Samotni łowcy

Polska ma ich pięć. Choć powoli dożywają swoich lat, na morzu nadal stanowią jeden z największych atutów. Sama ich obecność, a nawet jej podejrzenie, może wywołać popłoch w szeregach nieprzyjaciela.

Na Bałtyku doszło do pojedynku. Oko w oko stanęły fregata rakietowa ORP "Kościuszko", wspomagana przez samolot "Bryza", oraz okręt podwodny ORP "Orzeł". Każda z załóg miała namierzyć i podać pozycję przeciwnika. Trochę jak w popularnej grze towarzyskiej. Tyle że tutaj sprawa była znacznie poważniejsza. Wynik całodobowych manewrów: 3:1 dla ,,Orła". I to wcale nie dlatego, że jedna z załóg okazała się bardziej biegła w swoim rzemiośle.

- Okręt podwodny z racji swojej specyfiki zawsze będzie miał w takim starciu przewagę - przyznaje komandor porucznik Bartosz Zajda, rzecznik prasowy Marynarki Wojennej. - Długo potrafi być niemal niewidzialny, ale kiedy już się ujawni, zwykle jest piekielnie skuteczny.

Reklama

Nowocześni podwodniacy

Okręty podwodne to chyba najgroźniejsza broń, jaką dysponują siły morskie. W dodatku ich możliwości stale rosną.

- Kiedyś jednostki tego typu atakowały za pomocą torped i stawiały miny. Teraz wiele z nich może korzystać z kierowanych pocisków przeciwlotniczych, bezzałogowych statków zarówno podwodnych, jak i latających, coraz bardziej nowoczesnych systemów łączności - wylicza komandor podporucznik Tomasz Witkiewicz, dowódca OPR ,,Sęp".

Okręty podwodne są wykorzystywane do prowadzenia zwiadu i rozpoznania czy też desantowania sił specjalnych.

- Ich podstawowym atutem jest to, że działają w sposób skryty. Potrafią przedrzeć się przez blokadę, niespodziewanie zaatakować konwój bądź zespół okrętów, a potem ponownie ukryć się w głębinach - podkreśla komandor porucznik Zajda. Okręt podwodny jest też o wiele mniej uzależniony od zmiennej pogody.

- Podczas dużego sztormu mniejsze nawodne jednostki muszą wykonywać swoje zadania, a jednocześnie zmagać się z żywiołem. Okręt podwodny może pozostać w zanurzeniu i nadal działać - zaznacza komandor porucznik Zajda. Mało tego, już sama obecność tego typu jednostki w danym rejonie może związać pokaźne siły nieprzyjaciela i wprowadzić w jego szeregi niemały zamęt. Tak było chociażby w czasie brytyjsko-argentyńskiej wojny o Falklandy (Malwiny) na początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku.

- W rejonie wysp działały zaledwie dwa należące do Argentyny okręty podwodne, ale to wymusiło na Brytyjczykach zaangażowanie blisko 20 różnego rodzaju jednostek i 25 śmigłowców - zaznacza komandor podporucznik Witkiewicz.

Dlatego właśnie okręty podwodne stają się bronią coraz bardziej pożądaną.

 - Był czas, że tylko Armia Czerwona miała kilkaset okrętów podwodnych. Teraz jest ich na świecie mniej. Rośnie za to liczba państw, które chciałyby takie jednostki posiadać - tłumaczy komandor porucznik rezerwy Ireneusz Gołąbek, były szef logistyki w Dywizjonie Okrętów Podwodnych.

Zaistnieć pod wodą

Własne floty jednostek podwodnych postanowiły stworzyć od zera między innymi Malezja, Iran czy Wietnam.

- Sześć okrętów podwodnych kupił od Szwecji Singapur, cztery ma Tajwan, który chce pozyskać kolejne, ale planom tym sprzeciwiają się Chiny. Nawet Izrael, choć wrogów ma na lądzie, zamierza rozbudować podwodną flotę do sześciu jednostek - podkreśla komandor podporucznik Witkiewicz. Listę można by wydłużyć o kolejne państwa.

Tymczasem tradycyjne mocarstwa stawiają nie tyle na ilość, ile na jakość.

- Państwa, które na to stać, modernizują okręty o napędzie jądrowym. Mają być one na przykład jeszcze cichsze, a przez to trudniej wykrywalne - wyjaśnia komandor porucznik rezerwy Gołąbek.

Z jednostek tego typu korzystają USA, Rosja, Francja, Chiny, Wielka Brytania oraz Indie. Za kilka lat być może dołączy do nich Brazylia. Inne marynarki kupują nowoczesne okręty o napędzie konwencjonalnym.

Do tego grona ma wkrótce dołączyć także Polska. Według zapisu, który znalazł się w planach rozwoju Marynarki Wojennej, do 2030 roku mamy kupić trzy nowe jednostki, które zastąpią pięć obecnie działających.

Zakup okrętu podwodnego to spory koszt. Można go oszacować nawet na około 2,5 miliarda złotych.

-To kosztowna inwestycja, ale ze względu na możliwości tego typu jednostek niezwykle opłacalna - podsumowuje komandor porucznik Zajda.

Orzeł śledzi latarnie

Historia okrętów podwodnych w polskiej Marynarce Wojennej sięga 1920 roku. Wówczas to dowództwo armii rozpisało ambitny program rozbudowy floty. Zakładał on, że docelowo pod biało-czerwoną banderą służyć będą aż 42 tego typu jednostki. Wkrótce pierwsze trzy okręty zostały zamówione we Francji. W latach trzydziestych Polska miała ich już tyle, że można było sformować odrębną jednostkę.

W 1932 roku w Gdyni powstał Dywizjon Łodzi Podwodnych. Cztery lata później widniejące w nazwie słowo ,,łodzie" zostało zamienione na "okręty".

W skład dywizjonu wchodziły trzy okręty podwodne - OORP ,,Ryś", ,,Wilk" oraz ,,Żbik". Lada moment miały do nich dołączyć dwa kolejne. Za pieniądze pochodzące między innymi ze społecznych składek w holenderskiej stoczni były budowane "Orzeł" i "Sęp". Biało-czerwona bandera ostatecznie załopotała na nich na początku 1939 roku. Kilka miesięcy później wybuchła wojna.

Polscy podwodniacy mieli w niej odegrać znaczącą rolę. Z myślą o nich dowództwo marynarki opracowało plan pod kryptonimem "Worek". Okręty zostały rozmieszczone w Zatoce Gdańskiej i wokół Półwyspu Helskiego, gdzie miały odpierać ataki Niemców. Szybko jednak stało się jasne, że w starciu z Kriegsmarine i samolotami Luftwaffe nie mają wielkich szans. Zgodnie z opracowanym wcześniej wariantem okręty opuściły swoje sektory i popłynęły na północ. Trzy z nich - OORP "Ryś", "Sęp" i "Żbik" - zostały internowane w Szwecji, gdzie przebywały do końca wojny. "Wilk" zdołał przedrzeć się do Wielkiej Brytanii. Członkowie załogi wspominali potem, że kiedy w cieśninie Sund szli w wynurzeniu, zaledwie o kilkadziesiąt metrów minęli dwie jednostki Kriegsmarine: niszczyciel "Richard Beitzen" i torpedowiec T-107, a Niemcy podobno wzięli "Wilka" za okręt szwedzki.

Jeszcze bardziej karkołomną eskapadę zaliczył ORP "Orzeł". Okręt został internowany w Tallinie, skąd załoga postanowiła uciec. Marynarze obezwładnili estońskich strażników i wyprowadzili "Orła" z portu. Na kilka godzin ukryli jednostkę na dnie Bałtyku, a następnie ruszyli w kierunku Wielkiej Brytanii. Zadanie było o tyle trudne, że okręt został pozbawiony map nawigacyjnych i niemal całego uzbrojenia. Załodze udało się jednak pokonać newralgiczne punkty dzięki niemieckiej mapie latarń morskich. Po 44 dniach "Orzeł" dotarł do Szkocji.

Już w Wielkiej Brytanii Polacy wypożyczyli od aliantów trzy kolejne okręty podwodne. Na wszystkich walczyli z Niemcami do końca wojny, zadając Kriegsmarine dotkliwe straty. Tylko podczas operacji na Morzu Śródziemnym w 1943 roku zatopili i uszkodzili około 30 nieprzyjacielskich jednostek. Rzecz jasna polska marynarka też zanotowała straty. W maju 1940 roku na Morzu Północnym w niewyjaśnionych do dziś okolicznościach zaginął ORP "Orzeł". Na dno poszedł również pożyczony od Brytyjczyków ORP "Jastrząb".

Po wojnie wynajęte okręty zwróciliśmy, a nasze własne wróciły do kraju. W kolejnych latach zmieniali się ludzie, okręty, uzbrojenie, ale dywizjon trwał. Obecnie jest najdłużej działającą jednostką w Marynarce Wojennej, a jego najnowszą historię tworzy pięć okrętów: jednostka typu Kilo na cześć słynnego poprzednika nazwana ORP "Orzeł" oraz otrzymane z Norwegii Kobbeny - OORP "Sęp", "Sokół", "Kondor" i "Bielik".

Dywizjon Okrętów Podwodnych

ORP "Orzeł" to największy, a zarazem najnowszy z okrętów podwodnych, które służą w polskiej Marynarce Wojennej.

Powstał jeszcze w Związku Radzieckim, a biało-czerwona bandera została na nim podniesiona w 1986 roku. Załoga liczy 60 osób. Pod wodą jednostka może rozwinąć prędkość 17 węzłów, a na powierzchni - 12. Maksymalna głębokość zanurzenia wynosi 300 metrów, a zasięg 6 tysięcy mil morskich. Tyle właśnie okręt może przepłynąć jednorazowo, korzystając ze swoich zapasów. Podstawowe uzbrojenie "Orła" stanowią torpedy. Może ich zabrać na pokład osiemnaście. Dysponuje też sześcioma wyrzutniami.

Kobbeny są znacznie mniejsze i starsze niż ORP "Orzeł".

Zbudowane zostały w latach sześćdziesiątych XX wieku na zlecenie norweskiej marynarki. Ich załoga składa się z 21 osób. Kobbeny mają zasięg 5 tysięcy mil, schodzą pod wodę maksymalnie na 200 metrów, a skorzystać mogą z ośmiu wyrzutni torped.

Na początku XXI wieku Norwegowie za darmo przekazali Polsce pięć tego typu okrętów, z których jeden miał się stać źródłem części zamiennych.

- Norweska marynarka postanowiła skupić się na okrętach nowszej generacji. Zanim jednak taka decyzja zapadła, jeszcze w latach dziewięćdziesiątych Kobbeny zostały poddane gruntownej modernizacji - wyjaśnia komandor porucznik Bartosz Zajda, rzecznik Marynarki Wojennej. - Okręty rozebrano niemal do ostatniej śrubki, a potem złożono na nowo.

Kobbeny zostały wyposażone między innymi w nowe baterie okrętowe, stacje hydrolokacyjne czy anteny.

- Moim zdaniem, kiedy przejęliśmy te jednostki od Norwegów, zrobiliśmy jeden z najlepszych interesów w ciągu ostatnich kilku dekad - dodaje porucznik Zajda. Jednocześnie do standardów NATO przystosowany został także "Orzeł". W ostatnich latach polskie okręty podwodne brały udział w dziesiątkach międzynarodowych ćwiczeń i misji. Na początku wieku, w ramach walki z terroryzmem Kobbeny zostały wysłane na Morze Śródziemne.

W czasie natowskiej operacji "Active Endeavour" kontrolowały ruch statków.

- Istniała wówczas obawa, że terroryści uderzą również tam. A destabilizacja żeglugi na Morzu Śródziemnym mogłaby się skończyć światowym kryzysem. Tylko przez Gibraltar każdego dnia przechodzą statki wiozące w sumie dwa miliony baryłek ropy - podkreśla komandor porucznik Zajda. Załoga ORP "Orzeł" ma z kolei na koncie między innymi udział w prestiżowych ćwiczeniach "Joint Maritime Course" w okolicach Szkocji. Nasi marynarze pomagali w szkoleniu uprawniającym do udziału w Siłach Odpowiedzi NATO.

Łukasz Zalesiński


Polska Zbrojna
Dowiedz się więcej na temat: Marynarka Wojenna | militaria
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy