Sierżant, to brzmi dumnie

Ze starszym sierżantem Tomaszem Bartoszynem o życiu wojskowego nomada, karierze podoficerskiej i amerykańskim patriotyzmie nie na pokaz rozmawia Piotr Bernabiuk.

Starszy sierżant Tomasz Bartoszyn jest podoficerem US Army. Urodził się we Wrocławiu, w wieku 13 lat wyjechał z rodzicami do Stanów Zjednoczonych. Po ukończeniu szkoły średniej wstąpił do wojska, bardzo szybko zdobył szlify podoficerskie. Brał udział w wielu operacjach i misjach pokojowych, między innymi w Iraku, Afganistanie i Kosowie. Przed trzema miesiącami, na zaproszenie Polaków, uczestniczył jako aktywny obserwator w kursie Szkoły Podoficerskiej Wojsk Lądowych w Poznaniu. Obecnie będzie pełnił służbę w Korei Południowej, dokąd wyjechał z żoną Patricią.

Reklama

Piotr Bernabiuk, "Polska Zbrojna": W jaki sposób amerykański starszy sierżant znalazł się w Szkole Podoficerskiej Wojsk Lądowych w Poznaniu?

Tomasz Bartoszyn: - Kadrowcy rozesłali e-maila z informacją, że poszukują podoficerów pochodzących z Polski i władających ojczystym językiem. Po wymianie korespondencji okazało się, że to właśnie mnie szukają.

Ciągnęło pana do ojczyzny?

- Wcześniej zabiegałem o to, by stacjonować najbliżej kraju. Osiem lat temu, po 13 latach nieobecności w Polsce, przyjechałem na miesiąc, a od trzech lat, gdy służę w Niemczech, jestem w kraju, kiedy tylko mogę. Mam tu rodzinę. Teraz pozwiedzałem miejsca, w których jeszcze nie byłem. Po trzech miesiącach w Poznaniu będzie mi ciężko zapomnieć Polskę.

Wiedział pan, w jakiej roli jest zaproszony do Poznania?

- Ucieszyłem się, że pojadę, ale nie wiedziałem, w jakim celu.

U nas rozpowszechniono wieść, że Amerykanin będzie słuchaczem SPWL.

- Skończyłem dwie szkoły podoficerskie i od dziesięciu lat jestem dowódcą, najpierw sekcji, teraz drużyny, a przez pewien czas dowodziłem plutonem. Dlatego doszliśmy do wniosku ze starszym chorążym sztabowym Markiem Kajką, komendantem szkoły, że zostanę jedynie "cichym" słuchaczem. Uczestniczyłem w zajęciach, jeździłem z kadetami na poligon, strzelałem, tarzałem się w błocie. A po trzech miesiącach przedstawiłem dowództwu szkoły moje obserwacje, porównaliśmy systemy szkolenia.

W imieniu czytelników proszę o pańskie wnioski.

- Szczegółowo omówiliśmy je z polskimi podoficerami, między innymi z pomocnikiem dowódcy Wojsk Lądowych starszym chorążym sztabowym Andrzejem Wojtusikiem oraz Markiem Kajką. Jedną refleksją podzielę się publicznie.Pracowałem z żołnierzami wielu armii na świecie, również na misjach. I wielokrotnie spotkałem się z sytuacjami, w których podoficerowie nie mieli żadnej samodzielności, bez rozkazu oficera nie mogli podjąć najprostszej decyzji. Nie mogli nawet ruszyć pojazdu, by odblokować drogę i umożliwić nam wyjazd na patrol.

Mam nadzieję, że to nie byli Polacy.

- Nie. W Poznaniu spotkałem żołnierzy doświadczonych, samodzielnych, "przetartych" w misjach, pewnych tego, co robią. Większość z nich skierowali tam przełożeni, którzy w nich wierzą. W szkole zmienia się mentalność ludzi. Po ukończeniu nauki na podoficerów zostaną nałożone ważne obowiązki. Będą umieli być samodzielni.

Przyszły podoficer powinien być doświadczonym żołnierzem?

- Słyszałem, że kiedyś kadeci przychodzili do SPWL prosto z cywila. Lepiej jest jednak, gdy kandydat do korpusu podoficerskiego, szczególnie piechoty, wcześniej udowodni swą wartość jako żołnierz.

Udział w misjach bojowych powinien być warunkiem awansu z szeregowego na kaprala?

- Nie. Misje dają doświadczenie i są sprawdzianem, czy podoficer wart jest stopnia, który ma, ale bywa i tak, że po powrocie do ojczyzny żołnierz nie może się odnaleźć w rutynowej służbie.

Czy poznańska szkoła przygotowuje do służby w koszarach, czy na polu walki?

- Spostrzeżeniami podzieliłem się z waszymi podoficerami. Nie przyjechałem tu wystawiać oceny.

Jak się ułożyły stosunki starszego sierżanta ze Stanów Zjednoczonych z polskimi kadetami?

- Byłem ciepło i serdecznie przyjmowany przez wszystkich. Z niektórymi służyłem w tym samym czasie w Kosowie, Iraku i Afganistanie. Nie poznaliśmy się wówczas, ale to doświadczenie nas jakoś łączy. Zauważyłem, że mimo tylu lat współpracy między naszymi siłami zbrojnymi - na szkoleniach, ćwiczeniach i misjach - wielu Polaków nie rozumie naszego systemu. Pytali o proste sprawy, które mnie wydawały się oczywiste.

Nadal nie wiemy o sobie zbyt dużo?

- Sam również dowiedziałem się wiele nowego o Wojsku Polskim. Wcześniej wiedziałem tyle, ile przeczytałem lub usłyszałem od kogoś, kto w nim służył 15 lat temu. Mam nadzieję, że wymiana kadr będzie się rozwijała.

Jak znalazł się pan w Stanach Zjednoczonych i w wojsku?

- Ojciec wiele podróżował, był otwarty na świat, więc na początku lat dziewięćdziesiątych rodzice postanowili spróbować innego życia. Wylądowaliśmy w Chicago. Po dwóch latach przeprowadziliśmy się do Kalifornii, blisko San Francisco. Chodziliśmy tam do polskiego kościoła, przy którym działała polska szkoła i drużyna harcerska. Siostra zakonna Agnieszka trzymała nas razem, organizowała wycieczki, biwaki, obozy. Dosłużyłem się funkcji instruktora zuchów i specjalności wędrownika. Ku wojskowości zacząłem się skłaniać jeszcze w kraju, kiedy - jak większość chłopaków - bawiłem się w Indian i kowbojów. W harcerstwie lubiłem zajęcia na świeżym powietrzu.

Z dziecięcych fascynacji się wyrasta... albo i nie.

- Na serio o wojsku zacząłem myśleć na początku liceum; wtedy od pierwszej klasy zaczyna się planować przyszłą pracę czy studia. Tam zaprzyjaźniłem się z podoficerem, który w każdy czwartek, w porze lunchu, udzielał uczniom informacji o służbie. Spotkaliśmy się potem w jednostce, gdzie ten sierżant był szefem mechaników w mojej kompanii. Gdy na emeryturze zajął się sprzedażą samochodów, kupiłem od niego auto.

A więc w USA wojsko przychodzi do szkoły.

- Przychodzi do szkół, na uczelnie, dyżuruje w galeriach handlowych i wszędzie tam, gdzie można spotkać kandydatów do służby.

Gdy przyszedł czas na podjęcie decyzji, nie miał pan wątpliwości?

- Wahałem się, i to bardzo. Przecież mieszkałem w Kalifornii, obok sławnej Doliny Krzemowej, a komputery i programowanie były moją pasją. Mogłem iść na kurs programowania albo być testerem gier i programów, i szybko znaleźć pracę w branży.

Co więc przesądziło, że wybrał Pan wojsko?

- Gdy przygotowywałem aplikację, z myślą o studiach informatycznych, zatelefonował z zaproszeniem mój sierżant. W następnym tygodniu pojechałem do wojskowej kliniki na badania lekarskie, a za miesiąc poleciałem do nieznanego mi stanu Georgia na szkolenie podstawowe. Trafiłem do wielkiej bazy połączonej z poligonem, daleko od miasta. Raj dla wędkarzy i myśliwych...

A dla rekrutów?

- Szkoła wojskowego życia.

Dlaczego wybrał Pan piechotę?

- Bo służba jest ciężka, ale ciekawa i dość szybko można awansować. Z tym że u nas pojęcie "piechota" jest rozumiane znacznie szerzej niż w Polsce, obejmuje piechotę lekką i zmechanizowaną, desant, kawalerię powietrzną.

Czy na unitarce było tak jak w amerykańskich filmach o armii?

- Tam mi się dopiero oczy otworzyły! Kto tego nie przeżył, nie zrozumie, o czym mówię. Dlatego cywilom nie opowiadam o wojsku, lepiej niech oglądają filmy. W nich jest sporo prawdy, pokazuje się fajne momenty, strzelanie, wybuchy, szaloną jazdę. Ale nie ma ogromnej roboty i wysiłku, nie ma szarego, codziennego życia, tego, czego w służbie jest najwięcej.

Miał pan jakieś większe kłopoty z utrzymaniem się w służbie na tym etapie?

- Słabo mówiłem wtedy po angielsku. Na etapie wstępnego szkolenia żołnierze nie mogą się poruszać samodzielnie, jeśli więc ktoś mówił tylko po hiszpańsku, to towarzyszył mu kolega znający hiszpański i angielski. I pod koniec kursu język był opanowany. Niestety, nie było tam nikogo do pomocy, kto znałby polski.

Ale dał pan radę. Polska zaradność?

- Początkowo miałem wiele obaw, nie było lekko. Największe trudności sprawiało mi wykonywanie komendy: W tył, zwrot! - bo w harcerstwie robiliśmy to w lewo, a w wojsku w prawo. W armii jednak wszystko jest tak ułożone, że każdy powinien sobie poradzić. Przecież do służby wstępują różni ludzie, z rozmaitym doświadczeniem, często bez wykształcenia i niemal prosto z ulicy.

Czy ciężkie początki nie zniechęcają rekrutów?

- Większość chce robić wszystko jak najlepiej, bo jeśli się nie przyłożą czy wypadną ze szkolenia na dzień lub nawet kilka godzin, to czegoś nie zaliczą. Będą wtedy czekać do następnego kursu i zaczynać od nowa. Niektórzy rezygnują.

Kto was szkolił?

- Dowódcę kompanii widywaliśmy z daleka i mieliśmy absolutny zakaz zwracania się do niego w jakiejkolwiek sprawie. No, chyba że byłaby to sytuacja, którą tylko oficer mógłby rozwiązać. Nie przypominam sobie, żebym podczas szesnastotygodniowego szkolenia widział dowódcę batalionu. Szkolili nas podoficerowie.

Znani z filmów groźni i surowi sierżanci w kapeluszach?

- Tacy sierżanci od szkolenia unitarnego istnieją w rzeczywistości i noszą round brown - sławne kapelusze. Dobierani bardzo starannie spośród doświadczonych sierżantów, przechodzą kilkumiesięczne kursy, na których są traktowani jak początkujący szeregowi, żeby się dobrze wczuli w rolę, którą będą pełnili.

Jacy są naprawdę?

- W armii bardzo ich cenimy, bo biorą na siebie najtrudniejszą robotę, tworzą wzorce, kształtują żołnierzy. Gdy wracają do jednostek, z dumą noszą odznakę, są szanowani i szybciej awansują.

Długo pełnią tę funkcję?

- Dwa, trzy lata, bo to ogromny wysiłek fizyczny i psychiczny. Podczas kolejnych turnusów niemal nie mieszkają w domu, nie mają więc wtedy wiele życia rodzinnego. Rano, zanim rekruci się obudzą, już są w koszarach, wieczorem wychodzą po capstrzyku.

Co w okresie rekruckim jest najważniejsze?

- Wyszkolenie fizyczne. Poddawani byliśmy kolejnym sprawdzianom i jeśli okazywało się, że ktoś nie nadąża, otaczano go specjalną opieką. A gdy nie zdał egzaminu, zaczynał wszystko od zera. Niektórzy nie wytrzymywali, a nie chcieli ponownie przechodzić przez piekło, gdy codziennie człowiek marzy o tym, by ten dzień się skończył. Wtedy niełatwo już odejść z wojska, bo ma się podpisany kontrakt.

Czy dziś jest łatwiej?

- Szkolenie, które odbyłem 13 lat temu, dziś wygląda zupełnie inaczej; sierżant nie może stosować takich kar, jak kiedyś. Ogólnie panuje opinia, że jest łatwiej. Mnie się wydaje, że inaczej, bo tak jak zmienia się świat, tak zmienia się wojsko.

Jest nagroda za wytrwałość?

- Wielka uroczystość, ogromne święto, na które do żołnierza przyjeżdżają rodzina łącznie z dziadkami, dziewczyna, wszyscy bliżsi znajomi... W sumie przybywa tysiące ludzi. Staliśmy na placu ubrani na galowo, była parada i pokaz dla gości, potem gratulacje. Warto przeżyć tę chwilę. Zaraz potem rozjechaliśmy się po świecie.

A pan?

- Zostałem na miejscu, w jednostce po drugiej stronie autostrady. Dziewięć lat służyłem w Georgii, choć nie lubię tamtejszego klimatu, upałów w połączeniu z wilgotnością powietrza dochodzącą do stu procent.

Ale nie siedział pan przecież na miejscu. W waszym wojsku tak dobrze nie macie.

- Tam znajdowała się moja baza, ale służyłem w Korei Południowej, byłej Jugosławii, Iraku i Afganistanie, a ostatnie trzy lata w Niemczech. W tym roku ponownie wybieram się do Korei Południowej, już nie na granicę, ale do Seulu.

Co ma wpływ na karierę żołnierza w US Army?

- Mówimy, że żołnierz sam sobie pisze karierę. W korpusie szeregowych awanse są niemal automatyczne, wystarczy upływ czasu i brak kar dyscyplinarnych. Ale dalsza kariera zależy od żołnierza i jego dowódców, szczególnie podoficerów odpowiedzialnych za rozwój podwładnych. Naszym zadaniem jest wyćwiczyć żołnierzy, wykształcić, dokształcić i ukierunkować. A także się nimi opiekować.

Jak się tę karierę "pisze"?

- W kadrowym systemie komputerowym mam własne konto - teczkę personalną z dotychczasowym przebiegiem służby, prognozą awansu i nakreśloną do niego drogą: czego się powinienem uczyć, jakie kursy ukończyć, jak zaprogramować samokształcenie. Początkowo więc niewiele korzystałem z wolnego czasu, zainwestowałem w samokształcenie. Studiowałem materiały, przede wszystkim z mojej specjalności, o wojsku, o sprzęcie. Gdy byłem gotowy, za pośrednictwem internetu odpowiadałem na pytania testowe. Dzięki zdalnie zdawanym egzaminom zbierałem punkty do awansu.

Żeby awansować, trzeba mieć komputer i zadbać o samokształcenie. To wszystko?

- Liczy się to, co robisz, jak traktujesz służbę. Nie korzystałem ze zwolnień, na przykład z powodu byle kontuzji, które po dwóch dniach zwykle same mijały.

Nigdy pan nie był na zwolnieniu lekarskim?

- U nas żołnierze nie dostają zwolnień lekarskich. Żeby nie przyjść do pracy, trzeba być w stanie krytycznym, a wtedy trafia się do szpitala wojskowego. W domu mogą przechodzić rekonwalescencję ci, którzy przeszli ciężkie operacje, szczególnie jeśli zostali ranni na misji.

Zatem starał się pan być wzorowym żołnierzem.

- Tak, rozkazy wykonywałem wzorowo, najlepiej jak można. Jak byli potrzebni ochotnicy do pracy, to zawsze się zgłaszałem, bo przy robocie czas szybciej mijał.

I jak to się skończyło?

- Dostałem... zakaz zgłaszania się na ochotnika, a gdy o tym zapomniałem, musiałem robić pompki. Bardzo szybko jednak awansowałem; po dwóch latach byłem już sierżantem, a po czterech - starszym sierżantem.

Czy można zrezygnować z kariery i być tylko szeregowym?

- Jeśli po pięciu latach jesteś szeregowym, to znaczy, że się nie rozwijasz, jest z tobą jakiś problem. I po jakimś czasie armia ci podziękuje.

To podobnie jak w polskich siłach zbrojnych.

- Bardzo trudno to porównywać. Żołnierzy piechoty US Army jest znacznie więcej, jesteśmy rozrzuceni po świecie. I zawsze, szczególnie w piechocie, znajdzie się stanowisko dla tego, który spełnia wszystkie warunki i chce awansować. Nie wszędzie tak jest, na przykład w administracji można utknąć na długie lata. Ludzie tam siedzą, bo jest im wygodnie, ale wcześniej czy później kadrowcy o nich sobie przypomną.

Czy podoficerowie piechoty zmieniają specjalność?

- Piechocińcy, odczuwający po dziesięciu latach służby skutki trudów i obciążenia, często zmieniają profesję. Możliwości jest wiele - można iść do administracji, zostać sanitariuszem czy też, jeśli spełnia się odpowiednie warunki, pilotem śmigłowca albo skończyć studia i awansować na oficera. Wojsko chce, by żołnierz był wykształcony, płaci za jego naukę i ułatwia mu, na ile to możliwe, edukację podczas służby.

Pewnego dnia amerykański podoficer wpada na pomysł studiowania. Co wtedy robi?

- Idzie do biura edukacyjnego, wybiera kierunek, na przykład prawo lub psychologię na jednym z uniwersytetów amerykańskich, podpisuje umowę z wojskiem i uczelnią, po czym bierze się do nauki.

Bazy znajdują się daleko od wielkich miast, od centrów uniwersyteckich.

- Studiować można niemal wszędzie, a metoda zależy od tego, gdzie się jest i co się robi. W Stanach Zjednoczonych przy większych bazach wojskowych są college'e i uniwersytety, gdzie żołnierze mogą uczęszczać za zgodą dowódcy. W praktyce wygląda to tak, że nawet gdy jestem na poligonie, a istnieje taka możliwość, to na dwie godziny zajęć mnie przywiozą. A wieczorem wracam w pole.

A jeśli w pobliżu nie ma uczelni?

- Niektóre uniwersytety delegują do baz profesorów, którzy prowadzą wieczorami zajęcia. Jeśli nie ma dydaktyków, potrzebną wiedzę znajduję w internecie. Nasi żołnierze studiują nawet w Afganistanie i Iraku, jeśli mają dostęp do sieci.

Jak wówczas zdają egzaminy?

- W większości przypadków również przez internet. Bywa też tak, że uczelnia przysyła testy do biura edukacyjnego, tam się je wypełnia, po czym są odsyłane do oceny.

Czy pan wybrał już studia?

- Studiuję od czterech lat i trochę powoli mi to idzie. Może w Korei ukończę naukę. Nie ma się co spieszyć, przecież za każdy zaliczony semestr dostaję dodatkowe punkty do awansu wojskowego.

Wróćmy do kariery. Awans był szybki i niespodziewany.

- W piechocie zmechanizowanej obowiązuje zasada, że zaczynasz zawsze od najgorszej pracy, a taką ma kierowca, w następnej kolejności są żołnierze zajmujący miejsce z tyłu wozu Bradley, którzy do boju ruszają na własnych nogach. Byłem jednym z nich, starszym szeregowym, gdy nagle dostałem propozycję objęcia stanowiska strzelca pokładowego.

To dobra oferta?

- Znajdowałem się dość daleko w kolejce do takiego awansu. To stanowisko powierza się podoficerom, w ostateczności kapralom, bo obsługa trzech typów broni, elektroniki, skomplikowanych systemów wiąże się z dużą odpowiedzialnością. Trzeba wiedzieć, do jakiego celu z czego strzelać, jak dobierać amunicję, a po spieszeniu drużyny jest się dowódcą pojazdu.

Koledzy panu gratulowali?

- Raczej nie byli zachwyceni.

Czy to zadecydowało o przejściu do korpusu podoficerów?

- Jakiś czas później zmieniono mi dowódcę; został nim sierżant, który wrócił do piechoty po kilku latach i nie bardzo był na bieżąco z techniką. Musiałem więc wspierać go w tej dziedzinie. Przygotowywałem wszystko tak, by mógł jedynie naciskać przyciski. Po jakimś czasie powiedział, że mam predyspozycje, by zostać podoficerem.

Wystarczy rekomendacja dowódcy?

- Od niej się zaczyna. Potem stanąłem przed komisją złożoną z sierżanta majora batalionu i pierwszych sierżantów ze wszystkich kompanii. Wszedłem w stroju galowym i od chwili, gdy zapukałem, za wszystko byłem oceniany.

Jak wygląda taki egzamin?

- Meldujesz się, potem jest krótka musztra, podczas której oceniają, czy mundur masz w idealnym stanie, czy medale zgadzają się z tym, co widnieje w dokumentach, czy nie przytyłeś albo nie schudłeś. Wreszcie siadasz, opowiadasz trochę o sobie, a potem ci z prawej i lewej zasypują Cię pytaniami z książki pięć razy grubszej od Biblii. Sprawdzają, czy umiesz wystarczająco dużo, by rozpocząć szkolenie podoficerskie, i czy masz zadatki na dowódcę. Nie możesz bełkotać pod nosem, musisz być pewien wygłoszonych kwestii. Zwracają uwagę, czy jesteś spokojny, czy się denerwujesz, czy potrafisz w trudnej sytuacji podejmować decyzje.

Czyli w jakiej?

- W trakcie twojego dyżuru przyjeżdża do jednostki nowy żołnierz z żoną i dziećmi. Jest piątkowy wieczór, on nie ma grosza przy duszy. Musisz z tego wybrnąć, udzielić mu wsparcia, nawet pożyczyć pieniądze na hotel. A potem, kiedy odbierasz dług, nie nalicz przypadkiem odsetek.

Czy to był najsurowszy egzamin?

- Przechodziłem taki sam sprawdzian, gdy awansowałem na starszego sierżanta, tyle że wymagania były znacznie wyższe. I za każdym razem robiłem co można, żeby nie dostrzegli mojego strachu. A ręce mi się pociły.

Do szkoły podoficerskiej idzie więc dojrzały żołnierz, a tam...

- Nieustannie jest kontrolowany i oceniany, począwszy od sprawności fizycznej, będącej podstawą wszystkiego, po trening sytuacyjny, w którym dostaje do wykonania rozkaz jako dowódca sekcji czy drużyny. Planuje więc i przeprowadza akcję według zaskakujących często scenariuszy, odpowiada na różne zagrożenia, ma rannych, jest atakowany z różnych stron przez "przeciwnika" i instruktorów. Ponadto jako dowódca sekcji ma trzech żołnierzy i co miesiąc musi napisać raport o każdym z nich. Uczy się postępować w taki sposób, by ich nie krzywdzić. Do tego dochodzą dobór i zabezpieczenie sprzętu na zajęcia, logistyka, procedury, dokumentacja, umundurowanie, środowisko... Robiłem to 12 lat temu, ale wszystko pamiętam. Na zakończenie byliśmy pięć dni i nocy w lesie, gdzie oceniano nas z dowodzenia w walce.

Nie chciał pan zostać oficerem?

- Był taki moment, ale musiałbym mieć ukończone studia. Jestem podoficerem i robię to, co lubię, bo lubię działać z żołnierzami, ubrudzić w pracy ręce. Oficerowie mają wprawdzie lepszą emeryturę, ale coś za coś.

Kim jest w US Army sierżant major?

- Prawą ręką dowódcy, a dla nas, podoficerów, autorytetem szanowanym za wiedzę, za doświadczenie. Sprawuje opiekę nad wszystkimi żołnierzami,

w batalionie odpowiada za nas wszystkich i podejmuje decyzje, karze i wynagradza. Bezpośrednio współpracuje z pierwszymi sierżantami kompanii, bo to są dla niego partnerzy. Jeśli szeregowego zna po nazwisku, to zazwyczaj ten żołnierz musi być podpadziochą.

Zmieniacie nieustannie miejsca pobytu, bazy, kraje, miejsca konfliktów. Jesteście nomadami. Czy taka służba umożliwia rodzinne życie?

- Większość rodzin jedzie za żołnierzami, ale nie jest to łatwe. Wojsko pomaga, w bazie lub poza nią jest zazwyczaj praca dla cywili. Moja żona Patricia

mimo kolejnych zmian zawsze pracuje i zarabia, teraz razem wybieramy się na kilka lat do Korei Południowej. Większy kłopot mają żołnierze, których żony mają wysokie wykształcenie lub są specjalistkami w wąskiej dziedzinie, bo dla nich trudniej o pracę.

W Polsce przeprowadzka to dla żołnierza kataklizm.

- U nas jest to zorganizowane, przeprowadzką zajmuje się wojsko. Czasem trzeba przemieścić z jednego końca świata na drugi rzeczy nazbierane przez piętnaście lat, dwa samochody, do tego trójkę dzieci. Nie ma z tym większego kłopotu. Najtrudniej jest dzieciom, gdy ciągle zmieniają szkoły.

Gdzie jest pana dom?

- Nie pierwszy raz jestem o to pytany i sam się nad tym zastanawiam. Tam, gdzie się wychowałem? Tam, gdzie stacjonuję? Czy tam, gdzie dzisiaj mieszkam? Dziś, tam gdzie mieszkam i płacę rachunki. Na przyszłość? Zależy, jak będzie na świecie. Chciałbym wrócić do Polski, ale o tym będę myślał, kiedy przyjdzie czas na emeryturę, ale to jeszcze nieprędko.

Oglądam filmy o amerykańskich żołnierzach, często są to komedie lub farsy, ale zawsze pojawia się w nich sztandar, jest tam patriotyzm. Skąd to się bierze?

- W rzeczywistości jest tak jak na filmach. Amerykańska flaga wisi u nas wszędzie przez cały rok, nie tylko od święta. Trudno to wytłumaczyć. Amerykanie od urodzenia noszą w sobie patriotyzm.

Także wtedy, gdy pochodzą z innego krańca świata?

- Jestem z pochodzenia Polakiem, ale jako żołnierz amerykański odczuwam dumę z tego powodu, że służę w US Army, że robię coś ważnego, przeżywam niezwykłe zdarzenia, dla wielu niedostępne. Mam szacunek dla flagi, prezydenta, przełożonych - nawet jeśli któregoś nie lubię - dla munduru, dla swojej formacji. Jeśli żołnierz służy w wojsku, to znaczy, że tę służbę akceptuje i że bez wahania wykona zadanie, które otrzyma.

Dziękuję za rozmowę.

Polska Zbrojna
Dowiedz się więcej na temat: armia | obywatelstwo | żołnierze | USA | wojsko
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy