Oni polują na terrorystów

Nigdy nie byli tak blisko śmierci jak tam. Wchodzili do płonącego budynku, żeby uwolnić zakładników. Odnieśli sukces, ale to nie był przypadek, lecz wynik lat treningów i szkoleń.

Kiedy pod koniec stycznia 2013 roku zatrzymali jednego z talibskich dowódców, napisały o tym niemal wszystkie media. To wielki sukces, zwłaszcza że poszukiwany terrorysta ścigany był zaledwie od kilku tygodni. Zatrzymali go w nocy, bo ciemność jest ich największym sprzymierzeńcem. Szturmu na budynek, w którym przebywał Afgańczyk, dokonali komandosi z Lublińca i szkoleni przez nich afgańscy antyterroryści z pododdziałów policji. Wspierani byli przez oficerów służby wywiadu.

Lista przestępstw, których dopuścił się zatrzymany, była długa: odpowiadał za porwania, prowadzenie działań wywiadowczych przeciwko ISAF i administracji rządowej, planował oraz przygotowywał ataki na cywilów i żołnierzy, dostarczał rakiety, które służyły do ostrzału Ghazni. Poza tym współodpowiadał za zamach na polskich żołnierzy w grudniu 2012 roku.

Reklama

Afgańczyk był zupełnie zaskoczony i nie stawiał oporu. Czy ujęcie terrorysty jest nobilitujące?

- Tak naprawdę to cieszy nas, gdy terrorysta budzi się w środku nocy i zaskoczony patrzy w lufę naszego karabinka - mówi jeden z lublinieckich komandosów. - To świadczy o tym, że operacja była właściwie zaplanowana i przeprowadzona tak, że nawet pies we wsi nie zaszczekał.

Opisana sytuacja to tylko końcowy efekt ich pracy, wynik morderczych szkoleń, wielu wyrzeczeń i setek godzin treningów - nierzadko kilkunastu lat ciężkiej służby. Do jednostki w Lublińcu nikt nie trafia przypadkiem, a szansę na służbę w tym elitarnym oddziale dostają nieliczni. Po przejściu przez gęste sito selekcji rozpoczynają żmudny i długi proces szkolenia.

- Wszystko zaczyna się od doboru kandydatów do służby. Tylko żołnierze o określonych cechach psychofizycznych i systemie wartości sprostają szkoleniu, które uczyni z nich komandosów - potwierdza pułkownik Wiesław Kukuła, dowódca Jednostki Wojskowej Komandosów.

Po skończonym kursie bazowym, na którym adepci zdobywają podstawową wiedzę taktyczną dotyczącą operacji specjalnych oraz pozbawia się ich części nawyków z dotychczasowych miejsc służby, rozpoczynają naukę na wyższym poziomie. Jako operatorzy szkolą się od trzech do pięciu lat. W tym czasie przechodzą dziesiątki treningów na poligonach, zgrywają się w kraju i poza jego granicami. Średnia wieku żołnierzy w zespole bojowym wynosi 32 lata. Każdy z nich był już na kilku misjach. Mają ogromne doświadczenie, działają z pokorą i starannie szacują ryzyko podejmowanych operacji.

W jednostce należą do kilkuosobowych sekcji, które finalnie tworzą zespoły bojowe A, B i C. Na poligonach trenują warsztat w tym samym ugrupowaniu i na tym samym sprzęcie, którego potem używają pod Hindukuszem. Jednostka w 2008 roku porzuciła stary model szkolenia.

- Te struktury były oczywiście wygodne, ale lepiej odpowiadały czasom, kiedy prowadzono szkolenie żołnierzy zasadniczej służby wojskowej - twierdzi dowódca.

- Nie ma różnicy, czy jedziemy na misję, czy szkolimy się w kraju. Zmienia się tylko tło i środowisko - potwierdza Arek, oficer z Zespołu Bojowego B.

Jednostka w ostatnich kilku latach zyskała na jakości, wyszkoleniu, a co za tym idzie, zaczęła działać efektywnie.

- Wszystkich cieszy, że aresztowano terrorystę, ale nikt nie zastanawia się nad tym, dlaczego się tak dzieje. To efekt zmian, jakie zaszły w siłach zbrojnych po misji w Iraku. Tam komandosi nie odnosili wielu sukcesów - wyjaśnia dowódca JWK i dodaje: - Czynniki decydujące o efektywności nie są dane na zawsze. Wypracowywane przez wiele lat, mogą zostać łatwo przekreślone.

Sprawiedliwość z listy

Jednostka zaczęła się intensywnie rozwijać w 2007 roku, kiedy Wojska Specjalne stały się odrębnym rodzajem sił zbrojnych. Powstały wówczas osobne systemy dowodzenia, logistyki i zabezpieczenia informacyjnego operacji specjalnych. 1 Pułk Specjalny Komandosów, podległy wówczas dowódcy Wojsk Lądowych, został podporządkowany Wojskom Specjalnym i potem przekształcony w Jednostkę Wojskową Komandosów.

O skali trudności, z jakimi borykali się specjalsi, świadczyć mogą też pieniądze. W 2007 roku budżet Lublińca na modernizację techniczną wynosił zero złotych. Dzięki powstaniu Dowództwa Wojsk Specjalnych w jednostce zmieniło się praktycznie wszystko. Między innymi wymieniono uzbrojenie i uzyskano dostęp do nowych ośrodków szkolenia.

Celem ich działań w Afganistanie najczęściej są przestępcy poszukiwani przez afgański wymiar sprawiedliwości i najgroźniejsi terroryści wpisani przez siły koalicji na Joint Prioritized Effects List (JPEL). Komandosi tworzą w Afganistanie zadaniowy zespół bojowy, tak zwany Task Force-50, operujący na terenie dwóch prowincji - Ghazni i Paktika. Tylko w ostatnich miesiącach udało się im znaleźć kilka magazynów z materiałami wybuchowymi i chemikaliami służącymi do produkcji urządzeń wybuchowych, zlikwidowali także obóz szkoleniowy talibów na granicy z Pakistanem. Złapali kilkunastu kluczowych rebeliantów, w tym kilku figurujących na JPEL.

Według dowództwa JWK ostatnie dwie zmiany, XI i XII, były jak dotąd najbardziej efektywne, jeśli chodzi o sukcesy komandosów w walce z talibami. Powodzenie tego typu operacji to wypadkowa wielu czynników. Zaczyna się zwykle tak samo: długą obserwacją i poszukiwaniem informacji. Jak zatem rozbić siatkę terrorystów?

O efektywności pracy komandosów decydują przede wszystkim informacje, jakie uda się zdobyć. Choć żołnierze Wojsk Specjalnych sami prowadzą rozpoznanie, znaczną część danych otrzymują dzięki współpracy z różnymi agencjami wywiadowczymi.

- Za ich sukcesami stoją w dużej mierze oficerowie służb Wywiadu i Kontrwywiadu Wojskowego, ale również amerykańskie komórki wywiadu taktycznego i strategicznego oraz rozpoznania - opowiada Arek, który dowodził komandosami z TF-50 w czasie XI zmiany w Szaranie.

To właśnie w prowincji Paktika żołnierze z Lublińca przekonali się, jak ważna jest dobra informacja.

- Trzeba znaleźć osobę lub instytucję, która zechce dzielić się z nami wiedzą. A nie wszyscy są do tego skłonni - mówi komandos. Najwięcej wysiłku poświęcili na nawiązanie i utrzymanie współpracy z komórkami wywiadu amerykańskiego. - Oni co prawda mają nas wspierać, ale przede wszystkim realizują na misji swoje cele i zadania, a te nie zawsze pokrywają się z naszymi interesami - wyjaśnia Arek. Zadanie mieli tym trudniejsze, że jako Wojska Specjalne byli dopiero na II zmianie w tym miejscu. Poszukiwanie źródeł informacji musieli zacząć niemal od początku.

W pracy wykorzystują możliwości, jakie daje im technika; choćby bezzałogowce czy podsłuchy. Pomagają im też żołnierze Grupy Wsparcia Informacyjnego z Jednostki Wojskowej "Nil".

- Analiza zebranych wiadomości to jeden z najtrudniejszych elementów. Czym innym jest pozyskanie informacji, a czym innym przygotowanie na jej podstawie danych do przeprowadzenia operacji specjalnej - mówi Arek. Oficer dodaje także, że czasami w jednej sprawie przychodzi aż sto meldunków i w każdym pojawiają się treści dotyczące terrorystów, magazynów broni i zamachów. Bywa, że tylko jeden z nich jest prawdziwy. Albo żaden nie jest.

Działają na zakładkę

- Znalezienie punktów wspólnych zwykle bywa bardzo trudne, wymaga to nie tylko wiedzy technicznej, lecz także intuicji i doświadczenia - przyznaje "Kołoś", weteran czterech misji zagranicznych. Dodaje, że w każdej bazie organizowane jest centrum dowodzenia, gdzie między innymi w sojuszniczych i narodowych systemach teleinformatycznych oraz specjalnych programach komputerowych ze wszystkich dostępnych źródeł analizuje się dane dotyczące zdarzenia lub osoby. Praca może trwać kilka dni, ale zwykle są to tygodnie lub nawet miesiące.

Tak właśnie było z obozem szkoleniowym talibów przy granicy afgańsko-pakistańskiej. O tym, że coś zaczyna się tam dziać, komandosi wiedzieli już na XI zmianie. Wieści były jednak szczątkowe i nieprecyzyjne. Analityków TF-50 intuicja jednak nie zawiodła. Osiem miesięcy później zorganizowali skuteczną operację specjalną. - Tu nie ma reguł - mówi "Ryba" z zespołu B.  -Działamy na zakładkę. My zbieramy informacje, a akcję prowadzi kolejna zmiana.

Jest ósma rano. Kilku mężczyzn przebranych za afgańskich żołnierzy wchodzi do dwupiętrowego budynku ministerstwa telekomunikacji w centrum Szarany. Pomylili się, gdyż chcieli trafić do siedziby gubernatora. Biorą zakładników. Miejscowi policjanci i wojska amerykańskie podejmują decyzję o szturmie. Próbują trzykrotnie, ale ostatecznie wycofują się pod ostrzałem. Równocześnie wywiad donosi, że rebelianci w Szaranie chcą wykorzystać sytuację i organizują talibskie powstanie. Trzeba szybko działać.

Do akcji przystępuje TF-50, który na zaplanowanie operacji dostaje zaledwie 60 minut. Komandosi rozstawiają snajperów, ale nie mogą oddać strzału, bo nie są w stanie w 100 procentach zidentyfikować napastników. Ostatecznie, odwróciwszy uwagę terrorystów, wchodzą bocznym wejściem na drugie piętro budynku. Niestety, wskutek wcześniejszych działań wojsk amerykańskich budynek zaczyna płonąć. W kłębach dymu komandosi sprawdzają kolejne pomieszczenia i neutralizują zaskoczonych terrorystów. Gdy ginie ostatni z nich, uświadamiają sobie, że nigdy nie byli tak blisko śmierci, jak tam. Jeden z martwych napastników zastygł w pośmiertnym grymasie, trzymając palec na detonatorze. Na szczęście zdążyli. Uwolniono wówczas wszystkie przetrzymywane osoby.

Strach, który mobilizuje

Kolejną operację odbicia zakładników prowadzili kilka miesięcy później, również w Szaranie. Budynek rządowy zajęło ośmiu napastników. Żołnierze dostali informację, że zginęło już kilku policjantów, a w obiekcie znajdują się zakładnicy. Lokalne służby znały skuteczność TF-50 z wcześniejszej akcji i ponownie ich właśnie poprosiły o pomoc. Nie zawiodły się.

Mimo że akcje uwalniania zakładników są widowiskowe, to komandosi niezbyt je lubią.

- To są efektowne historie, nadające się na scenariusz filmu - wyjaśnia dowódca TF-50 XI zmiany. - Mają jednak ograniczony wpływ na bezpieczeństwo w Afganistanie. Zdecydowanie większy miało nasze działanie w dystrykcie Nawa w prowincji Ghazni. Usunięte przez nas kilkutonowe składy materiałów wybuchowych zmniejszyły o 70 procent liczbę ataków w Ghazni i wzdłuż drogi Highway 1.

Czy się boją? Niechętnie to przyznają, ale zawsze przed akcją czują strach. Mobilizuje on do działania, wzmacnia czujność. Są maksymalnie skupieni. Odpowiadają za siebie, kolegów oraz za Afgańczyków z pododdziałów antyterrorystycznych policji. To właśnie ich na co dzień szkolą w Afganistanie i to z nimi przeprowadzają wszystkie operacje. Przed akcją zawsze szacują ryzyko. Arek wyjaśnia, że choć każda sytuacja jest inna, to pewne elementy planowania są wspólne. Ocenia się przygotowanie ludzi, zagrożenie ze strony przeciwnika - liczebność, wyposażenie, przygotowanie i to, jak bardzo są zdesperowani, by na przykład samemu się wysadzić.

Komandosi gotowi są zawsze na najgorsze scenariusze, ale przyznają, że przed akcją prowadzą minigry wojenne.

- Omawiamy sytuację najbardziej prawdopodobną i najniebezpieczniejszy wariant. Zastanawiamy się, jak postąpić w różnych wypadkach. Jak się sprawę przegada, to później jest już łatwiej. Można elastycznie reagować na to, co się wokoło dzieje - opisuje "Kołoś".

Polska Zbrojna
Dowiedz się więcej na temat: komandosi | Afganistan | Rosomak | Black Hawk | snajperzy | Wojsko Polskie
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy