.

- Kiedyś tą drogą dotarła do nas informacja, że mojemu zastępcy urodziła się córka - wspomina komandor porucznik Gęzikiewicz. - Ale to była wyjątkowa sytuacja. Zwykle o prywatnych sprawach się w ten sposób nie informuje.

Marynarze opowiadają też o innym wydarzeniu.

- W 2001 roku szliśmy w okolicach Islandii - opowiada komandor porucznik Gęzikiewicz. - Nagle otrzymaliśmy rozkaz, aby natychmiast przerwać ćwiczenia i zawinąć do portu w Reykjavíku. Nie mieliśmy pojęcia, o co chodzi. Dopiero później okazało się, że tego dnia terroryści zaatakowali World Trade Center i Pentagon.

Okręty podwodne mogą wyjść w morze na dwa, trzy miesiące. Bywa, że pod wodą operują przez miesiąc bez przerwy. Wtedy izolacja jest niemal absolutna. 

- Mamy cztery godziny wachty, osiem godzin odpoczynku bądź prac niezwiązanych bezpośrednio ze służbą, potem znów cztery godziny wachty. Ci sami ludzie, powtarzające się czynności. Z czasem człowiek przyzwyczaja się do sztucznego światła, przestaje zastanawiać się, czy na zewnątrz jest akurat dzień, czy noc. Po prostu dzień świstaka - tłumaczy starszy chorąży marynarki Wiesław Słomowicz, który na "Orle" pełni funkcję bosmana okrętowego.

Jest jeszcze jeden problem. "Podczas długich wyjść zaczyna brakować zielonego: owoców, warzyw", przyznają marynarze. Choć na posiłki nikt narzekać nie ma prawa.

Kucharze wykonują swoją robotę solidnie, czasem nawet zaczynają czarować. Jak wówczas, kiedy na stół wjechały jabłka w czekoladzie. Każdy, kto zobaczy okrętową kuchnię, musi sobie zadać pytanie: "Jakim cudem?". Pomieszczenie ma może dwa metry na dwa. W jeden kąt wciśnięta jest lodówka, w drugim są stół do krojenia i czteropalnikowa kuchenka. Pomiędzy nimi uwijają się dwaj kucharze.

- No cóż, kiedy jesteśmy w morzu, każdego dnia pracujemy od piątej rano do dwudziestej pierwszej, ale przy odrobinie organizacji można to wszystko ogarnąć - przyznaje bosman Grzegorz Jasiński.

Aby służyć na okręcie podwodnym, trzeba być osobą bardzo spokojną. Do tego dochodzą żelazna psychika i końskie zdrowie.

- Obowiązują nas mniej więcej te same kryteria, co nurków - żadnych schorzeń, nawet najmniejszych wad wzroku czy słuchu. Stan zdrowia komisja lekarska weryfikuje co roku. No i trzeba mieć odpowiedni wzrost. Maksymalnie 185 centymetrów - wyżsi odpadają - wylicza starszy chorąży marynarki Słomowicz. Na "Orle" tak wysoki jest tylko pierwszy mechanik.

W zamian marynarze mogą liczyć na pieniądze nieco większe niż na okrętach nawodnych, a przede wszystkim na wyjątkową atmosferę. Hierarchia związana ze stopniami rzecz jasna obowiązuje, ale relacje panujące w załodze są chyba bardziej koleżeńskie niż gdzie indziej.

- Kiedy idziemy w morze, jesteśmy zdani na swoje towarzystwo. Mamy więc dwa wyjścia - albo się polubimy, albo pozagryzamy - śmieje się starszy chorąży marynarki Słomowicz.

Głębokość peryskopowa

Pod wodą pozostajemy równą dobę. Większość działań prowadzimy na tak zwanej głębokości peryskopowej, która wynosi kilkanaście metrów. Trafiamy fregatę trzykrotnie, ona nas raz. Udaje nam się też przedrzeć przez rubież ZOP.

- Ćwiczenia takie jak te odbywają się cyklicznie, raz w miesiącu - podsumowuje komandor porucznik Gęzikiewicz. - Przynajmniej raz w roku uczestniczymy też w manewrach międzynarodowych. Odbywają się one nie tylko na Bałtyku, lecz także na Morzu Północnym czy Oceanie Atlantyckim.

Dzień później jesteśmy już w Porcie Wojennym w Gdyni.

- Dla nas czterodniowe wyjście w morze to tyle, co nic. To trochę tak, jakby rano zameldować się w pracy, a wieczorem spakować swoje rzeczy i wrócić do domu - zgodnie przyznają marynarze.

Łukasz Zalesiński

Polska Zbrojna
Dowiedz się więcej na temat: okręt podwodny | Marynarka Wojenna
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy