Ratownicy medyczni nie mogą ratować życia

Ratownicy medyczni służb mundurowych przechodzą najtrudniejszy cykl szkoleniowy. Wciąż się doszkalają, zdobywają kolejne certyfikacje. Mimo to nie mogą prowadzić akcji ratunkowych na terenie Polski. Pojechaliśmy na jedno z takich szkoleń i przyjrzeliśmy się sytuacji.

- Obudziłem się po trzech dniach po tym, jak zostałem ranny. Jak ci powiem, jak zacząłem sprawdzać czy mam ręce, nogi, czy nic mi nie urwało, to będziesz w stanie to sobie wyobrazić? Nie będziesz, bo ciężko sobie wyobrażać takie sytuacje - mówi Daniel Kubas, żołnierz II zmiany w Iraku.

Został ranny w 2004 roku - miał wówczas obrażenia mózgu, pękniętą czaszkę i uszkodzony kręgosłup. Swoje wspomnienia opisuje w filmie Marka Muchy: "Weterani wojny".

Indywidualny pakiet medyczny zawierał wtedy głównie zwykłe bandaże, środki przeciwbólowe i odkażające. Nikt też nie uczył szczegółowo żołnierzy, jak ratować własne życie pod ostrzałem czy w stresogennej sytuacji. Nie brano pod uwagę specyfiki ratowania życia na polu walki.

Reklama

Od czasu, kiedy Daniel Kubas został ranny, polska medycyna wojskowa zrobiła ogromny krok naprzód. Zmieniło się właściwie wszystko: począwszy od osobistego zestawu ratunkowego, zwanego teraz IPMedem, przez sposób i czas ewakuacji, aż po procedury ratunkowe. A co najważniejsze: żołnierze poszczególnych jednostek cały czas się szkolą.

Wyrzynarka

Na szkoleniu z cyklu TC3 w Wojskowym Instytucie Medycznym pojawia się 18 osób: żołnierze Combat SAR na co dzień zajmujący się ratownictwem w warunkach bojowych, ratownicy różnych jednostek wojskowych z terenu kraju, policyjni antyterroryści i my, dwójka dziennikarzy.

Zajęcia prowadzą doświadczeni ratownicy, którzy mają za sobą służbę na misjach w Iraku i Afganistanie: ppłk. dr n. med. Robert Brzozowski, który jest kierownikiem Zakładu Medycyny Pola Walki WIM, Tomasz Sanak - młodszy asystent w Zakładzie Medycyny Pola Walki i dwóch żołnierzy wojsk specjalnych. Ich ogromne doświadczenie i wiedza budzą respekt.

Na "dzień dobry" dostajemy IPMedy, Indywidualne Pakiety Medyczne, które zawierają podstawowe materiały do niesienia pierwszej pomocy.

- Macie je mieć przypięte cały czas na udzie. Jeśli trzeba będzie, to macie z nimi spać - instruuje Tomasz Sanak. - Musicie przywyknąć do ich obecności.

Przypinamy zestawy do ud i w tej samej chwili zaczyna się kołowrotek... Najpierw jeden, później drugi wykład. Wszyscy, oprócz nas, mają wykształcenie medyczne i łapią w mig to, co mają do przekazania instruktorzy. Dla nas to niemal czarna magia.

Dowiadujemy się o rodzajach ran, sposobach tamowania krwotoków i działaniu środków hemostatycznych. Słuchamy też z zapartym tchem historii z afgańskiego pola walki, bo każdy punkt kursu podparty jest przykładami z życia.

Po teorii czas na zajęcia praktyczne. I tutaj zaczynają się już prawdziwe schody... Okazuje się, że dobre mniemanie o własnej kondycji było zdecydowanie na wyrost. Instruktor pokazuje punkt A i oddalony od niego o kilkadziesiąt metrów, punkt B. W tym drugim kładzie się pozorant - jeden z kursantów. Teraz należy przeczołgać się od punktu do punktu, zarzucić sobie "rannego" na plecy i wrócić z nim w bezpieczne miejsce. I tak kilka razy. Po pierwszym wiem, że moje plecy dłużej nie wytrzymają... A przed nami kolejne zadania.

Musimy ewakuować rannego za pomocą liny, wynieść go na plecach czołgając się, dotrzeć do rannego i zbadać stan jego zdrowia. Najpierw wtedy, kiedy go widzimy, później w całkowitej ciemności. I tak kilka razy. Następnie zakładamy sobie stazy taktyczne, dokręcając tak, by do kończyny nie dopływała krew. Uwierzcie, jest to bardzo bolesne...

- Każdy choć raz musi mieć założony element wyposażenia IPMeda na sobie, żeby wiedzieć, jak to wygląda z drugiej strony - mówi jeden z instruktorów. Widząc w zestawie rurkę nosowo-gardłową, przełykamy nerwowo ślinę.

Wszystkie błędy są wyłapywane i poprawiane natychmiast. Począwszy od złego sposobu czołgania się, przez złe ustawienie w czasie badania, aż po zbyt słabe klęknięcie w pachwinie. Za każdym razem instruktor poprawia tak, że naprawdę boli.

- Musicie się do tego przyzwyczaić. Kiedy sami zostaniecie ranni, też będzie bolało - słyszę za plecami.

Dzień kończymy kolejnymi wykładami. Wieczorem nikt nie ma siły wyjść na miasto. Padamy na łóżka.

Zakładaj szybciej! On umiera!

Tym "onym" jest kawałek schabu, w którym zrobiono różnego rodzaju rany i obficie polano sztuczną krwią. Znów się czołgamy. Coraz bardziej zaczynam żałować, że nie wziąłem nakolanników. Na końcu długiego korytarza czeka na nasz trzyosobowy zespół kawał mięsa...

Najpierw pełzniemy w pełnym świetle. Jednak za każdym kolejnym razem czeka nas jakaś niespodzianka. A to w jednej z ran jest kula, a to gaśnie nagle światło, aż w końcu czołgamy się w całkowitej ciemności. Jednak kiedy oczy powoli przyzwyczajają się do mroku, instruktor błyska każdemu z nas lampą stroboskopową w twarz. Po chwili znów nic nie widzimy.

- Ostrzał moi drodzy... - słyszymy nad głową wesoły głos.

Ostatnie ćwiczenie na korytarzu wykonujemy w całkowitych ciemnościach. Mamy minutę na opatrzenie schabu. Prawie się udaje. Jednak prawie oznacza w tym przypadku, że ranny umiera. W minutę nie udaje się zatamować krwi z trzech bardzo głębokich ran.

Następnie uczymy się zakładać rurki nosowo-gardłowe, rurki intubacyjne, a na wieprzowych żeberkach - zakładać dren i odbarczać odmę. Wszyscy zgodnie mówią, że żaden fantom nie zastąpi prawdziwego mięsa...

Dzień kończymy wykładem z komunikacji radiowej. Trzeciego dnia czeka nas poligon.

Huk i dym

Na poligonie spotykamy instruktorów z Grom Group. Zostajemy podzieleni na trzy sekcje, dostajemy kamizelki taktyczne, hełmy, broń długą i atrapy broni krótkiej.

- Jak zgubicie krótką, to przynajmniej nie będziemy musieli każdego krzaka przeszukiwać - żartują instruktorzy.

W ciągu kolejnych pięciu godzin łączymy w całość kolejny elementy, których się dotychczas nauczyliśmy. Z tym, że teraz ewakuujemy rannych przy akompaniamencie huku petard i oddychamy gryzącym dymem. Instruktorzy pokazują nam, jak mamy wejść do budynku, sprawdzić pomieszczenia, zabezpieczyć rannego. Potem czeka nas ostateczny sprawdzian.

Trzema sekcjami wchodzimy do budynku. W środku są terroryści i dwóch zakładników. Wpadamy do kolejnych pomieszczeń. Wokół wybuchają petardy, nie ma czym oddychać. Słychać tylko komendy i strzały. Likwidujemy kolejne cele i znajdujemy rannych zakładników. Muszę przyznać, że robią niesamowite wrażenie.

Instruktorzy pod mundurami ukryli kawałki mięsa, do których zostały podpięte rurki pompujące sztuczną krew. Do tego wybuchy wokół, kolejne komendy. "Ranni" wyrywają się, krzyczą, są w szoku. Wszystko wygląda bardzo realistycznie.

Wyjmujemy z plecaków stazy, opatrunki, rurki nosowo-gardłowe, przykrywamy rannych folią i powoli ewakuujemy ich do miejsca, skąd zabierze nas śmigłowiec.

Po drodze dostajemy się pod ostrzał. Musimy zmienić taktykę. Jednak w końcu docieramy do punktu odbioru. Tam instruktorzy omawiają z nami przeprowadzone zadanie. Jak się okazuje, całość wypadła całkiem nieźle!

Na 100 procent

Teraz czeka nas egzamin. Przed nami trzy miejsca, z trzema różnymi zadaniami. Każde oddalone o kilkaset metrów. Trasę pokonujemy biegiem. Czas wykonania zadania również jest liczony.

Zaczynam swój egzamin. W pierwszym punkcie zakładam stazę. Poszło gładko. Biegnę do drugiego i tu niespodzianka. Poprzednik jeszcze nie skończył zadania. Słyszę:

- Sławek, na glebę! Robisz pompki, póki tu nie skończy!

Przy "nastej" zaczynam myśleć: "Chłopie skończ to, do cholery". Cały dzień biegania w oporządzeniu daje już o sobie znać...

W końcu moja kolej. Odbarczam odmę opłucnej. Po zakończonym zadaniu nie jestem zadowolony. Biegnę do kolejnego punktu. Po drodze słyszę, że tam są do wyboru pompki lub przysiady. Nauczony doświadczeniem, gdy tylko przybiegam, zaczynam robić przysiady.

- Gdzie?! - krzyczy instruktor. - Przecież nic ci nie kazałem robić!

Czekam więc...

- Wybrałeś już przysiady, to dajesz przy mnie pięćdziesiąt - słyszę nagle. Na nic zdały się moje tłumaczenia, że zrobiłem już dwadzieścia. W sumie więc kolana dostały siedemdziesiąt.

Mam założyć rurkę nosowo-gardłową. Ręce trzęsą się niesamowicie. Jednak udaje się wykonać zadanie bez problemu.

Czekamy na ogłoszenie wyników. Trzeba mieć 100 procent punktów. Nie zdaliśmy tylko my dwoje. W lutym czeka nas poprawka. Katarzyna nie nałożyła lubrykantu na rurkę nosowo-gardłową, a ja wyznaczyłem przestrzeń międzyżebrową swoją dłonią, zamiast dłonią rannego...

Kamizelka najważniejsza

Szkolenie ratownika wojskowego kosztuje krocie. Sam zestaw IPMed to koszt ok. 700 złotych. W czasie szkolenia zużyłem praktycznie wszystkie opatrunki hemostatyczne, do tego rurki nosowo-gardłowe, zestawy do drenażu. W sumie zużyłem materiałów za kilkaset złotych.

Podobnie jak inni, zostałem przeszkolony do działania w warunkach największego stresu. W takich warunkach, dużo trudniejszych niż te, w jakich działają ratownicy cywilni, na co dzień pracują ratownicy wojskowi.

Jednak mimo wielkich nakładów na szkolenie, ogromnego doświadczenia z misji i często znacznie lepszego wyposażenia niż ratownicy cywilni, ci wojskowi nie mogą... ratować życia na terenie Polski!

Jest to związane z tym, że obecnie ratownik wojskowy nie wchodzi w skład systemu Państwowego Ratownictwa Medycznego. W nim funkcjonują jedynie ratownicy zatrudnieni w pogotowiu ratunkowym oraz szpitalnych oddziałach ratunkowych.

Oznacza to tyle, że wojskowy ratownik  może udzielać pomocy wyłącznie na misji zagranicznej. Ale na terenie kraju, w tym na terenie jednostki wojskowej czy poligonu, zakres jego uprawnień jest ograniczony wyłącznie do poziomu kwalifikowanej pierwszej pomocy medycznej. Nie może nawet założyć wkłucia, żeby nie narazić się na konsekwencje prawne.

Także na misjach działania ratownika wojskowego są ograniczone. Prawo mówi bowiem, że każda czynność wykraczająca poza procedury ratunkowe musi być skonsultowana z lekarzem. Jednak w czasie wykonywania zadania, tuż po kontakcie ogniowym, nie ma czasu na "dzwonienie" do szpitala. Każda stracona sekunda może oznaczać śmierć kolegi...

Innym absurdem polskiego prawa jest to, że ratownik pracujący w pogotowiu, kiedy zacznie dyżur w straży pożarnej czy w jednostce wojskowej, nie może prowadzić tych samych czynności ratunkowych, które przeprowadzał jeszcze dzień wcześniej jeżdżąc w cywilnej karetce. Musi czekać na przyjazd karetki z ratownikiem na dyżurze...

Podobnie ma się sprawa z wypadkami drogowymi. Wracając do Krakowa rozmawialiśmy o tym z Tomaszem Sanakiem.

- Wyobraźcie sobie, że przed nami zdarzył się wypadek. Mimo tego, że mamy cały bagażnik sprzętu ratującego życie, nie mamy prawa go użyć - tłumaczył. - Właściwie jeśli chcemy postąpić zgodnie z prawem, to w ogóle nie powinniśmy pomagać poszkodowanym, poza tymi obowiązkami, które ustawodawca nakłada na każdego obywatela...

Gdyby więc na miejscu wypadku jako pierwsza znalazła się sanitarka wojskowa, to żołnierze nie mają prawa użyć jej wyposażenia bez zgody MON. Mogą jedynie udzielić pomocy doraźnej w oczekiwaniu na ratowników pracujących w systemie Państwowego Ratownictwa Medycznego.

Tak oto miliony złotych wydawane każdego roku na szkolenie specjalistów są wywalane w błoto. Prace nad nowelizacją Ustawy o państwowym ratownictwie medycznym trwają już od 4 lat. Zatrzymały się na etapie ustaleń międzyresortowych. A jedyne działanie ze strony Ministerstwa Zdrowia w ostatnich latach, to wydanie rozporządzenia o nowych wymogach stawianych kamizelkom, jakie noszą ratownicy...

Zdjęcia: Katarzyna Woźniak/Interia.pl, Andrzej Mikutel, Andrzej Mikiel/Wojskowy Instytut Medyczny

Zdjęcie okładkowe: Afganistan, prowincja Ghazni, październik 2013/fot. Marcin Ogdowski, zdjęcie pochodzi z albumu "Polski Afganistan"

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy